4.
Buenos Aires

„ZDJĘCIE TRZECH JORGÓW” – tak się mówi o tej czarno-białej fotografii. Przyszły papież, Jorge Bergoglio, po lewej, ubrany jak pastor, ma minę, jakby był w siódmym niebie. Po prawej Jorge Luis Borges, najwybitniejszy argentyński pisarz, niewidomy, w grubych okularach, z poważną miną. Między dwoma mężczyznami stoi młody seminarzysta w koloratce, smukły, niepokojąco piękny – spuszcza wzrok, jakby uciekał przed obiektywem aparatu. Jest sierpień 1965 roku.

Fotografia, odkryta w ostatnich latach, była pretekstem do paru plotek. Seminarzysta, o którego chodzi, ma dziś ponad osiemdziesiąt lat, tyle samo, co Franciszek, nazywa się Jorge González Manent. Mieszka w mieście leżącym trzydzieści kilometrów na zachód od stolicy Argentyny, niedaleko kolegium jezuickiego, w którym studiował wraz z przyszłym papieżem. Jako dwudziestotrzylatkowie razem składali pierwsze śluby zakonne. Przyjaźnili się przez dziesięć lat, przemierzyli Argentynę i inne kraje Ameryki Łacińskiej, zwłaszcza Chile, gdzie studiowali w Valparaiso. Kilka lat wcześniej podobną trasę przebył ich słynny rodak Che Guevara.

W roku 1965 Jorge Bergoglio i Jorge González Manent, w wieku dwudziestu dziewięciu lat wciąż nierozdzielni, pracują w szkole, w kolegium Maryi Niepokalanej. Zapraszają tam na swoje zajęcia z literatury Borgesa. Słynne zdjęcie zostało zrobione po tym spotkaniu.

W latach 1968-1969 drogi dwóch Jorgów się rozchodzą: Bergoglio zostaje wyświęcony na księdza, a González Manent opuszcza Towarzystwo Jezusowe. Zrzuca sukienkę, nim ją założył. „Zacząwszy studia teologiczne, z bliska widziałem duchowieństwo i nie czułem się z tym dobrze. Po odejściu powiedziałem matce, że wolę być dobrym człowiekiem jako osoba świecka niż złym księdzem” – powie później. Wbrew pogłoskom González Manent raczej nie opuścił stanu duchownego z powodu swoich skłonności; odszedł, by poślubić kobietę. Niedawno spisał swoje prywatne wspomnienia dotyczące papieża w książeczce zatytułowanej Yo y Bergoglio: Jesuitas en formación [Ja i Bergoglio. Jezuici w formacji – przyp. red.]. Czy kryje ona jakiś sekret?

Co dziwne, książka została wycofana z księgarni, nie można znaleźć jej nawet w magazynach wydawnictwa, które ją opublikowało i gdzie – sprawdziłem na miejscu – odnotowano, że „została wycofana na żądanie autora”. Egzemplarz Yo y Bergoglio nie został przekazany przez mającego ten obowiązek wydawcę do biblioteki narodowej w Argentynie, gdzie też szukałem tej pozycji. Tajemnicza sprawa!

Na temat Franciszka krąży sporo plotek. Niektóre są prawdziwe: papież faktycznie pracował w fabryce pończoch, był też wykidajłą w nocnym klubie. Jego oponenci rozsiewają też fałszywe pogłoski, chociażby tę o jego rzekomej chorobie i o tym, że „nie ma płuca” (naprawdę wycięto mu jedynie małą część prawego płata).

Godzinę drogi na zachód od Buenos Aires znajduje się jezuickie seminarium Colegio Máximo w San Miguel. Zobaczę się tam z księdzem i teologiem Juanem Carlosem Scannonem, jednym z najbliższych przyjaciół papieża. Spotkanie zorganizował (i towarzyszy mi w nim) Andrès Herrera, Argentyńczyk, mój główny researcher w Ameryce Łacińskiej.

Scannone przyjmuje nas w niedużym salonie. Choć ma ponad osiemdziesiąt sześć lat na karku, znakomicie przypomina sobie czas spędzony z Bergogliem i Manentem. Zupełnie za to nie pamięta fotografii trzech Jorgów i zaginionej książki.

– Jorge żył tu przez siedemnaście lat, najpierw jako student filozofii i teologii, potem jako prowincjał jezuitów, w końcu jako rektor kolegium – opowiada Scannone.

Teolog jest człowiekiem bezpośrednim, szczerym, nie boi się żadnych pytań. Swobodnie rozmawiamy o homoseksualizmie wielu wpływowych argentyńskich prałatów, z którymi Bergoglio wszedł w otwarty konflikt. Scannone potwierdza lub zaprzecza, zależnie od nazwiska. Jasno mówi też o ślubach gejowskich.

– Sądzę, że Jorge [Bergoglio] chciałby praw dla par homoseksualnych, to naprawdę było jego życzenie. Jednak małżeństwom gejowskim nie sprzyjał, bo małżeństwo to sakrament. Tymczasem kuria rzymska odnosiła się wrogo także wobec legalizacji związków partnerskich, szczególnie sztywną postawę wykazywał kardynał Sodano. I nuncjusz, który urzędował wówczas w Argentynie, też przeciwstawiał się związkom partnerskim. (Nuncjuszem był wtedy Adriano Bernardini, towarzysz Angelo Sodana będący w fatalnych stosunkach z Bergogliem).

Tworzymy intelektualny i psychologiczny profil Franciszka, w czym szczególną rolę odgrywa jego przeszłość jezuicka oraz fakt bycia synem włoskich imigrantów. Przesąd twierdzący, że „Argentyńczycy to Włosi mówiący po hiszpańsku”, w jego wypadku nie jest fałszywy!

Gdy pytam o teologię wyzwolenia, Scannone nieco machinalnie powtarza to, co pojawia się w wielu jego tekstach:

– Papież zawsze sprzyjał temu, co nazywamy opcją preferencyjną na rzecz ubogich. Nie odrzuca więc teologii wyzwolenia jako takiej, jest jednak przeciwny jej marksistowskiej wersji i każdej formie przemocy. Woli to, co tutaj, w Argentynie, nazywamy „teología del pueblo”.

 

TEOLOGIA WYZWOLENIA to ważny nurt myślenia w Kościele katolickim, zwłaszcza w Ameryce Łacińskiej, oraz, jak zobaczymy, jedno z istotnych zagadnień w kontekście poruszanej tu problematyki. Przyjrzyjmy się jej bliżej, stanie się bowiem centralną kwestią w wielkiej batalii watykańskich homoseksualnych klanów za rządów Jana Pawła II, Benedykta XVI i Franciszka.

Ta postmarksistowska ideologia broni postaci Chrystusa w jej zradykalizowanej wersji, walczy o Kościół ubogich i wykluczonych, o Kościół solidarności. Rozwijała się począwszy od międzynarodowej konferencji episkopatów krajów Ameryki Łacińskiej w Medellin w Kolumbii w 1968 roku, choć nazwę zyskała później dzięki pismom peruwiańskiego teologa Gustavo Gutiérreza, niestrudzenie wzywającego do zaprowadzenia ładu opartego na sprawiedliwości społecznej.

W latach siedemdziesiątych XX wieku ten złożony nurt myślenia, obejmujący wielu filozofów i korpus różnorodnych tekstów, rozpowszechnił się w całej Ameryce Łacińskiej. Ponad dzielącymi ich różnicami teologów wyzwolenia łączy przekonanie, że przyczyny biedy są ekonomiczne i społeczne (nie mówili jeszcze o czynnikach rasowych, tożsamościowych i genderowych). Walczą też o „opcję preferencyjną dla ubogich”, wbrew klasycznym kościelnym pojęciom dobroczynności i współczucia – ubogi nie jest dla nich „kimś wymagającym pomocy”, lecz „podmiotem”, panem własnego losu z prawem do wyzwolenia. I w końcu jest to ruch z istoty wspólnotowy, zaczyna się w terenie, u podstaw, zwłaszcza w kościelnych wspólnotach, w kościele ludowym, w fawelach – w ten sposób zrywa z „europocentryzmem” i centralizmem kurii rzymskiej.

– Pierwotnie teologia wyzwolenia bierze się z ulic, z faweli, ze wspólnot podstawowych. Nie stworzono jej na uniwersytetach, tylko w łonie kościelnych wspólnot podstawowych, słynnych CEB[27]. Potem teolodzy, tacy jak Gustavo Gutiérrez czy Leonardo Boff, usystematyzowali te idee – po pierwsze, myśl, że grzech nie jest kwestią jednostkową, tylko społeczną. Krótko mówiąc, zamiast pilnować masturbujących się jednostek, zatroszczmy się o wyzyskiwane masy! Dla Jezusa Chrystusa wzorem działania byli ubodzy – tłumaczy mi podczas spotkania w Rio de Janeiro brazylijski dominikanin Frei Betto, jedna z ważniejszych postaci tego ruchu.

Niektórzy teolodzy wyzwolenia byli komunistami, guewarystami, sympatyzowali z guerillas lub z Fidelem Castro. Po upadku muru berlińskiego ruch przeszedł przemianę i zajął się ochroną środowiska, tożsamością autochtonów, kobiet i czarnych w Ameryce Łacińskiej, otworzył się też na problemy genderowe. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku i na początku wieku XXI najsłynniejsi teolodzy wyzwolenia, Leonardo Boff i Gustavo Gutiérrez, zaczęli interesować się kwestiami tożsamości seksualnej i genderowej, występując tym samym wbrew oficjalnemu stanowisku papieży Jana Pawła II i Benedykta XVI.

Czy Jorge Bergoglio był związany z teologią wyzwolenia? Pytanie to wywołało burzliwe dyskusje – pamiętajmy, że w latach osiemdziesiątych stolica apostolska toczyła przeciw niej brutalną kampanię i zamknęła usta wielu związanym z nią myślicielom. „Wyzwolicielska” przeszłość Franciszka i jego sympatia dla niesfornych duszpasterzy podkreślana jest przez jego wrogów i podawana w wątpliwość przez osoby mu życzliwe. W napisanej na zamówienie propagandowej książce François, le pape américain dwóch dziennikarzy „L’Osservatore Romano” zdecydowanie odrzuca jakikolwiek związek papieża z tym nurtem myślenia.

Bliskie Franciszkowi osoby, z którymi rozmawiałem w Argentynie, są mniej kategoryczne. Pamiętają, że na jezuitów w ogóle i na Franciszka w szczególności te lewicowe idee wywarły spory wpływ.

– Wyodrębniłbym w ramach teologii wyzwolenia cztery nurty. Jeden z nich, teologia ludu, dobrze odzwierciedla myśl Jorge Bergoglia. Nie używamy w nim wziętej z marksizmu kategorii walki klas i zdecydowanie odrzucamy przemoc – tłumaczy Juan Carlos Scannone.

Ten przyjaciel papieża przekonuje mnie jednak, że Franciszek utrzymywał w Argentynie i utrzymuje wciąż dziś, w Rzymie, dobre stosunki z dwoma głównymi teologami wyzwolenia, Gustavo Gutiérrezem i Leonardo Boffem, choć Joseph Ratzinger na obu nałożył kościelne sankcje.

By dowiedzieć się więcej, udałem się do Urugwaju przez Rio de la Plata – droga z Buenos Aires trwa trzy godziny, a jeden z kursujących tam statków nosi imię „Papa Francisco”. W Montevideo mam spotkanie z kardynałem Danielem Sturlą, młodym, ciepłym i przyjacielskim duchownym, przedstawicielem współczesnej linii Kościoła papieża Franciszka. Sturla wita nas, mnie i Andrèsa, w czarnej koszuli z krótkimi rękawami, mogę więc dostrzec na jego przegubie zwykłego swatcha – duży kontrast z luksusowymi zegarkami, jakie widziałem u wielu włoskich kardynałów. Wywiad, przewidziany na dwadzieścia minut, trwa ponad godzinę.

– Papież wpisuje się w to, co nazywamy tu, u nas, „teología del pueblo”. To teologia ludzi, biedaków – wyjaśnia mi Sturla, pociągając kolejny łyk mate.

Na wzór Che Guevary, który dzielił się nią ze swoimi żołnierzami, Sturla daje mi skosztować ze swojej tykwy tego tradycyjnego napoju – gorzkawego i pobudzającego. Pociągam trochę płynu przez specjalną rurkę, bombillę.

Zdaniem kardynała Sturli zasadnicza różnica między teologią wyzwolenia a teologią ludu polega na stosunku do przemocy. Uważa nawet, że Kościół miał prawo odrzucić księży zwolenników Guevary, którzy chwycili za broń i dołączyli do guerillas w Ameryce Łacińskiej.

W Buenos Aires luterański pastor Lisandro Orlov z powątpiewaniem patrzy na te subtelne rozróżnienia.

– Teologia wyzwolenia i teologia ludu są bardzo podobne. Powiedziałbym, że ta druga jest argentyńską wersją pierwszej. Jest bardzo populistyczna, czy raczej peronistyczna [od nazwiska dawnego prezydenta Argentyny Juana Peróna]. To bardzo charakterystyczne dla Bergoglia, który nigdy nie był lewicowy, za to był peronistą!

W końcu Marcelo Figueroa (rozmawiałem z nim w słynnej kawiarni Tortoni w Buenos Aires), protestant, który przez wiele lat współprowadził z Bergogliem słynny program telewizyjny na temat międzyreligijnej tolerancji, komentuje:

– Można powiedzieć, że Bergoglio jest lewicowy, choć jeśli chodzi o teologię, jest dość konserwatywny. Peronista? Nie sądzę. Tak naprawdę wcale nie jest też teologiem wyzwolenia. Guevarysta? Mógłby odnaleźć się w ideach Che Guevary, lecz nie w jego działaniach. Nie sposób go zamknąć w żadnym z tych określeń. Przede wszystkim jest jezuitą.

Figueroa jako pierwszy poważył się na porównanie z Che Guevarą, ale kolejni argentyńscy księża, z którymi rozmawiałem, też tworzyli ten obraz. Obraz interesujący. Nie chodzi oczywiście o wojowniczego i zbrodniczego Che z Hawany, sekciarskiego rewolucyjnego compañero z krwią na rękach, ani o zindoktrynowanego partyzanta z Boliwii. Praktyczna i teoretyczna przemoc Che nie pasuje do Franciszka. Jednak przyszły papież dał się porwać mitowi Che – jak tylu Argentyńczyków, jak tylu młodych buntowników na całym świecie (gdy wygrała rewolucja kubańska Bergoglio miał 23 lata). Zresztą, jak oprzeć się urokowi młodego lekarza z Buenos Aires, który opuścił kraj i na motocyklu ruszył w stronę „peryferii” Ameryki Łacińskiej; odkrywając po drodze nieszczęście, wyzyskiwanych pracowników, Indian i wszystkich „przeklętych tej ziemi”? Taki właśnie „wczesny” Guevara podoba się papieżowi – jeszcze współczujący, wielkoduszny i mało ideologiczny, jeszcze nie tak dogłębnie zbuntowany, społeczny asceta, zawsze z książką w dłoni, czytający wiersze. Jeśli mentalność Franciszka skłania się w pewien sposób ku guevaryzmowi, to nie dla jego leninowskiego katechizmu, lecz z powodu tego nieco naiwnego romantyzmu, legendy, całkiem zresztą oderwanej od rzeczywistości.

Widzimy więc, że bardzo jest to dalekie od przyklejanych Franciszkowi przez katolicką skrajną prawicę etykiet „papieża komunisty” czy „marksisty” – bo tak właśnie bez ogródek nazywali go w rozmowach ze mną w Rzymie różni biskupi czy nuncjusze. Wypominają mu – wrzucając wszystko do jednego worka – że sprowadził muzułmańskich (a nie chrześcijańskich) imigrantów na wyspę Lesbos, że staje po stronie bezdomnych, że chce sprzedać kościoły, by pomóc ubogim, no i oczywiście to, że wypowiada się pozytywnie o gejach. To krytyka z pozycji politycznej, nie katolickiej.

Franciszek komunistą? Przecież słowa mają jakieś znaczenia! Figueroę szokuje zła wiara antybergogliańskiej opozycji, która ze swoimi ultraprawicowymi kardynałami, takimi jak Raymond Burke czy Robert Sarah, zdaje się repliką amerykańskiej Tea Party!

 

DZIŚ NAJWIĘKSZYCH WROGÓW PAPIEŻ FRANCISZEK ma w Rzymie. Kiedyś miał ich w Argentynie. Dotarcie do źródeł antybergogliańskiej opozycji może ze względu na poruszany tu temat okazać się istotne. Przyjrzyjmy się więc trzem postaciom, bardzo ważnym w szczególnym kontekście argentyńskiej dyktatury: nuncjuszowi Pio Laghiemu, arcybiskupowi La Plata Héctorowi Aguerowi i Leonardo Sandriemu.

Pierwszy z nich, nuncjusz w Buenos Aires w latach 1974-1980, wszedł w konflikt z Jorge Bergogliem dużo później – gdy został kardynałem i objął kierownictwo Kongregacji do spraw Edukacji Katolickiej. Jednak w swoich argentyńskich czasach był blisko junty wojskowej, która miała na sumieniu co najmniej piętnaście tysięcy rozstrzelanych, trzydzieści tysięcy „desaparecidos” (zaginionych) i milion wygnanych z kraju. Postawa Pio Laghiego od dawna jest krytykowana, zwłaszcza że, jak wiadomo, nuncjusz lubił grać w tenisa z jednym z dyktatorów. Jednak wiele osób, z którymi rozmawiałem – chociażby teolog i przyjaciel papieża Juan Carlos Scannone lub były ambasador Argentyny w Watykanie Eduardo Valdés – sceptycznie odnosi się do informacji o przyjaźni Laghiego z dyktatorem i o współpracy z wojskowymi władzami.

Z kolei arcybiskup Claudio Maria Celli, który pod koniec lat osiemdziesiątych był zastępcą Pio Laghiego w Argentynie, powiedział mi podczas wywiadu w Rzymie:

– Prawdą jest, że Laghi prowadził dialog z Videlą [jednym z dyktatorów], jednak była to strategia bardziej subtelna, niż się dziś wydaje. Próbował wpłynąć na zmianę jego linii politycznej.

Odtajnione przez rząd USA archiwa oraz wiele świadectw, jakie zebrałem w Buenos Aires i w Rzymie, pokazują jednak, że Pio Laghi był wspólnikiem wojskowych, informatorem CIA i homoseksualistą. Z kolei informacje z archiwów Watykanu, również częściowo odtajnionych, wskazują raczej – co nie dziwi – na niewinność Laghiego.

Pierwszą rzeczą rzucającą się w oczy po lekturze czterech tysięcy sześciuset odtajnionych notatek i dokumentów CIA i Departamentu Stanu (z którymi mogliśmy się bardzo starannie zapoznać) są bliskie kontakty nuncjusza z ambasadą Stanów Zjednoczonych. W zbiorze służbowych notatek z 1975 i 1976 roku, którymi dysponuję, Laghi opowiada wszystko amerykańskiemu ambasadorowi i jego współpracownikom. Ustawicznie broni tam Videli i Violi jako „porządnych ludzi” chcących „korygować nadużycia” dyktatury. Zwalnia wojskowych z odpowiedzialności za zbrodnie, twierdząc, że przemocy winien jest tak samo rząd, jak i „marksistowska” opozycja. Zaprzecza też w doniesieniach dla amerykańskich agentów, jakoby księża w Argentynie mogli być prześladowani. (Tymczasem co najmniej dziesięciu zostało zamordowanych).

Według moich źródeł homoseksualizm Pio Laghiego mógłby wyjaśniać jego postawę i w pewnym stopniu przyczynić się do jego związków z juntą – to przecież schemat, który często się powtarza. Nie zmuszało go to oczywiście do współpracy, jednak fakt, że wojskowi znali jego skłonności, jego słaby punkt, mógł go skłonić do milczenia. Tyle że Laghi posunął się dalej – zdecydował się aktywnie uczestniczyć w życiu powiązanej z reżimem faszyzującej gejowskiej mafii.

– Pio Laghi był sprzymierzeńcem dyktatury – ucina dyskusję Lisandro Orlov, jeden z najwybitniejszych znawców argentyńskiego Kościoła katolickiego, pastor luterański, który rzeczywiście przeciwstawiał się wojskowej juncie (i z którym wielokrotnie rozmawiałem w jego domu w Buenos Aires, a potem w Paryżu).

Jedną ze słynnych „madres de la Plaza de Mayo”, matek ofiar, których publiczne demonstracje organizowane są w każdy czwartek o godzinie 15.30 na placu de Mayo w Buenos Aires, miałem okazję zobaczyć. Także świadczyła w sądzie przeciwko Laghiemu.

Poza tym związki nuncjusza Laghiego z dyktaturą oraz jego podwójne życie bada obecnie kilku dziennikarzy śledczych, z którymi się spotykałem. Opowiadali mi głównie o jego „taxi-boys” – jak w Argentynie eufemistycznie nazywa się żigolaków. Nowe odkrycia powinny zostać upublicznione w najbliższych latach.

 

W CZASACH DYKTATURY HÉCTOR AGUER I LEONARDO SANDRI byli młodymi argentyńskimi księżmi, z pewnością już wpływowymi, ale niezbyt jeszcze wysoko stojącymi w kościelnej hierarchii. Pierwszy dużo później będzie arcybiskupem La Platy, drugi, przyszły nuncjusz i kardynał, zostanie w 2000 roku mianowany „substytutem” sekretariatu stanu, czyli ministrem spraw wewnętrznych stolicy apostolskiej, i stanie się jednym z najbardziej wpływowych hierarchów Kościoła katolickiego za Jana Pawła II i Benedykta XVI. Obaj zawsze byli wrogami Jorge Bergoglia, który, gdy został papieżem, wysłał Aguera na emeryturę już tydzień po jego siedemdziesiątych piątych urodzinach, Sandriego zaś trzyma na dystans.

Wiele wskazuje na to, że ci dwaj zaprzyjaźnieni Argentyńczycy traktowali dyktaturę z dużą „wyrozumiałością”. Związani z najbardziej reakcyjnymi nurtami katolicyzmu (Aguer z Opus Dei, Sandri z Legionistami Chrystusa) byli zajadłymi wrogami teologii wyzwolenia. Podobało im się za to hasło reżimu „Dios y Patria” łączące rewolucję narodową z wiarą katolicką.

Prasa uważa Héctora Aguera za „ultrakonserwatystę”, „prawicowego faszystę” [la derecha fascista], „krzyżowca”, „wspólnika dyktatury” i „fundamentalistę”. Mimo afektowanego głosu – w czasie naszego spotkania cytuje po włosku z pamięci fragmenty Madame Butterfly – ma reputację skrajnego homofoba. Przyznaje zresztą, że stał na czele walki z małżeństwami homoseksualnymi w Argentynie. Choć zaprzecza swoim ideologicznym związkom z dyktaturą, to teologia wyzwolenia, „która zawsze miała w sobie wirus marksistowski”, jest mu nienawistna.

– Aguer to skrajna prawica argentyńskiego Kościoła – wyjaśnia mi Miriam Lewin, więziona w czasach dyktatury dziennikarka argentyńskiej stacji telewizyjnej Canal 13. Nie udało mi się osobiście spotkać z Aguerem w czasie moich podróży do Buenos Aires, lecz Andrés Herrera, który robił dla mnie research w Argentynie i w Chile, przeprowadził z nim wywiad w jego letniej rezydencji, w oddalonym 360 kilometrów od Buenos Aires mieście Tandil, gdzie ten spędzał wakacje w towarzystwie trzydziestki seminarzystów. Na obiedzie, na który zaproszono Andrésa, stary arcybiskup otoczony był grupą „los muchachos” (chłopaków) – jak sam ich nazywa. Trudno było się oprzeć wrażeniu, że wielu z nich „powiela wszystkie stereotypy na temat homoseksualistów”.

Jeśli zaś chodzi o Sandriego – z którym przeprowadziłem wywiad w Rzymie i z którym będę miał okazję porozmawiać ponownie, gdy okaże się „niezastąpiony” w Watykanie – już w tamtym okresie mieścił się na prawym krańcu katolickiej szachownicy politycznej. Zadziwia zachowanie tego przyjaciela nuncjusza Pio Laghiego i wroga Jorge Bergoglia w czasach dyktatury, mnożą się pogłoski o jego umiejętnościach wykorzystywania znajomości, o jego „bromance’ach” i politycznej bezwzględności. Według świadectwa pewnego jezuity, który był z nim w niższym seminarium duchownym, miał burzliwą młodość i już wtedy znany był z „podłego charakteru”. Jako nastolatek „zaskakiwał nas swoim pragnieniem intelektualnego uwodzenia przełożonych. Przekazywał im wszystkie plotki, jakie krążyły o seminarzystach” – zdradził mi mój informator.

O argentyńskich latach Sandriego mam informacje z pierwszej ręki od kilku innych osób, takich jak teolog Juan Carlos Scannone lub biblista Lisandro Orlov. Świadectwa są zgodne. Czy to z powodu wizerunku nonkonformisty Sandri po upadku dyktatury zmuszony był do opuszczenia Argentyny? Czy uciekł, bo stracił grunt pod nogami? To jedna z hipotez. Tak czy inaczej jako zausznik Juana Carlosa Aramburu, arcybiskupa Buenos Aires, pojechał do Rzymu, by zostać dyplomatą. Nigdy już nie zamieszkał w swoim kraju. Oddelegowano go na Madagaskar, a następnie do Stanów Zjednoczonych, gdzie został zastępcą Pio Laghiego w Waszyngtonie i zbliżył się do amerykańskich chrześcijańskich ultrakonserwatystów; następnie mianowano go nuncjuszem apostolskim kolejno w Wenezueli i Meksyku, gdzie – według informacji, jakie zebrałem w Caracas i Mexico City – miał opinię twardo stąpającego po ziemi ekstremisty. W 2000 roku przeniósł się do Rzymu, gdzie został „ministrem spraw wewnętrznych” Jana Pawła II. (W swojej Testimonianzie arcybiskup Viganò wysuwa podejrzenie – nie podając żadnego dowodu – że Sandri, pełniąc swoje obowiązki w Wenezueli i w Rzymie, ukrywał seksualne nadużycia innych i „był gotów współpracować przy tuszowaniu sprawy”[28]).

 

W TYM KONTEKŚCIE postawa, jaką przyjął pod dyktaturą Jorge Bergoglio wydaje się odważniejsza, niż się zwykle sądzi. W porównaniu z Pio Laghim, Hectorem Aguerem, Leonardo Sandrim i biskupami, których przezorność wyrażała się w cichym przyzwoleniu, oraz wielu księżmi, którzy zaangażowali się w faszyzm, przyszły papież niezaprzeczalnie wykazał hart ducha. Z pewnością nie był bohaterem, lecz z reżimem nie współpracował.

Adwokat Eduardo Valdés, po 2010 roku ambasador Argentyny przy stolicy apostolskiej, który przyjaźni się z prezydent Cristiną Kirchner, gości mnie i Andrèsa w swojej „peronistycznej” kawiarni w centrum Buenos Aires. Jest bardzo rozmowny – to wspaniale, daję mu się wygadać, dyktafon stoi na widoku. Streszcza mi swoją wizję ideologii Franciszka (teologia wyzwolenia w argentyńskim i peronistycznym sosie) i opowiada o współpracy Kościoła z juntą wojskową. Mówimy także o nuncjuszu Pio Laghim, o arcybiskupie La Platy Héctorze Aguerze, kardynale Leonardo Sandrim i o innych duchownych, otwarcie niechętnych wobec kardynała Bergoglia. Ambasador przywołuje wśród gromkich wybuchów śmiechu (teraz nie ma się już czego obawiać) eskapady w poszukiwaniu chłopców i w ogóle rozpustny styl życia niektórych biskupów z argentyńskiej konferencji episkopatu lub z jej otoczenia. Jeśli mu wierzyć, wśród duchowieństwa znajdujemy niezliczonych rygorystów, tych „sztywnych”, którzy prowadzą w istocie podwójne życie. (Informacje te potwierdzają inni biskupi i księża, których spotykam w Buenos Aires, oraz działacz LGBT Marcelo Ferreyra, dysponujący kompletną, sporządzoną z pomocą prawników dokumentacją na temat argentyńskich duchownych – tych najbardziej homofobicznych i ukrytych na samym dnie „szafy”).

Wkrótce odkryję w Chile, Meksyku, Kolumbii, Peru, na Kubie i w jedenastu krajach Ameryki Łacińskiej, gdzie zbierałem materiały do tej książki, podobne zachowania. Wszędzie działa ta zasada Sodomy, teraz dobrze ugruntowana, którą przyszły papież zrozumiał już w swoim argentyńskim okresie: duchowny najbardziej homofobiczny często jest czynnym homoseksualistą.

 

BY ZROZUMIEĆ STANOWISKO, jakie zajął kardynał Bergoglio, zostając papieżem, musimy przyjrzeć się jeszcze jednej rzeczy – dyskusji na temat związków partnerskich (2002-2007) i małżeństw jednopłciowych (2009-2010). Albowiem wbrew wszelkim oczekiwaniom Argentyna była pierwszym krajem Ameryki Łacińskiej, który uznał – w lipcu 2010 roku – małżeństwa osób tej samej płci.

Wiele już zostało powiedziane o niejednoznacznej postawie przyszłego papieża, który w Buenos Aires nigdy nie wypowiedział się jasno na ten temat. Rekonstruując jego stanowisko, można uznać, że do związków partnerskich miał stosunek raczej umiarkowany, odmawiał podburzania do wyjścia na ulice, jednak małżeństwom jednopłciowym sprzeciwiał się ze wszystkich sił. Warto podkreślić, że sprawa związków partnerskich toczyła się w Argentynie powoli, rejestrowane były na podstawie decyzji lokalnych władz, co utrudniało mobilizację na wielką skalę. Tymczasem temat małżeństw jednopłciowych – o którym dyskutowano w parlamencie i który wspierała prezydent Kirchner – wywołał ogólnokrajową debatę.

Przeciwnicy Bergoglia zwracają uwagę, że w kwestii związków partnerskich też nie zajął wyraźnego stanowiska. Gdy wprowadzano je w dystrykcie Buenos Aires, wypowiadał się raz tak, raz całkiem inaczej – zresztą ogólnie mówił niewiele. Jesteśmy zmuszeni interpretować jego milczenie!

– Sądzę, że Jorge [Bergoglio] sprzyjał związkom partnerskim, dla niego jest to uprawnienie wynikające z praw obywatelskich. Zaakceptowałby je, gdyby [Watykan] nie był im tak wrogi – komentuje Marcelo Figueroa.

Przyjaciele przyszłego papieża, z którymi rozmawiałem, podkreślają, że ze względu na postawę Rzymu Bergoglio miał problemy z działaniem na rzecz praw homoseksualistów w Argentynie. Prywatnie poparłby projekt ustawy jako kompromis pozwalający uniknąć homoseksualnych małżeństw. Jednak, na co zwracają uwagę jego przyjaciele, był w tym „bardzo odosobniony”. Ich zdaniem toczyła się bardzo ostra walka Watykanu z przyszłym papieżem, przeniesiona na lokalny grunt przez część księży, co zakończyło się rezygnacją Franciszka z bardziej otwartych idei.

Największą przeszkodą w Argentynie był arcybiskup La Platy Héctor Aguer. Ten zapiekły homofob jest przyjacielem Benedykta XVI i gdy trzeba przeciwstawić się zbyt „brutalnie umiarkowanym” pomysłom Bergoglia, były papież może na nim polegać. Podobno Benedykt, chcąc jak najszybciej pozbyć się kardynała Buenos Aires, obiecał Aguerowi, że obsadzi go na tym stanowisku, gdy tylko tamten skończy siedemdziesiąt pięć lat (o czym Aguer lubił niekiedy napomknąć). Wiedząc, że ma wsparcie z góry, hierarcha, zazwyczaj niezbyt męski, przybrał pozę macho. Otoczony gromadką uroczych seminarzystów efebów zainicjował przeciwko związkom partnerskim i małżeństwom jednopłciowym brutalną kampanię – taką, jaką potrafią przeprowadzić tylko „sztywni” duchowni w jego stylu.

– Kardynałowie Sodano i Sandri, a następnie Bertone zarządzali Argentyną z Rzymu, działając przeciwko Bergogliowi, a ich zausznikami na miejscu byli arcybiskup Héctor Aguer i nuncjusz Adriano Bernardini – wyjaśnia Lisandro Orlov. (W dniu wyboru Franciszka Aguer był tak rozzłoszczony, że nie dał polecenia bicia w dzwony arcybiskupstwa La Plata – jak nakazuje tradycja. Z kolei nuncjusz Bernardini, też w szoku, rozchoruje się...).

Tak więc przyszły papież w rozgrywkach z Watykanem nie miał pola manewru. Świadkowie potwierdzają na przykład, że Rzym odrzucał wszystkich kandydatów kardynała Bergoglia na biskupów – a zwykle byli to księża postępowi – powołując na ich miejsce konserwatywnych duchownych.

– Héctor Aguer chciał usidlić Bergoglia. Specjalnie radykalizował stanowisko Kościoła katolickiego w sprawie małżeństw jednopłciowych, aby zmusić go do mówienia. Kto chce zrozumieć Bergoglia, musi wsłuchać się w jego milczenie na temat związków partnerskich i w jego słowa przeciw jednopłciowym małżeństwom! – wyjaśnia mi dalej Lisandro Orlov.

Tę informację potwierdza ojciec Guillermo Marcó, wówczas osobisty asystent i rzecznik kardynała Bergoglia, który przyjmuje nas, Andrèsa i mnie, w swoim biurze w centrum Buenos Aires, w starej nuncjaturze, która stała się potem siedzibą duszpasterstwa akademickiego.

– Skoro Watykan jest wrogi związkom partnerskim, Bergoglio jako arcybiskup powinien był trzymać się tej linii. Jako rzecznik radziłem mu jak najmniej o tym mówić, w ogóle omijać ten temat, żeby uniknąć krytyki. Bo przecież nie chodzi tu o związki sakramentalne, nie chodzi o małżeństwo, więc po co tego dotykać? Jorge zgodził się na taką strategię. Poinformowałem organizacje homoseksualne w Buenos Aires, że nie będziemy wypowiadać się na ten temat, i poprosiliśmy je, by nie mieszały nas w tę batalię, to był nasz cel – opowiada Marcó.

Ojciec Marcó to młody, sympatyczny ksiądz, bardzo profesjonalny. Rozmawiamy dość długo, przed nami stoi w widocznym miejscu włączona Nagra, dyktafon ulubionej marki dziennikarzy radiowych. Ksiądz odsłania kulisy tej klasycznej wojny, odwiecznego konfliktu między miejskimi i wiejskimi proboszczami:

– Kardynał Bergoglio, w przeciwieństwie do innych biskupów, którzy pełnili posługę na prowincji lub na obszarach wiejskich, mieszkał w metropolii, w Buenos Aires. A żyjąc w wielkim mieście, bardzo się zmienił. Rozumiał kwestie związane z narkotykami i prostytucją, problemy faweli, zagadnienia, jakie pojawiają się w kontekście homoseksualizmu. Stał się biskupem wielkomiejskim.

Według dwóch różnych źródeł kardynał Bergoglio okazywał zrozumienie argentyńskim księżom, którzy pobłogosławili związki homoseksualne.

Jednak w 2009 roku, kiedy rozgorzała debata na temat małżeństw osób tej samej płci, nastawienie arcybiskupa Jorge Bergoglia się zmieniło. Miał za sobą porażkę na konklawe, kiedy to Joseph Ratzinger okazał się bardziej przekonujący i został papieżem. Czy chciał pokazać, jak jest zaangażowany, by zwiększyć swoje szanse w przyszłości?

Tak czy inaczej, Bergoglio ruszył do natarcia. O jednopłciowych małżeństwach wypowiadał się bardzo ostro („atak na boży plan”), posuwał się nawet do wzywania na dywanik urzędników, w tym burmistrza Buenos Aires. Publicznie sprzeciwiał się pani prezydent Argentyny Cristinie Kirchner – początkowa zabawa „w przeciąganie liny” niebawem zamieniła się w ostry pojedynek zakończony zresztą jego przegraną. Księży opowiadających się za małżeństwami gejowskimi przyszły papież próbował uciszać i stosował wobec nich kościelne sankcje, zachęcał też katolickie szkoły do ulicznych protestów. Ta twarda postawa nie pasuje do wizerunku papieża mówiącego słynne zdanie „kim jestem, by osądzać?”.

– Bergoglio to nie Franciszek – kwaśno komentuje dziennikarka Miriam Lewin.

Z kolei argentyński pastor luterański Lisandro Orlov dodaje:

– Dlatego w Buenos Aires wszyscy byli antybergogliańscy! Nawet jeśli wszyscy staliśmy się profranciszkańscy, odkąd jest papieżem!

Osoby działające na rzecz praw homoseksualistów, które toczyły z Bergogliem batalię w sprawie małżeństw, przyznają jednak, że trzeba wziąć pod uwagę kontekst. Tak jest w przypadku Osvaldo Bazana, autora książki o historii homoseksualizmu, który mówi:

– Pamiętajmy, że kardynał Antonio Quarracino, arcybiskup Buenos Aires, chciał zsyłać homoseksualistów na jakąś wyspę! Jeśli chodzi o Héctora Aguera, to postać tak karykaturalna, że szkoda słów! Bergoglio musiał znaleźć swoje miejsce w tym dogłębnie homofobicznym otoczeniu.

Kardynał Bergoglio okazał się wyrozumiały dla piętnowanego za homoseksualizm biskupa Santiago del Estero, Juana Carlosa Maccarone. Ten szanowany prałat, kojarzony z teologią wyzwolenia, musiał złożyć dymisję, gdy w Watykanie, a potem w mediach wypłynęło nagranie wideo pokazujące go z młodym, dwudziestotrzyletnim mężczyzną. Bergoglio, przekonany, że chodzi o szantaż i polityczny rewanż, zlecił swojemu rzecznikowi, Guillermo Marcó, by wystąpił w obronie prałata oraz przekazał mu wyrazy „sympatii i zrozumienia”. Papież Benedykt XVI zażądał jednak usunięcia go z pełnionej funkcji. Nie będę się tutaj odnosił do sprawy księdza Julio Grassiego, bo wykracza to poza ramy tej książki. Według doniesień niektórych argentyńskich mediów kardynał Bergoglio krył podejrzewanego o molestowanie seksualne siedemnastu nieletnich Grassiego, a nawet domagał się od konferencji episkopatu, której przewodniczył, sfinansowania jego obrony. Miał też wszcząć dochodzenie w celu jego uniewinnienia. W 2009 roku ojciec Grassi został skazany na piętnaście lat więzienia, w 2017 roku sąd najwyższy Argentyny zatwierdził wyrok.

Jeden z argentyńskich specjalistów od katolicyzmu, wpływowy doradca obecnego rządu, tak podsumowuje te dyskusje:

– Czego oczekujecie od Franciszka? To osiemdziesięciodwuletni ksiądz, peronista. Jakim cudem miałby być nowoczesny i postępowy? Jest dość lewicowy w kwestiach społecznych i prawicowy w kwestiach moralności i seksualności. Trochę naiwne jest myślenie, że stary peronista będzie postępowcem!

W takim właśnie kontekście należy widzieć stanowisko kardynała Bergoglia. Według jednej z osób z jego otoczenia był „konserwatywny, jeśli chodzi o małżeństwa jednopłciowe, ale nie był homofobem”. Osoba ta dodaje jeszcze, mówiąc głośno to, co wszyscy myślą:

– Gdyby Jorge Bergoglio wspierał małżeństwa homoseksualistów, nigdy nie wybrano by go na papieża.

 
5.
Synod

NASTĄPIŁA REAKCJA.

Kardynał Lorenzo Baldisseri to człowiek zgodny i spokojny. Na tym etapie rozmowy dobiera słowa jeszcze wolniej niż do tej pory, niezwykle ostrożnie. Długo się namyśla, nim powie à propos synodu poświęconego rodzinie:

– Nastąpiła reakcja.

Słucham, jak Baldisseri gra na fortepianie. Z tym także się nie spieszy, inaczej niż ci wszyscy pianiści pędzący po klawiszach jak szaleni. Refleksyjnie gra utwory swoich ulubionych kompozytorów: Vittorio Montiego, Erika Satie, Claude’a Debussy’ego czy Fryderyka Chopina. Podoba mi się jego rytm, szczególnie w tych kawałkach, które wychodzą mu najlepiej, jak Danza Española Enrique’a Granadosa czy Ave Maria Giulio Cacciniego.

Do swego ogromnego biura w Watykanie kardynał sprowadził salonowy fortepian. Nie rozstaje się z nim, odkąd kupił go w Miami, kiedy był nuncjuszem na Haiti. To fortepian-podróżnik, odwiedził Paragwaj, Indie, Nepal, dziewięć lat mieszkał w Brazylii.

– Gram na fortepianie co wieczór od ósmej do jedenastej. Nie mogę bez tego żyć. Tu, w Watykanie, nazywają mnie pianistą pana Boga! – śmieje się Baldisseri.

Urzeka mnie wizja kardynała, który w nocy w opustoszałym watykańskim pałacu gra sam dla siebie na fortepianie. Baldisseri daje mi w prezencie zestaw trzech płyt wydany przez Libreria Editrice Vaticana. To jego nagrania.

– Daję też koncerty. Grałem dla papieża Benedykta XVI w jego letniej rezydencji w Castel Gandolfo. Ale on jest Niemcem, kocha Mozarta, ja zaś jako Włoch jestem romantykiem!

Siedemdziesięcioośmioletni kardynał muzyk, by zachować dobre uderzenie i zręczne palce, gra codziennie, wszędzie, gdzie się da – w biurze, w domu, na wakacjach.

– Grałem nawet dla papieża Franciszka. To było wyzwanie. On wcale nie lubi muzyki!

 

BALDISSERI JEST JEDNYM Z ZAUFANYCH LUDZI FRANCISZKA. Nowy papież – do wyboru którego Baldisseri przyczynił się jako sekretarz konklawe – powierzył włoskiemu biskupowi zadanie przygotowania nadzwyczajnego synodu biskupów poświęconego rodzinie, który odbył się w latach 2014-2015. Następnie, w 2018 roku, organizował synod o młodzieży. Aby wyposażyć go w niezbędną do tego władzę, uczynił go kardynałem.

Zwoływany przez papieża synod jest ważnym wydarzeniem w życiu Kościoła. Spotkanie kardynałów i licznych biskupów jest okazją do dyskusji nad fundamentalnymi problemami i kwestiami doktrynalnymi. Rodzina to jeden z trudniejszych tematów.

Franciszek od początku wiedział, że aby zyskać akceptację dla swoich pomysłów, aby „sztywni” kardynałowie, w większości nominowani przez Jana Pawła II i Benedykta XVI, nie czuli się przynaglani, musi być szczwanym dyplomatą. Baldisseri to nuncjusz ukształtowany w starej, wielkiej szkole dyplomatów Casarolego i Silvestriniego, a nie wedle nowszych, bardzo dziś krytykowanych wzorców Sodana i Bertonego.

– Pracowałem w duchu otwartości. Naszym modelem był Sobór Watykański II – chodzi o prowokowanie dyskusji, zapraszanie do niej osób świeckich i intelektualistów, szukanie nowego podejścia, nowej metody. Taki był zresztą styl Franciszka: latynoamerykański papież, otwarty i przystępny, który zachowuje się jak zwykły biskup.

Czy był wystarczająco doświadczony? Czy nie był nieostrożny?

– Fakt, to było dla mnie całkiem nowe doświadczenie. Przygotowując pierwszy synod, uczyłem się na bieżąco. Nie mieliśmy żadnych tabu, żadnych ograniczeń. Wszystkie pytania były otwarte. I palące! Zajęliśmy się wszystkim: celibatem księży, homoseksualizmem, komunią osób rozwiedzionych, kapłaństwem kobiet... Otworzyliśmy te wszystkie dyskusje jednocześnie.

Wraz ze swoim małym zespołem złożonym z wrażliwych, pogodnych i uśmiechniętych arcybiskupów nominowanych już za czasów nowego papieża – Brunem Fortem, Péterem Erdö i Fabiem Fabene (niektórych spotykam w lokalu sekretariatu synodu) – Lorenzo Baldisseri budował na użytek Franciszka prawdziwą machinę wojenną.

Ekipa Baldisseriego od początku współpracowała z najbardziej otwartymi i przyjaznymi homoseksualistom kardynałami: będącym przywódcą liberałów w Watykanie niemieckim duchownym Walterem Kasperem, któremu powierzono przygotowanie wstępnego raportu, z Austriakiem Christophem Schönbornem i Óscarem Maradiagą z Hondurasu, osobistym przyjacielem papieża.

– Generalnie szliśmy w kierunku wyznaczonym przez Kaspera. Jednak równie ważna była metoda działania. Papież chciał otworzyć wszystkie drzwi na oścież. Dyskusje miały toczyć się wszędzie – w łonie konferencji episkopatu, w diecezjach, wśród wiernych. To lud boży powinien wybierać – opowiada Baldisseri.

A więc zupełnie nowa metoda. I co za różnica w porównaniu z Janem Pawłem II będącym archetypem „control-freaka” czy z Benedyktem XVI, który z zasady – i ze strachu – w ogóle nie dopuszczał do takich dyskusji! Zlecając przygotowanie synodu od podstaw, przeprowadzając na całym świecie konsultacje dotyczące trzydziestu ośmiu kwestii, Franciszek wierzył, że może zmienić sytuację. Chce wprawić Kościół w ruch. A czyniąc to, starannie omijał kurię rzymską i tamtejszych kardynałów. Ci jednak, przyzwyczajeni do absolutnej teokracji i papieskiej nieomylności, natychmiast zwietrzyli podstęp.

– Faktycznie zmieniliśmy obyczaje. To metoda okazała się zaskakująca – ostrożnie wyjaśnia kardynał.

Zespół Baldisseriego szedł jak burza, to na pewno. Walter Kasper, pewny siebie, może lekkomyślny, jeszcze przed synodem podał do publicznej wiadomości, że „pary homoseksualne, jeśli żyją odpowiedzialnie, w stabilnym związku, są godne szacunku”. Godne szacunku? Już samo to słowo jest objawieniem.

Uwzględniając wyniki owych szerokich konsultacji, sekretariat synodu przygotował wstępny tekst, który został następnie przedyskutowany przez kardynałów.

Wezwanie do dyskusji przyniosło skutek. Zewsząd masowo napływały odpowiedzi we wszystkich językach. Zareagowały konferencje episkopatu, odpowiadali eksperci, był też odzew wielu prywatnych osób – cieszy się Baldisseri.

Około piętnastu księży zatrudniono do natychmiastowego czytania tych notatek, listów napływających tysiącami, ogromną, nieoczekiwaną falą. Trzeba było przeanalizować pisane w niezliczonych językach odpowiedzi stu czternastu konferencji episkopatów i prawie ośmiuset organizacji katolickich. Jednocześnie wiele osób (w tym co najmniej jeden homoseksualista, z którym się spotkałem) zabrało się do pisania pierwszej wersji tekstu, który rok później stanie się słynną adhortacją apostolską: Amoris laetitia.

W projekcie tym z rozmysłem umieszczono zdanie: „Homoseksualiści mają dary i cechy, które mogą zaoferować wspólnocie chrześcijańskiej”. Pojawiło się też wyraźne odniesienie do AIDS: „Nie negując problemów moralnych, jakie nastręczają związki homoseksualne, zauważamy, że w niektórych przypadkach pomoc, jakiej sobie partnerzy czasem z wielkim poświęceniem udzielają, bywa w ich życiu cennym wsparciem”.

– Franciszek przyjeżdżał tu co tydzień – ciągnie Baldisseri. – Osobiście przewodniczył sesjom, podczas których debatowaliśmy nad różnymi propozycjami.

 

DLACZEGO FRANCISZEK ZDECYDOWAŁ SIĘ PORUSZYĆ kwestie rodziny i etyki seksualnej? Pytałem o to, oprócz kardynała Baldisseriego i kilku jego współpracowników, dziesiątki kardynałów, biskupów i nuncjuszy w Rzymie i w około trzydziestu krajach, pytałem o to zarówno przeciwników, jak i zwolenników Franciszka, duchownych sprzyjających synodowi i tych, którzy byli mu niechętni. Wywiady te pozwoliły mi prześledzić tajny plan papieża i odtworzyć przebieg tej niezwykłej bitwy, w jakiej starły się potem dwie homoseksualne frakcje Kościoła.

Od początku swego pontyfikatu papież przestrzega kurię, odnosząc się do spraw finansowych i seksualnych: „Wszyscy jesteśmy grzesznikami, ale nie ludźmi zepsutymi. Należy akceptować grzeszników, ale nie ludzi zepsutych”[29]. W ten sposób potępia podwójne życie i popiera praktykę „zero tolerancji”.

Jak widzimy, Franciszek najbardziej nienawidzi sztywnych hipokrytów – bardziej nawet niż tradycjonalistów i konserwatystów. Dlaczego nadal odmawiać sakramentu rozwodnikom będącym w kolejnym związku, skoro w Ameryce Łacińskiej i Afryce tylu księży żyje w konkubinacie z kobietą? Dlaczego nadal nienawidzić homoseksualistów, jeśli w Watykanie stanowią oni większość kardynałów i ich otoczenia? Jak zreformować kurię, plączącą się w swoich zaprzeczeniach i kłamstwach, kiedy ogromna liczba kardynałów i większość sekretarzy stanu od 1980 roku żyje wbrew własnym słowom (trzech na czterech wedle mojej wiedzy)? Mówi się, że najwyższy czas posprzątać. Ale od czego zacząć, kiedy Kościół znalazł się na skraju przepaści, na skraju najpoważniejszego w swych dziejach kryzysu?

Franciszek w osłupieniu słuchał swoich przeciwników – tych rygorystycznych kardynałów wygłaszających konserwatywne, mizoginiczne i homofobiczne przemówienia, publikujących teksty atakujące go za seksualny liberalizm – takich jak: Raymond Burke, Carlo Caffarra, Joachim Meisner, Gerhard Ludwig Müller, Walter Brandmüller, Mauro Piacenza, Velasio De Paolis, Tarcisio Bertone, George Pell, Angelo Bagnasco, Antonio Cañizares, Kurt Koch, Paul Josef Cordes, Willem Eijk, Joseph Levada, Marc Ouellet, Antonio Rouco Varela, Juan Luis Cipriani, Juan Sandoval Íñiguez, Norberto Rivera, Javier Errázuriz, Angelo Scola, Camillo Ruini, Robert Sarah i tylu innych. Jak oni śmią? – myśli ojciec święty, któremu bliskie osoby opisały tę niesamowitą „parafię”.

Oczywiście najbardziej oburzają Franciszka przypadki molestowania seksualnego, liczone w całym świecie w tysiącach, a właściwie w dziesiątkach tysięcy, będące jak gangrena tocząca Kościół katolicki. Co tydzień wpływają nowe skargi, kolejni biskupi są obwiniani lub oskarżani, księża skazywani, skandal goni skandal. W ponad osiemdziesięciu procentach sprawy dotyczą nadużyć homoseksualnych; bardzo rzadko heteroseksualnych.

Episkopat w Ameryce Łacińskiej jest skompromitowany, często podejrzewany o bagatelizowanie faktów – dotyczy to zarówno Meksyku (Norberto Rivera i Juan Sandoval Íñiguez), jak i Peru (Juan Luis Cipriani). W Chile wybuchł skandal tak ogromny, że wszyscy biskupi w kraju musieli złożyć dymisje, a wielu nuncjuszom i hierarchom, poczynając od kardynałów Javiera Errázuriza i Ricardo Ezzatiego, wytoczono proces (w sprawie dwóch wspomnianych kardynałów toczy się śledztwo). Gdziekolwiek spojrzeć, Kościół jest krytykowany, i dotyczy to duchownych na najwyższych szczeblach – tak jest w Austrii (Hans Hermann Groër), Szkocji i Irlandii (Keith O’Brien, Sean Brady), Francji (Philippe Barbarin), Belgii (Godfried Danneels), w Stanach Zjednoczonych, Niemczech itd. W Australii, w Melbourne, watykański „minister gospodarki” George Pell został osądzony i skazany. Prasa wskazuje z nazwiska dziesiątki kardynałów, a wielu tych, którym osobiście nie zarzuca się seksualnych wykroczeń, trafia przed sąd za krycie – przez zaniechanie lub hipokryzję – seksualnych wykroczeń popełnionych przez księży. We Włoszech takie sprawy są na porządku dziennym, dotyczą dziesiątek biskupów i kilku kardynałów, chociaż prasa na półwyspie wciąż – o dziwo! – ma pewne opory przed ich ujawnianiem. Jednak papież i jego najbliższe otoczenie wiedzą, że w końcu tama puści, nawet we Włoszech.

Podczas nieformalnego spotkania w Rzymie kardynał Marc Ouellet, prefekt Kongregacji do spraw Biskupów, opowiadał mi o masowym rozprzestrzenianiu się przypadków wykorzystywania seksualnego. Kardynał ten jest specjalistą od podwójnych standardów; ratzingerystą udającym obrońcę Franciszka. Niemniej przytaczane przez niego liczby są przerażające. Maluje obraz Kościoła w kompletnym rozpadzie. Jego zdaniem wszystkie parafie świata, wszystkie konferencje episkopatu, wszystkie diecezje zostały splugawione. Obraz rysowany przede mną przez Ouelleta jest przerażający – Kościół jest jak „Titanic”, który tonie do wtóru grającej wciąż orkiestry. „Tego się nie da zatrzymać” – powie mi przerażony jeden ze współpracowników Ouelleta, gej, z którym również przeprowadziłem wywiad. (W swoim drugim „świadectwie” monsinior Viganò potępi homoseksualne otoczenie Marca Ouelleta).

Franciszek nie ma zamiaru przymykać oczu na wykorzystywanie seksualne, jak to przez długi czas robił Jan Paweł II i jego najbliżsi współpracownicy, Angelo Sodano i Stanisław Dziwisz, ani pobłażać sprawcom, do czego miał skłonność Benedykt XVI. W każdym razie publicznie o tym zapewnia.

Co ważne, sytuację ocenia zupełnie inaczej niż Joseph Ratzinger i jego zastępca kardynał Tarcisio Bertone przekonani, że to wewnętrzny problem homoseksualistów. Według specjalistów od Watykanu oraz według relacji dwóch bliskich współpracowników obecnego papieża, z którymi rozmawiałem, Franciszek głęboką przyczynę wykorzystywania seksualnego widzi w „sztywności” fasady, która kryje podwójne życie kleru, oraz – niestety – w celibacie. Zdaniem ojca świętego kardynałowie i biskupi tuszują seksualne nadużycia najczęściej nie po to, by wspierać pedofilów, lecz ze strachu. Obawiają się, że przy okazji jakiegoś skandalu czy procesu mogłyby wyjść na jaw ich homoseksualne skłonności. Możemy więc sformułować kolejną regułę Sodomy, szóstą i jedną z najważniejszych w tej książce:  z a  w i ę k s z o ś c i ą  s p r a w  z w i ą z a n y c h  z  m o l e s t o w a n i e m  s e k s u a l n y m  k r y j ą  s i ę  k s i ę ż a  i  b i s k u p i,  k t ó r z y  z  o b a w y,  ż e  w  p r z y p a d k u  s k a n d a l u  z o s t a n i e  u j a w n i o n y  i c h  h o m o s e k s u a l i z m,  c h r o n i l i  s p r a w c ó w  t y c h  p r z e s t ę p s t w.  K u l t u r a  t a j e m n i c y,  d z i ę k i  k t ó r e j  m i l c z y  s i ę  o  w s z e c h o b e c n o ś c i  h o m o s e k s u a l i z m u  w  K o ś c i e l e,  p o z w a l a ł a  t e ż  u k r y w a ć  w y k o r z y s t y w a n i e  s e k s u a l n e  i  u ł a t w i a ł a  d r a p i e ż n i k o m  s e k s u a l n y m  i c h  d z i a ł a n i a.

Dlatego Franciszek zrozumiał, że wykorzystywanie seksualne nie jest jakimś nieistotnym epifenomenem, to nie są żadne „chwilowe drobne plotki”, o których mówił kardynał Angelo Sodano, lecz najpoważniejszy kryzys, jaki zagraża tej instytucji od czasów wielkiej schizmy. Papież przewiduje zresztą, że to dopiero początek – w dobie sieci społecznościowych i Vatileaks, wolności słowa i jurysdyzacji współczesnych społeczeństw (nie wspominając już o efekcie „Spotlight”) Kościół zaczyna przechylać się jak wieża w Pizie. Albo wszystko odbudujemy, wszystko zmienimy, albo ryzykujemy, że ta religia zniknie. Taka niewypowiedziana głośno myśl przyświecała synodowi z 2014 roku.

 

ZATEM FRANCISZEK POSTANOWIŁ MÓWIĆ. Podczas porannych mszy w Domu Świętej Marty, podczas zaimprowizowanych konferencji prasowych w samolocie lub przy okazji różnych znaczących spotkań zaczął piętnować – z wielką regularnością! – obłudę „ukrytego i często rozpustnego życia” członków kurii rzymskiej.

Wspomniał już o piętnastu „chorobach kurii”, wskazał (bez nazwisk) rzymskich kardynałów i biskupów cierpiących na „duchowego alzheimera”, krytykował „egzystencjalną schizofrenię”, „plotkarstwo”, „zepsucie”, cały styl życia tych „biskupów z lotniska”. Po raz pierwszy w historii Kościoła krytyka nie płynie ze strony wrogów katolicyzmu, wolteriańskich pamflecistów czy innych „katofobów”, lecz z ust samego ojca świętego. Na tym polega istota „rewolucji” Franciszka.

Papież chce też działać. Chce „zburzyć mur”, jak to ujął jeden z jego współpracowników. Wykorzysta do tego symbole, czyny oraz narzędzie, jakim jest konklawe. Zaczął od wykreślenia z listy przyszłych kardynałów wszystkich arcybiskupów, nuncjuszy i biskupów skompromitowanych za pontyfikatów Jana Pawła II i Benedykta XVI. Pałac w Castel Gandolfo, letnia rezydencja papieża, w którym podobno – jak mówi plotka – za czasów Jana Pawła II odbywały się wesołe przyjęcia, został otwarty dla turystów, a ostatecznie ma być sprzedany.

Jeśli chodzi o homoseksualizm, podejmuje się żmudnej, pedagogicznej pracy. Chodzi tutaj o odróżnienie w nowy, fundamentalny dla Kościoła sposób przestępstw, jakimi są pedofilia, molestowanie lub agresja wobec nieletnich poniżej piętnastego roku życia oraz akty seksualne bez zgody lub z wykorzystaniem stosunku zależności (katechizm, spowiedź, seminaria itp.), od legalnych praktyk homoseksualnych wyrażających na to zgodę dorosłych osób. Przechodzi też do następnego etapu w dyskusji na temat prezerwatyw, kładąc akcent na „obowiązek uzdrawiania”[30].

Jednak co zrobić w obliczu kryzysu powołań, nie wspominając już o setkach księży porzucających każdego roku kapłaństwo, by móc się ożenić? Czy nie czas pomyśleć o wyzwaniach przyszłości, o problemach zbyt długo pozostawionych w zawieszeniu; czy nie czas porzucić teorie i odpowiedzieć na konkretne sytuacje? O to chodziło w synodzie. Jednak papież wie, że stąpa po kruchym lodzie.

– Franciszek dobrze widzi przeszkody. Musi brać na siebie odpowiedzialność, taką pełni funkcję. To on rządzi. Więc nie spieszył się, wysłuchał opinii wszystkich stron – wyjaśnia mi kardynał Lorenzo Baldisseri.

Głosy płynące z biskupstw były zaskoczeniem. Pierwsze wypowiedzi, upublicznione w Niemczech, Szwajcarii, Austrii, są dla Kościoła bezlitosne. Katolicyzm jawi się w ich świetle jako oderwany od życia. Dla milionów nowych związków jego doktryna straciła sens, wierni zupełnie nie rozumieją postawy Rzymu wobec antykoncepcji, prezerwatyw, wolnych związków, celibatu księży i – po części – homoseksualizmu.

„Mózg” synodu, kardynał Walter Kasper, który z bliska śledził niemiecką debatę, był zachwycony, że jego teorie potwierdzają się w terenie. Czy był zbyt pewny siebie? Czy papież zbytnio mu zaufał? W każdym razie wstępny tekst adhortacji był zgodny z kierunkiem wytyczonym przez Kaspera i proponował ponowne przemyślenie stanowiska Kościoła w dwóch kwestiach – sakramentów dla osób rozwiedzionych oraz homoseksualizmu. Zdawało się, że Watykan jest gotów uznać „pozytywne wartości” w konkubinatach młodych ludzi, w powtórnych, cywilnych małżeństwach rozwodników i w homoseksualnych związkach partnerskich.

W tym właśnie momencie „nastąpiła reakcja” – jak to ostrożnie ujął Baldisseri. Upubliczniony tekst natychmiast znalazł się pod ostrzałem konserwatywnego skrzydła kolegium kardynałów, z Amerykaninem Raymondem Burke’em na czele.

Tradycjonaliści ostro wystąpili przeciw rozpowszechnianym dokumentom, a niektórzy – na przykład południowoafrykański kardynał Wilfrid Napier – bez wahania oświadczyli, że zaakceptowanie przez Kościół ludzi w „nieregularnych sytuacjach”, nieuchronnie doprowadziłoby do legitymizacji poligamii. Inni afrykańscy lub brazylijscy kardynałowie ostrzegali papieża przed jakimkolwiek złagodzeniem postawy Kościoła, powołując się na względy strategiczne – mianowicie na konkurencję, jaką stanowi protestancki ewangelikalizm rosnący dziś w siłę, a przecież bardzo konserwatywny.

Wszyscy ci hierarchowie wierzą chyba, że są otwarci na dyskusję – przecież dodają przypisy i kodycyle tylko tam, gdzie to niezbędne. Lecz ich sekretną mantrą wydaje się to słynne, tak często cytowane zdanie księcia Lampedusy z Lamparta: „Jeśli chcemy, by wszystko pozostało tak, jak jest, wszystko się musi zmienić”[31]. Franciszek potępia zresztą, nie wymieniając nazwisk, „skamieniałe serca”, które „chcą, aby wszystko pozostało tak, jak było”.

Pięciu ultrakonserwatywnych kardynałów („usual suspects”, czyli Raymond Burke, Gerhard Ludwig Müller, Carlo Caffarra, Walter Brandmüller i Velasio De Paolis) razem dyskretnie pracowało nad tekstem broniącym tradycyjnego małżeństwa. Opublikowali go w Stanach Zjednoczonych w katolickim wydawnictwie Ignatius i zamierzali rozdać wszystkim uczestnikom synodu. Jednak Baldisseri zdołał wcześniej przechwycić broszurę. Konserwatywne skrzydło zaczęło więc krzyczeć, że to cenzura. Synod stawał się farsą.

Od pierwszych jego obrad kwestie związane z homoseksualizmem i z komunią rozwodników będących w nowych związkach stały się przedmiotem zażartych dyskusji. Papież zmuszony był przyjrzeć się dokładniej swojej kopii wstępnego dokumentu. Po kilku dniach tekst został zmodyfikowany, rozwodniony, zaś postawa wobec homoseksualizmu mocno usztywniona. Jednak nawet tę nową wersję „light” w końcowym głosowaniu ojcowie synodalni odrzucili.

Przypuszczono na ten tekst atak tak ostry i zdecydowany, że prawdziwym celem mógł być sam papież. Część kolegium kardynałów odrzuciła jego metodę, jego styl i jego pomysły. Zbuntowali się ci „najsztywniejsi”, najbardziej tradycyjni i mizoginiczni. Czyżby to byli zarazem ci, którzy wykazują najsilniejsze „skłonności”? To znaczące, że tłem wojny między konserwatystami a liberałami jest kwestia homoseksualizmu. Dlatego żeby zrozumieć, o co naprawdę chodzi, trzeba myśleć wbrew intuicji. Jeszcze bardziej znaczący jest fakt, że wielu przywódców antyfranciszkańskiej rebelii prowadzi podwójne życie. Czy ci ukryci, sparaliżowani przez wewnętrzne sprzeczności i zinternalizowaną homofobię homoseksualiści zbuntowali się z nienawiści do samych siebie, czy ze strachu przed zdemaskowaniem? Irytacja ojca świętego była tak wielka, że uderzył kardynałów w ich piętę achillesową – schowane za przesadnie konserwatywnym gorsetem prywatne życie.

James Alison, angielski ksiądz, z którym rozmawiałem kilka razy w Madrycie, zdeklarowany homoseksualista, bardzo szanowany za teologiczne pisma na ten temat, podsumowuje subtelniej, niż się na pierwszy rzut oka wydaje:

– To odwet „szafy”! Zemsta „szafy”!

Ksiądz Alison rozumie tę sytuację na swój sposób: „schowani w szafie” homoseksualni kardynałowie wypowiedzieli wojnę Franciszkowi, co ośmieliło innych gejów do wyjścia „z szafy”!

Luigi Gioia, włoski benedyktyn, jeden z przełożonych benedyktyńskiego Papieskiego Instytutu Liturgicznego Świętego Anzelma w Rzymie, daje mi inny klucz do interpretacji tego, co się dzieje w Watykanie:

– Homoseksualiście Kościół wydaje się stabilną strukturą. Moim zdaniem to jeden z powodów, dla których wielu z nich wybrało kapłaństwo. Ale kiedy musisz się ukrywać, potrzebujesz poczucia bezpieczeństwa, stałego kontekstu, chcesz, aby struktura, w której się schroniłeś, była stabilna, by cię chroniła – tylko w ten sposób możesz w jej obrębie poruszać się swobodnie. Tymczasem Franciszek, chcąc zreformować instytucję Kościoła, sprawił, że stała się dla ukrywających swój homoseksualizm księży niestabilna. To wyjaśnia ich gwałtowną reakcję, ich nienawiść do niego. Boją się.

Główny architekt i świadek synodu, kardynał Baldisseri, po swojemu opisuje, jak naprawdę wyglądał krajobraz po bitwie:

– Generalnie panowała zgoda. Z wyjątkiem trzech trudnych kwestii.

Albowiem w istocie większość synodu była „liberalna”, lecz do przyjęcia kontrowersyjnych artykułów konieczne było dwie trzecie głosów – i tego zabrakło. Z sześćdziesięciu dwóch artykułów odrzucono trzy – te o najbardziej symbolicznym znaczeniu. Papież nie uzyskał kworum. Rewolucyjny projekt Franciszka dotyczący rodziny i homoseksualizmu przepadł.

 

FRANCISZEK PRZEGRAŁ BITWĘ, lecz nie wojnę. Powiedzieć, że był niezadowolony ze swojej porażki na synodzie, to eufemizm. Konserwatywni kardynałowie kurii, blokując zmiany, obrazili tego autorytarnego, lecz szczerego (gdy uzna to za konieczne) człowieka. Brzydzi go ich hipokryzja, ich podwójna gra, ich niewdzięczność. Te zakulisowe gierki, spiski, ta metoda wyraźnie sprzeczna z prawami kurii – to dla niego za wiele. Za zamkniętymi drzwiami dał swoim współpracownikom do zrozumienia, że nie zamierza się poddać. Będzie walczył. Przygotuje kontrofensywę.

– Jest uparty. Uparty jak osioł – mówi mi znający go dobrze duchowny.

Odpowiedź papieża była kilkuetapowa. Po pierwsze, miał w zanadrzu drugą część synodu, zaplanowaną na następny rok, co dawało mu czas na przygotowania. Następnie, by wygrać walkę o idee, postanawia od końca 2014 roku prowadzić wielką kampanię promującą jego propozycje. Chce przekuć porażkę w zwycięstwo.

Ta wojna, w przeciwieństwie do poprzedniej opierającej się na partycypacji i konsultacjach, była w dużej mierze tajna. Franciszek, który wpadł w pułapkę demokratyzacji, chciał teraz pokazać przeciwnikom, jak wygląda absolutny monarcha w cesarskiej teokracji!

– Franciszek jest pamiętliwy. Mściwy. Autorytarny. Jest jezuitą – nie znosi przegrywać! – podsumowuje jeden z wrogich mu nuncjuszy.

Franciszek mógł w tej sytuacji zareagować na trzy sposoby. Na krótką metę – wspierać nowocześniejszą dyskusję poprzez oddziaływanie na episkopat i katolicką opinię publiczną na całym świecie (tę nową misję powierza Baldisseriemu i jego zespołowi). W perspektywie średnioterminowej – ukarać kardynałów, którzy go upokorzyli, zaczynając od Gerharda Ludwiga Müllera, odpowiedzialnego za doktrynę Kościoła. W dłuższej perspektywie – zmienić skład kolegium kardynałów, mianując na biskupów osoby sprzyjające jego reformom i wykorzystując limit wieku, w naturalny sposób stopniowo pozbywać się oponentów. To broń, której może użyć jedynie suweren państwa watykańskiego.

Przebiegły i uparty Franciszek przeszedł do ofensywy, stosując wszystkie trzy techniki jednocześnie. Zrobił to szybko i – jak twierdzą jego przeciwnicy – bardzo brutalnie.

Rozpoczęto prace nad „przygotowaniem” drugiego synodu zaplanowanego na październik 2015 roku. To istna machina wojenna puszczana w ruch na pięciu kontynentach. Zaangażowali się nuncjusze, sojusznicy, sprzyjający papieżowi kardynałowie. Franciszek był jak Henryk V w przededniu bitwy pod Azincourt. „Przemienia teatr ten w królestwo”: „Nie jako tyran, lecz król chrześcijański, trzymamy nasze wzburzenie na wodzy”[32]. Ale wzburzenie to, nawet trzymane na wodzy, jest potężne.

 

PRZEŚLEDZIŁEM PRZEBIEG TEJ OFENSYWY w wielu krajach, widziałem, jak episkopaty dzieliły się na nieprzejednane obozy – tak było na przykład w Argentynie, Urugwaju, Brazylii czy Stanach Zjednoczonych. Rozgorzała bitwa.

Najpierw w Argentynie – tam, na tyłach, papież mobilizował przyjaciół. Teolog Víctor Manuel Fernández, osoba bliska Franciszkowi, jeden z jego papieskich pisarzy awansowany niedawno na biskupa, nagle zrezygnował z charakterystycznej dla siebie rezerwy. W długim wywiadzie dla „Corriere della Sera” (maj 2015 roku) ostro zaatakował konserwatywne skrzydło kurii oraz bez podawania nazwiska kardynała Müllera: „Papież działa powoli, bo chce być pewien, że już się nie cofniemy. Chce przeprowadzić nieodwracalne reformy (…). W żadnym razie nie jest sam. Ludzie [wierni] są z nim. Jego przeciwnicy są słabsi, niż im się wydaje (…). Zresztą papież nie może podobać się wszystkim. Czy wszyscy lubili Benedykta XVI?”. To „akt wypowiedzenia wojny” ratzingerowskiemu skrzydłu kurii.

Nie tak daleko od Buenos Aires, w Urugwaju, „bergogliański” arcybiskup Montevideo Daniel Sturla też niespodziewanie nadstawił karku i zaczął mówić o problemie homoseksualizmu. Nie wahał się upublicznić swojego wkładu w tę sprawę na synodzie.

– Wtedy jeszcze nie znałem papieża Franciszka. Włączyłem się w to spontanicznie, bo czasy się zmieniły i tutaj, w Montevideo, już nie sposób nie współczuć homoseksualistom. I wie pan co? Moje progejowskie stanowisko nie wzbudziło tu żadnych sprzeciwów. Myślę, że społeczeństwo się zmienia, wszędzie, a to pomaga Kościołowi iść naprzód. I wszyscy dostrzegają, że homoseksualizm jest bardzo szerokim zjawiskiem, także w Kościele – mówi Sturla podczas długiego wywiadu w jego biurze w Montevideo. (Papież Franciszek uczynił go kardynałem w 2015 roku).

Nie oszczędzał się także inny przyjaciel ojca świętego kardynał Oscar Maradiaga z Hondurasu, koordynator „C-9”, stworzonej przez Franciszka rady kardynałów. Arcybiskup objechał wszystkie stolice Ameryki Łacińskiej, gromadząc „mile” na swojej karcie Platinum. W miejscach publicznych ten „biskup z lotniska” mówił o ideach Franciszka, w małych grupach przedstawiał jego strategię, szukał wsparcia dla papieża, informował go o działaniach opozycji i przygotowywał plany wojenne. (W 2017 roku Oscar Maradiaga będzie zamieszany w aferę finansową. Jeden z beneficjentów, jego zastępca i przyjaciel, biskup pomocniczy, oskarżany przez prasę także o „złe prowadzenie się i relacje homoseksualne”, złoży w 2018 roku dymisję. Monsinior Viganò w Testimonianzie także surowo osądza Maradiagę i zarzuca mu „wykorzystywanie homoseksualne”[33]. Na razie sprawa jest ciągle w toku i obowiązuje domniemanie niewinności).

W Brazylii, wielkim kraju katolickim – największym na świecie, jego wspólnota wiernych liczy 135 milionów, a dziesięciu brazylijskich kardynałów ma poważny wpływ na synod – papież polega na przyjaciołach: kardynale Cláudio Hummesie, emerytowanym arcybiskupie São Paulo; kardynale João Brázie z Aviz, byłym arcybiskupie Brasilii; oraz na nowym arcybiskupie brazylijskiej stolicy, Sergiu da Rosze, którego wkład w synod okazał się kluczowy i który niedługo po nim został kardynałem. Jego zadaniem było zmarginalizowanie konserwatywnego skrzydła reprezentowanego przede wszystkim przez antygejowskiego kardynała arcybiskupa Odilo Scherera z São Paulo, związanego z Benedyktem XVI. Przy tej okazji na nowo z werwą rozgorzała stara walka Hummesa ze Schererem, od dawna określająca relacje sił w łonie brazylijskiego episkopatu. Franciszek nałożył zresztą sankcje na Scherera, usuwając go bez uprzedzenia z kurii właśnie wtedy, gdy Sérgia da Rochę uczynił purpuratem.

O konflikcie opowiedział mi Frei Betto, brazylijski dominikanin, znany intelektualista, bliski byłemu prezydentowi Luli, jedna z ważniejszych postaci teologii wyzwolenia.

– Hummes to kardynał postępowy, od zawsze zainteresowany kwestiami społecznymi. Jest przyjacielem papieża Franciszka, może na niego liczyć. Z kolei kardynał Scherer jest człowiekiem ograniczonym i konserwatystą, kwestie społeczne w ogóle go nie obchodzą. Jest wielkim tradycjonalistą – potwierdza Betto podczas rozmowy w Rio de Janeiro.

Na żywo, podczas wywiadu, kardynał Odilo Scherer robi na mnie o wiele lepsze wrażenie, niż się spodziewałem. Sympatyczny spryciarz, przyjmuje mnie w swoim wspaniałym biurze w arcybiskupstwie São Paulo ubrany w błękitną koszulę, z kieszeni wystaje kawałek czarno-białego pióra Montblanc. Spotkanie przebiega w miłej atmosferze, a kardynał stara się w mniej dramatycznym świetle przedstawić napięcia w brazylijskim Kościele.

– Mamy jednego papieża, jednego jedynego, Franciszka. Nie mamy dwóch, nawet jeśli żyje emerytowany papież. Czasami ludziom nie podoba się to, co mówi Franciszek, więc zwracają się ku Benedyktowi XVI, inni nie lubią Benedykta, więc są za Franciszkiem. Każdy z papieży jest charyzmatyczny na swój sposób, ma swoją osobowość. Jeden uzupełnia drugiego. Razem pomagają tworzyć harmonijną wizję Kościoła. Nie wolno podburzać jednego papieża przeciwko drugiemu.

Stany Zjednoczone to kolejny ważny dla katolicyzmu kraj – ma siedemnastu kardynałów, w tym dziesięciu elektorów. Tworzą dość dziwny, obcy Franciszkowi świat, w którym liczni są kardynałowie rygorystyczni, „sztywni”, a jednocześnie prowadzący podwójne życie. Nie mając zaufania do przewodniczącego konferencji episkopatu Stanów Zjednoczonych Daniela DiNardo – samozwańczego liberała, ratzingerowskiego oportunisty za Ratzingera, teraz rzekomo profranciszkańskiego – skonsternowany papież odkrył, że niewielu ma w USA sojuszników. Dlatego zdecydował się postawić na trzech mało znanych, progejowskich biskupów: na sprzyjającego homoseksualnym parom Blase’a Cupicha, właśnie ustanowionego przez niego arcybiskupem Chicago; na „uniwersalnego” Josepha Tobina, wcześniej arcybiskupa Indianapolis, dzisiaj Newark, który przyjmował małżeństwa homoseksualne oraz katolickich aktywistów LGBT; oraz na Roberta McElroya, liberalnego, progejowskiego księdza z San Francisco. Ci trzej sprzymierzeńcy Franciszka bez wytchnienia pracowali na synodzie, za co dwaj pierwsi zostali wynagrodzeni w 2016 roku kardynalską purpurą, zaś McElroy został biskupem San Diego.

W Hiszpanii, Francji, Niemczech, Austrii, Holandii, Szwajcarii i Belgii Franciszek też szukał poparcia i sprzymierzał się z najbardziej liberalnymi kardynałami, takimi jak: Reinhard Marx z Niemiec, przyjazny gejom Austriak Christoph Schönborn czy Hiszpan Juan José Omella (którego niebawem uczynił arcybiskupem Barcelony, a niedługo potem kardynałem). W wywiadzie dla niemieckiej gazety „Die Zeit” papież przedstawia pomysł na świetlaną przyszłość: wyświęcanie viri probati. Zamiast zaproponować święcenia kobiet lub koniec celibatu seminarzystów – co dla konserwatystów stanowiłoby casus belli – Franciszek chce dopuścić do kapłaństwa żonatych katolików w średnim wieku. Miałaby to być odpowiedź na kryzys powołań, sposób na ograniczenie homoseksualizmu w Kościele i metoda walki z nadużyciami seksualnymi.

Wszczynając w wielu miejscach publiczne debaty, papież zepchnął konserwatystów do defensywy. „Przyparł ich do muru” – jak to ujął jeden z księży pracujących na synodzie – i pokazał, że są mniejszością we własnym kraju.

Od 2014 roku papież wyrażał się jasno: „Dla większości ludzi rodzina [taka, jak ją sobie wyobrażał Jan Paweł II we wczesnych latach osiemdziesiątych] już nie istnieje. Mamy rozwody, rodziny tęczowe, rodziny niepełne, matki zastępcze, pary bezdzietne, związki jednopłciowe. (…) Tradycyjna doktryna na pewno pozostanie, jednak duszpasterze stają przed wyzwaniami wymagającymi współczesnych odpowiedzi, które nie mogą już dłużej być autorytarne czy moralizatorskie”. (Te odważne – i niezdementowane – stwierdzenia papieża zanotował jego przyjaciel, kardynał z Hondurasu, Oscar Maradiaga).

Między synodem z 2014 roku a tym w 2015 wojna liberałów z konserwatystami rozgorzała na dobre i ogarnęła wszystkie episkopaty. Tymczasem Franciszek dalej prowadził politykę małych kroków.

– Nie można tego upraszczać – przekonuje Romilda Ferrauto, dziennikarka Radia Watykańskiego, która towarzyszyła obu synodom. – Odbyły się poważne debaty, które wstrząsnęły stolicą apostolską. Lecz wcale nie wyglądało to tak, że po jednej stronie stali liberałowie, po drugiej konserwatyści. Nie było wyraźnej przepaści między lewym a prawym skrzydłem, pojawiało się mnóstwo niuansów, był dialog. Na przykład kardynałowie nieidący za ojcem świętym w kwestiach związanych z moralnością mogą wspierać go w sprawie reformy finansowej. Jeśli chodzi o papieża Franciszka, media zrobiły z niego postępowca. To nie tak. Papież jest miłosierny. Ma podejście duszpasterskie – wyciąga rękę do grzesznika. To zupełnie co innego.

Zespół papieża interesował się nie tylko zmobilizowanymi na całym świecie kardynałami i działającą nieco chaotycznie kurią, ale również intelektualistami. Zdaniem grupy Baldisseriego ci „influenserzy” będą mieli kluczowe znaczenie dla sukcesu synodu. I dlatego powstała wielka tajna strategia komunikacji.

Jedną z osób zakulisowo działających w tej sprawie jest wpływowy jezuita ojciec Antonio Spadaro, naczelny „La Civiltà Cattolica”.

– Nie jesteśmy oficjalnym pismem Watykanu, ale wszystkie nasze artykuły są przed publikacją czytane w sekretariacie stanu i mają „certyfikat” papieża. Można to ująć tak: jesteśmy pismem autoryzowanym, powiedzmy półoficjalnym – wyjaśnia Spadaro. Rozmawiamy w jego biurze w Rzymie. Co za biuro! Villa Malta, via di Porta Pinciana, gdzie mieści się redakcja, to wspaniałe miejsce, w okolicy Villa Medici i Palazzo Borghese.

Antonio Spadaro – z którym przeprowadziłem sześć wywiadów i zjadłem sześć kolacji – wciąż na kofeinie, wciąż z jet lagiem, pełni funkcję „pacemakera” na czele papieskiego peletonu. Teolog, a jednocześnie intelektualista – niewiele spotkamy dziś w Watykanie takich osób. Jego bliski związek z Franciszkiem budzi zazdrość, mówi się o nim jako o jednej z szarych eminencji Watykanu – w każdym razie jest oficjalnym doradcą papieża. Młody, dynamiczny, czarujący jezuita robi na mnie duże wrażenie. Jest nieprzeciętnie inteligentny i myśli bardzo szybko. Interesuje się różnymi kulturami, znakomicie zna się na literaturze. Ma już na koncie kilka książek, w tym esej – przestrogę przed cyberteologią i dwie biograficzne książki o włoskim katolickim pisarzu Pier Vittorio Tondellim, homoseksualiście, który w wieku trzydziestu sześciu lat umarł na AIDS.

– Interesuję się wszystkim, nawet rockiem – mówi mi Spadaro podczas kolacji w Paryżu.

Za czasów Franciszka jezuickie pismo stało się przestrzenią eksperymentów, w której testuje się pomysły i rozpoczyna debaty. W 2013 roku Spadaro opublikował pierwszy długi wywiad z nowo wybranym papieżem Franciszkiem. Ten tekst okazał się kamieniem milowym.

– Nasza rozmowa trwała trzy popołudnia. Byłem zaskoczony jego otwartością umysłu, umiejętnością wchodzenia w dialog.

Słynny wywiad stał się w pewnym sensie mapą drogową przyszłego synodu. Franciszek przedstawia w nim swoje nowatorskie pomysły i swoje metody. W delikatnych kwestiach moralności seksualnej i sakramentu dla osób rozwiedzionych opowiada się za kolegialną i zdecentralizowaną dyskusją. W tej właśnie rozmowie po raz pierwszy Franciszek rozwija też swoje poglądy na temat homoseksualizmu.

Spadaro nie odpuszcza kwestii homoseksualizmu – naciska na Franciszka, zmusza go do nakreślenia prawdziwej chrześcijańskiej wizji problemu. Papież prosi, abyśmy „z miłosierdziem” towarzyszyli homoseksualistom, snuje wizje duszpasterskiej troski o osoby „w sytuacjach nieregularnych”, osoby „zranione społecznie”, które „mają wrażenie, że Kościół je zawsze potępia”. Nigdy żaden papież nie przejawił takiej empatii i – nie bójmy się tego słowa – braterstwa z homoseksualistami. To istny przewrót kopernikański! A tym razem jego słowa z pewnością nie były improwizacją, jaką mogło być słynne zdanie „kim jestem, by osądzać?”. Wywiad został starannie przeczytany, każde jego słowo zostało dokładnie zważone (o czym zapewnił mnie Spadaro).

Jednak dla Franciszka są istotniejsze sprawy – nadszedł czas, by Kościół, zamiast zajmować się kontrowersjami, tym, co dzieli wiernych, skupił się na najpoważniejszych wyzwaniach: na ubogich, na migrantach, na nędzy. „Nie możemy zatrzymywać się tylko nad kwestiami związanymi z aborcją, małżeństwami homoseksualnymi i używaniem środków antykoncepcyjnych. To nie jest możliwe. (…) Nie ma potrzeby mówić o tym bez przerwy”[34] – oświadcza papież.

By wesprzeć stanowisko papieża w kwestii rodziny, Antonio Spadaro nie ograniczył się do przeprowadzenia tego ważnego wywiadu – uruchomił też szerokie międzynarodowe kontakty. Tak więc przez cały rok 2015 na łamach „La Civiltà Cattolica” znajdziemy mnóstwo wypowiedzi i wywiadów sprzyjających ideom Franciszka. Spadaro i sekretariat synodu pozyskali też dla swojej sprawy ekspertów, takich jak teologowie włoscy Maurizio Gronchi i Paolo Gamberini czy francuscy, jak Jean-Miguel Garrigues (bliski przyjaciel kardynała Schönborna) i Antoine Guggenheim. Ten ostatni na łamach francuskiego katolickiego dziennika „La Croix” niespodziewanie zaczął bronić związków jednopłciowych. „Uznanie wiernej i trwałej miłości łączącej dwie osoby homoseksualne – pisze – niezależnie od stopnia ich czystości wydaje mi się hipotezą godną zbadania. Mogłoby to przybrać formę, jaką Kościół zwykle nadaje modlitwie – formę błogosławieństwa”.

W tym samym okresie, przy okazji podróży do Brazylii, Spadaro spotkał się z progejowskim księdzem, podobnie jak on sam jezuitą, Luisem Correą Limą. W siedzibie Towarzystwa Jezusowego Katolickiego Uniwersytetu w Rio de Janeiro odbyli długą rozmowę o organizowanym przez ojca Limę „duszpasterstwie homoseksualistów”. Zachwycony ideą Spadaro zamówił u Limy artykuł na ten temat dla „La Civiltà Cattolica”, który ostatecznie nie został opublikowany.

(Przeprowadziłem także – oprócz wywiadów z monsiniorem Baldisserim, Kasperem i Spadaro – rozmowy z Antoinem Guggenheimem i Jean-Miguelem Garriguesem, którzy potwierdzili, że tak właśnie wyglądała ogólna strategia. Odwiedziłem również, wraz z ojcem Limą, fawelę Rocinha w Rio de Janeiro, gdzie co niedzielę odprawia mszę i gdzie odbywają się spotkania duszpasterskie LGBT).

Poprzedzające synod dyskusje śledził z uwagą inny jeszcze intelektualista z wyższej półki. Włoski dominikanin, również teolog, człowiek dyskretny i lojalny, mieszka w paryskim klasztorze Saint-Jacques sąsiadującym ze słynną biblioteką Saulchoir.

Brat Adriano Oliva jest znanym mediewistą, doświadczonym łacinnikiem, doktorem teologii. Przede wszystkim jednak jest jednym z najwybitniejszych światowych specjalistów od świętego Tomasza z Akwinu, przewodniczącym słynnej komisji leonińskiej, odpowiedzialnej za krytyczne wydanie prac średniowiecznego myśliciela.

Dlaczego więc na początku 2015 roku Oliva niespodziewanie uaktywnił się i postanowił napisać ryzykowną książkę, w której przychylnie traktuje ponowne małżeństwa rozwodników i błogosławieństwa dla związków homoseksualnych? Czyżby włoskiego dominikanina zachęcił do reagowania na bieżąco na toczącą się debatę sekretariat synodu? A może nawet sam papież?

Jak wiadomo, święty Tomasz z Akwinu to ostateczna broń konserwatystów w walce z ideą sakramentów dla osób rozwiedzionych lub par homoseksualnych. Frontalne podejście mediewisty do tematu było strategiczne, choć ryzykowne, wręcz brawurowe. Tytuł opublikowanej niedługo potem książki brzmi Amours – Miłości.

Rzadko zdarza się w dzisiejszych czasach trafić na rzecz tak odważną. Amours, choć to praca erudycyjna, egzegetyczna i przeznaczona dla specjalistów, na zaledwie stu sześćdziesięciu stronach z drobiazgowością podważają moralizatorską ideologię Watykanu, od Jana Pawła II do Benedykta XVI. Brat Oliva zaczyna od podwójnej doktrynalnej porażki Kościoła – wewnętrznej sprzeczności jego dyskursu o rozwodnikach i impasu jego podejścia do homoseksualizmu. Autor jasno określa swój cel: „Niniejsze studium ma wykazać, że pożądana zmiana postawy magisterium Kościoła dotycząca homoseksualizmu i życia seksualnego par homoseksualnych nie tylko odpowiadałaby aktualnym badaniom antropologicznym, teologicznym i egzegetycznym, lecz przyczyniłaby się również do rozwoju tradycji teologicznej, w szczególności tomistycznej”.

Dominikanin krytykuje obowiązującą wykładnię myśli świętego Tomasza z Akwinu i to nie na marginesach, lecz w samym jej jądrze. Pisze: „Przywykliśmy sądzić, że nie tylko sodomia, ale także skłonności homoseksualne są »wbrew naturze«. Tymczasem święty Tomasz uważa tę skłonność za »zgodną z naturą« osoby homoseksualnej ujętej w jej indywidualności”. Teolog powołuje się na „genialną intuicję” anielskiego doktora – „naturalną nienaturalność”, tłumaczącą źródła homoseksualizmu. Oliva zwraca uwagę, że Tomasz, w tym miejscu niemal darwinowski, „źródło homoseksualizmu umieszcza na poziomie naturalnych pryncypiów gatunku”.

Tak więc dla świętego Tomasza człowiek, wraz ze swoimi anomaliami i osobliwościami, jest częścią boskiego planu. Skłonności homoseksualne nie są wbrew naturze, pochodzą z rozumnej duszy. Jak pisze Oliva: „homoseksualizm jako taki nie zawiera żadnej nieprawości; co do zasady, przynależy jednostce z natury i zakorzeniony jest w tym, co ożywia ją jako istotę ludzką; jeśli zaś chodzi o jego cel, to miłość do innej osoby jest dobrym celem”. W podsumowaniu dominikanin wzywa, by „przyjąć osoby homoseksualne do serca Kościoła, nie trzymać ich na jego obrzeżach”[35].

Kardynałowie, biskupi i wielu księży mówiło mi, że po lekturze Amours zupełnie inaczej spojrzeli na świętego Tomasza z Akwinu i że zakaz homoseksualizmu został ostatecznie zniesiony. Były też osoby, zarówno zwykli wierni, jak i hierarchowie, które wyznały, że książka zrobiła na nich wrażenie podobne do Corydona Andre Gide’a – zresztą Adriano Oliva kończy swój utwór aluzją do Jeżeli nie umiera ziarno… tegoż autora.

Brat Oliva odmówił odpowiedzi na pytania o genezę jego książki i o swoje związki z Rzymem. Jego wydawca, Jean-François Colosimo, szef Éditions du Cerf, był bardziej rozmowny, podobnie jak zespół kardynała Baldisseriego, który potwierdza, że złożył „zamówienie na eksperckie analizy” między innymi u brata Olivy. Dowiedziałem się też, że Adriano Oliva był przyjęty w Watykanie przez Baldisseriego, Bruna Forte i Fabio Fabenego, czyli głównych architektów synodu.

Jak można się było spodziewać, w kręgach tomistów książka nie przeszła bez echa, przeciwnie, to była istna bomba kasetowa. Środowiska katolickie ogarnął polemiczny żar, tym silniejszy, że atak nastąpił od środka, dzieło sygnował przecież ksiądz, którego trudno zlekceważyć, tomista nad tomistami. Pięciu dominikanów z Angelicum, papieskiego Uniwersytetu Świętego Tomasza z Akwinu w Rzymie, wkrótce skleciło odpowiedź – surową i niechlujną, a także nieco schizofreniczną, zważywszy na to, że część autorów to osoby homofilne. Następnie pałeczkę przejęli identytaryści, którzy brutalnie zaatakowali śmiałego księdza za robienie z Akwinaty autora „gay-friendly”. Katolicka skrajna prawica szalała na swoich stronach internetowych i blogach.

Brat Oliva, na szczęście wspierany przez mistrza zakonu dominikanów, któremu podlega, stał się też celem ataków akademickich w kilku przeglądach tomistycznych – jeden z polemicznych artykułów liczył czterdzieści siedem stron. W odpowiedzi powstał czterdziestoośmiostronicowy tekst broniący Olivy opublikowany w „Revue des Sciences philosophiques et théologiques”, piśmie kierowanym przez dominikanina Camille’a de Belloy (z którym również rozmawiałem). Potem nastąpiły kolejne eksplozje...

Temat był, jak widać, drażliwy. Dla brata Olivy, mówiącego, że „działał z całkowitą swobodą”, było to zapewne najbardziej ryzykowne zagadnienie w jego karierze. I jakkolwiek odważny był ten dominikanin, trudno sobie wyobrazić, aby badacz jego rangi poważył się na taką książkę o świętym Tomaszu z Akwinu i kwestii gejowskiej zupełnie sam, bez zachęty z góry. Czy dali mu ją kardynałowie Baldisseri i Kasper? To pewne. A może sam papież Franciszek?

Kardynał Walter Kasper potwierdza, że Franciszek interweniował osobiście.

– Adriano Oliva odwiedził mnie. Rozmawialiśmy. Potem dostałem od niego list, który pokazałem papieżowi – był pod wielkim wrażeniem. I poprosił Baldisseriego, żeby zamówił u Olivy tekst, który miał być przesłany biskupom. Sądzę, że ten właśnie tekst przekształcił się w książkę Amours.

I dodaje:

– Adriano Oliva, nie będąc aktywistą, przysłużył się Kościołowi.

Zgodnie z sugestią papieża egzemplarze Amours zostały rozdystrybuowane podczas synodu. Nie była to kolejna z wielu broszur, nie było to też – jak mówiono – przedsięwzięcie odosobnione i wręcz samobójcze. To część większego planu realizującego się z woli suwerena państwa papieskiego.

 

PRZECIWNICY PAPIEŻA WIDZIELI oczywiście jego strategię, jego manewry, całą tę machinę wojenną wymierzoną przeciw kościelnym konserwatystom. Jednak pytani przeze mnie o to woleli – zarówno kardynałowie, jak i zwykli monsiniorzy – wypowiadać się „off the record”. Taka jest tradycja – kardynał poza Watykanem nigdy nie mówi źle o papieżu. Jezuici i członkowie Opus Dei są szczególnie powściągliwi w wyrażaniu swojej niezgody. Dominikanie są ostrożni i generalnie postępowi, podobnie jak franciszkanie. Jednak gdy tylko mikrofon jest wyłączony, moi rozmówcy nie żałują sobie ataków ad hominem na Franciszka. Czasem bywają to wręcz wybuchy nienawiści.

Jednym z tych złych języków jest bardzo ważny hierarcha kurii rzymskiej, z którym spotkałem się w Rzymie z dziesięć razy, umawiałem na lunche i kolacje. Zabawny i złośliwy Aguisel (imię zostało zmienione) to homoseksualista bez kompleksów, nieskrępowany, mimo kanonicznego wieku wielki uwodziciel. Sam jeden jest jak cała parada gejowska! Podrywa seminarzystów, zaprasza ich hordami na kolacje, w rzymskich restauracjach, gdzie jadamy, budzi sympatię kelnerów i barmanów, pamięta ich imiona. I, jak się zdaje, bardzo mnie lubi.

– Jestem postacią starotestamentową – takie zabawne, autoironiczne i jakże prawdziwe zdanie wygłasza nasz prałat.

Aguisel nienawidzi Franciszka. Zarzuca mu skłonności „do komunizowania”, liberalne podejście do kwestii rodziny i oczywiście zbytnią przychylność wobec homoseksualistów.

– Papież jest bardzo gorliwy – mówi mi, a w jego ustach nie jest to pochwała.

Innego dnia, gdy jedliśmy w Campanie, typowej rzymskiej restauracji przy Vicolo della Campana (gdzie podobno często bywał Caravaggio), Aguisel wypunktował niespójności i zmiany kursu Franciszka. Jego zdaniem papież jest „niekonsekwentny w swoich ideach”. A jeśli chodzi o homoseksualizm, to robi krok do przodu, a potem dwa do tyłu. Widać, że idzie na żywioł.

– Jak Franciszek może atakować teorię gender, a jednocześnie oficjalnie przyjmować w Watykanie hiszpańskiego transseksualistę wraz z „jego” lub „jej” narzeczoną – widzi pan, nie wiadomo nawet, jak to powiedzieć! To wszystko jest niespójne i pokazuje, że on nie ma żadnej doktryny, to tylko chaotyczne działania pijarowe.

Prałat ciągnie dalej poufnym tonem, ściszając głos do szeptu:

– Wie pan, papież narobił sobie w kurii wielu wrogów. Jest złośliwy. Wszystkich się pozbywa. Nie znosi sprzeciwu. Wystarczy zobaczyć, co zrobił kardynałowi Müllerowi!

Sugeruję, że są inne powody niechęci Franciszka do Müllera (którego w 2017 roku papież bez uprzedzenia pozbawił stanowiska). Mówi się o złym zarządzaniu budżetem Kongregacji Nauki Wiary; a także, oczywiście, o przypadkach wykorzystywania seksualnego, które często bywały bagatelizowane, zwłaszcza w Niemczech. Mój rozmówca wie o tym wszystkim, przyznaje, że jestem dobrze poinformowany. A jednak obsesyjnie wraca do drobnych przykrości, jakich doznał Müller i osoby z jego otoczenia.

Papież osobiście interweniował, kazał przenieść asystentów Müllera z Kongregacji Nauki Wiary. Z dnia na dzień kazał im wracać do ich krajów! Najwyraźniej mówili złe rzeczy o papieżu. Dopuścili się zdrady? To nieprawda. Po prostu byli w opozycji. Papież nie powinien osobiście zajmować się szeregowymi duchownymi!

Po chwili wahania dodaje:

– Franciszek ma szpiega w Kongregacji Nauki Wiary, który mu o wszystkim donosi. Wiedział pan o tym? Ma szpiega! To podsekretarz jest szpiegiem!

Tak mniej więcej wyglądały moje rozmowy przy posiłkach z owym hierarchą. Zna sekrety kurii i oczywiście nazwiska „czynnych” kardynałów i monsiniorów. Mówienie o tym sprawia mu przyjemność, choć za każdym razem, gdy wyoutowuje któregoś z kolegów, sam siebie napomina, zadziwiony własną śmiałością:

– Za dużo mówię. Za dużo. Nie powinienem. Pewnie pan myśli, że mam tupet!

Fascynowała mnie ta dobrze skalkulowana nieostrożność prałata w czasie naszych rozmów, które powtarzały się przez parę lat regularnie i trwały w sumie dziesiątki godzin. Jak wszyscy duchowni, których spotykam, wie doskonale, że jestem reporterem i autorem kilku książek o homoseksualistach. Więc podobnie jak inni będący przeciw Franciszkowi kardynałowie i biskupi rozmawia ze mną nie przypadkiem czy przez pomyłkę, lecz z powodu wyszydzanej przez papieża „choroby gadulstwa, szemrania i plotkarstwa”[36].

– Ojciec święty to dość wyjątkowa postać – dodaje prałat. – Ludzie, tłumy ludzi na całym świecie go kochają, ale nie wiedzą, kim jest. A on jest brutalny! Okrutny! Grubiański! Tutaj dobrze go znamy i jest znienawidzony.

 

PEWNEGO DNIA TUŻ PO OBIEDZIE, który zjedliśmy na rzymskiej Piazza Navona, monsinior Aguisel wziął mnie bez ostrzeżenia pod ramię i zaprowadził do kościoła San Luigi dei Francesi.

– Są tu trzy dzieła Caravaggia, wejście za darmo. Grzechem byłoby ich nie zobaczyć.

Obrazy, oleje na płótnie, są wystawne, pełne mrocznej głębi i nieprzeniknionej ciemności. Wrzuciłem euro do otworu w małym urządzeniu przed kaplicą i nagle dzieła się rozświetliły.

Pozdrowiwszy „królową zakrystii”, która go rozpoznała (pośród seminarzystów i księży tego francuskiego kościoła – podobnie jak innych – jest wielu gejów), Aguisel wdał się w pogawędkę z grupą młodych turystów, olśniewając ich prestiżowym tytułem monsiniora. Po tym przerywniku wróciliśmy do rozmowy o homoseksualizmie Caravaggia. Pełne erotyzmu Męczeństwo świętego Mateusza, obraz pokazujący starca ginącego z ręki pięknego nagiego wojownika przypomina jego Świętego Mateusza i anioła, którego pierwsza wersja, dziś zaginiona, została uznana za zbyt homoerotyczną, by zdobić kaplicę! Do obrazów Lutnisty, Chłopca z koszem owoców czy Bachusa pozował Caravaggiowi jego kochanek Mario Minniti. Dzieła takie jak Narcyz, Koncert, Ścięcie świętego Jana Chrzciciela czy niepokojący Amor Vincit Omnia (Amor zwycięski, którego widziałem w Gemäldegalerie w Berlinie) od dawna potwierdzają, że malarza pociągali chłopcy. Dominique Fernandez, członek Akademii Francuskiej, napisał: „Caravaggio jest dla mnie najwspanialszym homoseksualnym malarzem wszech czasów. To on z największą pasją wywyższył więź pożądania łączącą dwóch mężczyzn”.

Czy to nie dziwne, że Caravaggio należy jednocześnie do ulubionych malarzy papieża Franciszka, „sztywnych” kardynałów kurii skrywających swoją orientację oraz działaczy gejowskich? Ci ostatni organizują w Rzymie „LGBT City Tours”, w czasie których jedną z atrakcji jest złożenie hołdu „ich” malarzowi.

– Tu, do kościoła San Luigi dei Francesi, przyjeżdżają całe autokary odwiedzających. Coraz mniej jest parafian i coraz więcej niskobudżetowych turystów! Chcą tylko zobaczyć Caravaggia. Zachowują się po chamsku, w muzeum nigdy by się na to nie odważyli! Muszę ich wyganiać! – skarżył mi się monsinior François Bousquet, rektor Kościoła francuskiego, z którym dwukrotnie jadłem obiad.

Nagle monsinior Aguisel postanowił pokazać mi coś jeszcze. Zrobił małe okrążenie, zapalił światło w pięknej kaplicy – i oto stoimy przed Świętym Sebastianem! Płótno Numy Boucoirana powieszono w kościele w XIX wieku na prośbę ambasadora Francji w Watykanie („co najmniej pięciu od czasów wojny było homoseksualistami” – dodał Aguisel, który najwyraźniej starannie ich policzył). Obraz jest konwencjonalny, pozbawiony artystycznego geniuszu, można jednak uczyć się na jego przykładzie gejowskiej ikonografii. Stojący chłopiec jest olśniewający i dumny; zachwycające pięknem muskulatury nagie, atletyczne ciało przebijają strzały, strzały z dłoni oprawcy będącego być może jego kochankiem. Boucoiran jest wierny mitologicznej opowieści, choć brak mu talentu Botticellego, Bazziego zwanego Sodomą, Tycjana, Veronese’a, Guida Reniego, El Greca, Rubensa, którzy malowali Sebastiana, ikonę gejów, czy Leonarda da Vinci, który narysował go aż osiem razy.

W watykańskich muzeach widziałem wielu Świętych Sebastianów, chociażby tego pędzla Girolamo Siciolante da Sermonety, który jest tak otwarcie wabiący i libidinalny, że mógłby się znaleźć na okładce encyklopedii kultury LGBT. Nie wspominając już o bardziej prozaicznej mozaice Świętego Sebastiana z bazyliki Świętego Piotra w Rzymie, od której imię przejęła kaplica po prawej stronie od wejścia, zaraz za Pietą Michała Anioła. (Teraz znajduje się tam też grób Jana Pawła II).

Zaszyfrowane znaczenia legendy o świętym Sebastianie są dla mężczyzn z Watykanu bardzo ważne, nawet jeśli nie zdają sobie z tego sprawy. Rozłożenie jej na czynniki pierwsze, choć oferuje wiele odczytań, wiele też wyjaśnia. To postać dla wielbiciela efebów lub przeciwnie – figura sadomasochistyczna. Może reprezentować oddanie i bierność młodzieńca albo męską siłę wojownika do końca stawiającego opór. Ale najważniejsze jest to, że Sebastian, przywiązany do drzewa, absolutnie bezbronny, zdaje się kochać swojego oprawcę, wyciągać ku niemu ramiona. Ta „bolesna rozkosz” kata i jego ofiary zmieszana w jednym oddechu jest niezwykłą metaforą homoseksualizmu w Watykanie. W Sodomie świętego Sebastiana czcimy każdego dnia.

 

JEDNYM Z NIELICZNYCH PRZECIWNIKÓW FRANCISZKA, który zdecydował się wypowiedzieć pod własnym nazwiskiem, był australijski kardynał George Pell, papieski „minister gospodarki”. Siedziałem w małej poczekalni w Loggii I watykańskiego Pałacu Apostolskiego, gdy Pell podszedł się ze mną przywitać. Gdy przede mną stanął, zobaczyłem olbrzyma. Jest trochę niezdarny, jakby nieznacznie się chwiał. Towarzyszy mu asystent, mężczyzna równie potężny, który porusza się nonszalancko i sumiennie robi notatki z naszej rozmowy. Nigdy w życiu nie czułem się taki malutki. Razem mieli co najmniej cztery metry wzrostu!

– Pracuję z papieżem, spotykam się z nim co dwa tygodnie – mówi Pell niezwykle uprzejmie. – Zapewne mamy inny kulturowy background, on pochodzi z Argentyny, ja z Australii. Miewamy odmienne poglądy, na przykład na temat zmian klimatycznych. Przecież jesteśmy organizacją religijną, a nie partią polityczną. Musimy być jednością w kwestiach wiary i moralności. Ale poza tym powiedziałbym, że jesteśmy wolni. Więc, jak to ujął Mao Zedong, niech rozkwita sto kwiatów...

George Pell odpowiada na moje pytania w anglosaskim stylu – profesjonalnie, zwięźle i dowcipnie. Jest skuteczny, zna swoje obowiązki i wie, o co chodzi. Nie ma mowy o plotkach „off the record”, wszystko, co mówi, mówi oficjalnie. Uderza mnie galanteria kardynała, zwłaszcza że jego koledzy opisali mi go jako osobę „grubiańską”, „konfrontacyjną”, wręcz przerażającą, istnego „buldoga”. W Watykanie nosi przydomek „Pell-Pot”.

Rozmawiamy o finansach stolicy apostolskiej, o jego pracy jako skarbnika Watykanu, o tym, że watykańskie finanse długo były nieprzejrzyste, lecz on dąży do transparencji.

– Po objęciu stanowiska odkryłem „uśpione pieniądze”, pominięte przez wszystkie bilanse – prawie 1,4 miliarda euro! Reforma finansów to jedna z niewielu spraw jednoczących w Watykanie prawicę, lewicę i centrum, zarówno politycznie, jak i socjologicznie.

– To w Watykanie jest prawica i lewica? – przerywam kardynałowi.

– Myślę, że wszyscy jesteśmy czymś w rodzaju radykalnego centrum.

Na synodzie George Pell, ratzingerowiec, powszechnie uważany za przedstawiciela prawego, konserwatywnego skrzydła Watykanu, znalazł się pośród kardynałów krytycznych wobec Franciszka. Tak jak się spodziewałem, Pell bagatelizuje te spory – o których informacja wyciekła do prasy – dając pokaz kazuistyki czy raczej nowomowy:

– Nie jestem przeciwnikiem Franciszka. Jestem lojalnym sługą papieża. Franciszek zachęca do swobodnej i otwartej dyskusji, lubi słuchać ludzi, którzy nie myślą tak jak on.

George Pell kilka razy powołuje się na „autorytet moralny” Kościoła, który ma być racją jego bytu, głównym sposobem, w jaki może wpływać na świat. Jego zdaniem trzeba pozostać wiernym doktrynie i tradycji, nie można zmieniać prawa, nawet jeśli społeczeństwo się zmienia. Troskę Franciszka o „peryferia” i jego empatię wobec homoseksualistów przedstawia nagle jako coś bezużytecznego, jeśli nie heretyckiego.

– Zainteresowanie się „peryferiami” jest słuszne. Ale przede wszystkim trzeba brać pod uwagę „masę krytyczną” wiernych. Należy, oczywiście, zatroszczyć się o zagubioną owieczkę, ale trzeba też dbać o te dziewięćdziesiąt dziewięć baranków, które pozostały w stadzie.

Jakiś czas po naszym wywiadzie Pell opuścił Rzym i wrócił do Australii, gdzie został oskarżony w starej sprawie o wykorzystywanie seksualne chłopców. Oskarżono go też o to, że przez długi czas jako biskup krył księży pedofilów, przenosząc ich z parafii do parafii. Ten szeroko nagłośniony proces, którego akta liczyły tysiące stron, skończył się w 2018 roku wyrokiem skazującym.

 

REZULTAT PRAWIE DWULETNIEJ DEBATY i sporów wokół synodu nosi piękne imię: Amoris laetitia (Radość miłości). W tej posynodalnej adhortacji apostolskiej widać osobiste i kulturowe wpływy Franciszka. Papież kładzie nacisk na to, że żadna rodzina nie jest rzeczywistością doskonałą i że każdą z nich należy otoczyć taką samą duszpasterską troską. To dalekie od wizji idealnej, patriarchalnej rodziny, do jakiej przywykli przeciwni małżeństwom gejowskim konserwatyści.

Niektórzy hierarchowie sądzą – nie bez powodu – że reformatorskie ambicje Franciszka osłabły i że w najbardziej drażliwych kwestiach przystał na status quo. Z kolei obrońcy papieża uważają Amoris laetitia za punkt zwrotny.

Według jednego ze współautorów tego tekstu na synodzie homoseksualiści przegrali bitwę, niemniej udało im się w odwecie umieścić w adhortacji trzy zaszyfrowane odniesienia do homoseksualizmu: ukryte zdanie o „miłosnej przyjaźni”[37] (§ 127); nawiązanie do radości z narodzin Jana Chrzciciela, którego zniewieściałe wizerunki tworzyli Caravaggio i Leonardo da Vinci – modelem dla tego ostatniego miał być jego kochanek, Salai (§ 65); wreszcie nazwisko katolickiego myśliciela, który w końcu uznał swój homoseksualizm, Gabriela Marcela (§ 322)... Bardzo skromne zwycięstwo!

– Amoris laetitia to owoc dwóch lat synodu – wyjaśnia mi kardynał Baldisseri. – Po przeczytaniu rozdziałów czwartego i piątego przekona się pan, że jest to piękny tekst o miłosnym związku i o miłości. Choć przyznam, że rozdział ósmy, poruszający kontrowersyjne tematy, powstał w wyniku kompromisu.

Konserwatywnemu skrzydłu Watykanu nie spodobał się ten kompromis. Pięciu kardynałów, w tym dwóch papieskich „ministrów”, Gerhard Ludwig Müller i Raymond Burke, już wcześniej, przed synodem, wyraziło swoje zdanie w książce zatytułowanej Pozostać w prawdzie Chrystusa[38] – rzadko słychać tak donośny głos sprzeciwu. Inny minister Franciszka, George Pell, oraz kardynał Angelo Scola dołączyli do nich, zasilając tym samym szeregi opozycji. Zagadkowe publiczne wypowiedzi Georga Gänsweina, słynnego prywatnego sekretarza Benedykta XVI, również idą w tym kierunku, choć formalnie nie wspiera on tamtych kardynałów.

Po zakończeniu obrad drugiej części synodu ta sama grupa znów pisemnie wyraziła swój sprzeciw. List wzywający do „wyjaśnienia wątpliwości”, jakie budzi Amoris laetitia, podpisało czterech kardynałów: Amerykanin Raymond Burke, Włoch Carlo Caffarra oraz dwóch Niemców – Walter Brandmüller i Joachim Meisner. Wkrótce po tym nazwano ich czterema „dubiami”, od łacińskiego „wątpienia”. Ich list upubliczniono we wrześniu 2016 roku. Papież nawet nie zadał sobie trudu, by odpowiedzieć.

Zatrzymajmy się na chwilę przy tych czterech „wątpiących kardynałach” (dwaj z nich już nie żyją). Jak podają różne źródła w Niemczech, Szwajcarii, we Włoszech i w Stanach Zjednoczonych, dwóch z tych konserwatywnych kardynałów homofobów sprzeciwiających się papieżowi w kwestii moralności seksualnej to „closeted” – ukryci homoseksualiści. Wiele bywali w świecie, zawierali „szczególne przyjaźnie”. Niemiecka prasa kpiła z tego, że otoczenie jednego z dwóch wymienionych niemieckich hierarchów składało się głównie z pięknych, zniewieściałych chłopców; o jego homofilii piszą też zagraniczni dziennikarze. Z kolei Carlo Caffarra, były arcybiskup Bolonii, mianowany kardynałem przez Benedykta XVI, założyciel Instytutu Jana Pawła II „dla studiów nad małżeństwem i rodziną”, należał do tak zażartych wrogów małżeństw gejowskich, że ta niedzisiejsza obsesja może mieć tylko jedną przyczynę.

„Wątpiący kardynałowie” mają swój styl: pozorna pokora – i ekstrawagancka próżność; pochlebcze wybuchy śmiechu otaczających ich apollinów i efebów – i autodafes; królowe zakrystii, liturgiczne drag queens, mali chórzyści z klasztornej szkoły ze starannie przyczesanymi włosami i przedziałkiem po prawej stronie – i inkwizycja; pokrętny, dosłownie pokręcony język – i średniowieczne poglądy na moralność seksualną. A do tego jeszcze ten kompletny brak entuzjazmu dla płci pięknej! Co za mizoginia! Jaka boska gejowskość, jaka męska sztywność – lub też odwrotnie. „Zdaje mi się, że ta dama przyrzeka za wiele”.

Papieża, świadomego przecież homofilii części „wątpiących” kardynałów i innych paradoksów życia swoich przeciwników, tych wzorców moralnej bezkompromisowości i rygoryzmu, głęboko oburza taka hipokryzja.

Oto trzecia, najbardziej szatańska odsłona walki Franciszka z przeciwnikami. Papież metodycznie przystąpił do karania swoich wrogów, jednego kardynała za drugim – usuwając ich z pełnionych funkcji (Gerhard Ludwig Müller przestał być prefektem Kongregacji Nauki Wiary, Mauro Piacenza stracił stanowisko, Raymond Burke nie stoi już na czele Trybunału Sygnatury Apostolskiej); pozbawiając pełnione przez nich funkcje jakiegokolwiek znaczenia (Robert Sarah, pozbawiony wszelkiego wsparcia, znalazł się na czele kongregacji-wydmuszki); zwalniając osoby z ich otoczenia (współpracowników Saraha i Müllera zastąpili ludzie Franciszka); czy wreszcie pozwalając, by sami się skompromitowali (George Pell oskarżony o wykorzystywanie seksualne, Gerhard Müller i Joachim Meisner podejrzani o pomoc w tuszowaniu takich spraw, Raymond Burke wplątany w wewnętrzne spory zakonu maltańskiego). Ktoś mówił o miłosierdziu Franciszka?

 

CZYŻBYM OBUDZIŁ KARDYNAŁA GERHARDA LUDWIGA MÜLLERA tego ranka, gdy odwiedziłem go w jego prywatnym domu na Piazza della Città Leonina, niedaleko Watykanu? Może przez całą noc odmawiał jutrznię? Wszechpotężny prefekt Kongregacji Nauki Wiary, wróg numer jeden papieża Franciszka, sam otwiera drzwi... i jest w dezabilu. Pierwszy raz w życiu widzę kardynała w piżamie!

Stoi przede mną wysoki mężczyzna w wymiętym T-shircie, w długich, luźnych spodniach dresowych marki Vittorio Rossi i w domowych pantoflach. Zakłopotany wyjąkałem:

– Czy nie byliśmy umówieni na dziewiątą?

– Owszem. Ale nie zamierza pan robić zdjęć, prawda? – upewnia się emerytowany kardynał prefekt, który nagle zdał sobie sprawę z niestosowności swojego stroju.

– Nie, nie, żadnych zdjęć.

– Więc mogę tak [ubrany] zostać – decyduje Müller.

Siadamy w ogromnym gabinecie z imponującym zbiorem książek. Rozmowa okazuje się fascynująca, Müller wydaje mi się osobowością dużo bardziej skomplikowaną, niż sugerowali jego przeciwnicy.

Długo rozmawiamy o dziełach Hansa Ursa von Balthasara i Jacques’a Maritaina, znanych doskonale temu intelektualiście, podobnie zresztą jak emerytowanemu papieżowi Benedyktowi XVI, z którym Müller jest związany. Pokazuje mi książki tych autorów wyjęte z nienagannie uporządkowanych półek.

Mieszkanie jest klasyczne i brzydkie w niekatolicki sposób. To zresztą wspólna cecha kardynalskich mieszkań, których z dziesięć widziałem: niby to luksusowe, niby światowe, jakaś mieszanka gryzących się stylów, raczej podróbka i blichtr niż głębia. Jednym słowem „middlebrow” – jak w Stanach Zjednoczonych nazywa się coś, co nie jest ani elitarne, ani plebejskie, coś przeciętnego, pospolitego, z kultury środka. Pękaty zegar, podróbka art déco, który przestał działać; przestylizowana barokowa komoda, istny miszmasz. To kultura „notesów Moleskine’a” udających te z apokryficznych anegdot o Brusie Chatwinie i Hemingwayu. Ten styl bez stylu, nijaki i mdły, łączy Müllera, Burke’a, Ruiniego, Dziwisza, Stafforda, Farinę, Etchegaraya, Herranza, Martina, Re, Sandovala i innych poszukujących „samowywyższenia” – self-aggrandizement kardynałów, których odwiedziłem.

Jednak Müller w czasie naszego spotkania wcale się nie wywyższa, wręcz przeciwnie. Papież bez ceregieli zwolnił go z funkcji prefekta Kongregacji Nauki Wiary, którą sprawował od czasów Benedykta XVI.

– Co sądzę o papieżu Franciszku? Powiedzmy, że Franciszek naprawdę ma swój styl. Ale zrozumie pan, że kwestia bycia „za” czy „przeciw” Franciszkowi nie ma dla mnie sensu. Czerwony habit, który nosimy, oznacza, że jesteśmy gotowi oddać naszą krew Chrystusowi, a służyć Chrystusowi znaczy dla każdego kardynała służyć namiestnikowi Chrystusa. Niemniej Kościół nie jest wspólnotą robotów, a wolność bożych dzieci pozwala nam mieć poglądy, pomysły, uczucia inne niż papież. Ale powtarzam, i wyraźnie podkreślam, to nie oznacza, że nie chcemy być lojalni wobec papieża. Jesteśmy wierni papieżowi, bo chcemy być wierni Panu.

A jednak lojalny Müller dołączył do długiej judaszowej listy tych, którzy – jak Raymond Burke, Robert Sarah, Angelo Bagnasco czy Mauro Piacenza – podstępnie i złośliwie atakowali papieża. Kłótliwy z natury kardynał buntownik chciał dać nauczkę ojcu świętemu i z obłudną miną brutalnie krytykował wytyczoną przez niego linię synodu. Udzielał też wywiadów na temat moralności, mówiąc rzeczy przeczące Franciszkowi. Spór narastał, aż doszło do zerwania. Powiedzieć, że popadł w niełaskę, oznaczałoby, że kiedykolwiek był w łaskach u papieża. Tymczasem już kilka miesięcy wcześniej wyznaczono cenę za jego kardynalski kapelusz. I Franciszek bez wahania strącił mu go z głowy podczas rozmowy, która – według Müllera – „trwała minutę”. I oto teraz kardynał siedzi przede mną w kalesonach!

Nagle pełna oddania siostrzyczka w nieokreślonym wieku delikatnie zapukała do drzwi i weszła z kardynalską herbatą przygotowaną z najwyższą troskliwością należną jego eminencji – nawet upadłemu. Kardynał, zirytowany, bo przeszkodziło mu to w perorach, ledwie spojrzawszy, jak stawia filiżankę, odprawił ją brutalnie bez słowa podziękowania. Usłużna zakonnica wycofała się wystraszona. Nawet najwięksi burżuje lepiej traktują swoje służące! Było mi jej żal, wychodząc miałem ochotę znaleźć ją i przeprosić za ten brak taktu.

Kardynał Müller to człowiek pełen sprzeczności. W Bawarii, gdzie był biskupem, pozostał w pamięci jako osoba „niejednoznaczna”, a może wręcz „schizofreniczna” (jeśli mogę użyć słowa często używanego przez Franciszka) – tak przynajmniej wynika z kilkunastu świadectw, które zebrałem w Monachium i Ratyzbonie. Księża i dziennikarze opowiadali mi o jego związkach z eleganckimi kręgami Regensburger Netzwerk. Zdawało się, że jest pod wpływem Josepha Ratzingera i Georga Gänsweina.

– Kiedy Müller był biskupem Ratyzbony, tutaj, w Bawarii, nie najlepiej go rozumiano. Jego związek ze słynnym niemieckim kardynałem Karlem Lehmannem, liberałem i postępowcem, wydawał się skomplikowany, zwłaszcza jeśli chodzi o kwestię gejowską. Pisali do siebie bardzo ostre, bardzo gorzkie listy, bowiem Lehmann to heteroseksualny mężczyzna, który raczej sprzyja gejom, Müller zaś jest wobec nich wrogi. Jednocześnie Müller był stałym bywalcem przyjęć u księżnej Glorii von Thurn und Taxis w pałacu St. Emmeram – wyjaśnia mi w Monachium Matthias Drobinski, dziennikarz „Süddeutsche Zeitung”, od dwudziestu pięciu lat zajmujący się niemieckim Kościołem.

 

PAŁAC W RATYZBONIE śmiało i nie bez powodzenia łączy ze sobą romański i gotycki klasztor (kiedyś było to opactwo benedyktynów), skrzydło barokowe, skrzydło rokokowe i neorokokowe sale balowe. Stanowiący połączenie różnych stylów i epok gmach należał przez pewien czas do siostry cesarzowej Sissi. Obecnie rezyduje tam księżna Gloria von Thurn und Taxis, wdowa po bogatym przemysłowcu, którego ród zdobył fortunę dzięki monopolowi na pocztę w czasach Świętego Cesarstwa Narodu Niemieckiego, zanim został wywłaszczony przez Napoleona. To miejsce jest siedzibą najbardziej konserwatywnego odłamu niemieckiego Kościoła katolickiego. Zapewne z przyczyny swego wybuchowego wręcz konserwatyzmu księżna zyskała przydomek Gloria TNT – Gloria Trotyl!

Kasztelanka udziela mi audiencji tuż po swojej codziennej lekcji tenisa, odziana w różową koszulkę polo dopasowaną do owalnych ekscentrycznych okularów, demonstrując sportowego rolexa i pierścienie z krzyżami. Co za kobieta! Co za przedstawienie!

Spotykamy się w Café Antoinette – nazwanej tak na cześć skróconej o głowę królowej Francji – a Gloria von Thurn und Taxis, którą opisywano mi jako osobę rygorystyczną i zachowującą się w stylu „butch”, okazuje się zaskakująco miła i przyjacielska. Znakomicie mówi po francusku.

Gloria TNT bez pośpiechu streszcza mi swoje „królewskie” życie. Opowiada o miliardowym dziedzictwie, o pięciuset pomieszczeniach w pałacu, które trzeba utrzymać, nie wspominając już o czterdziestu tysiącach metrów kwadratowych dachów („to bardzo, bardzo drogie” – skarży się, szeroko otwierając oczy), o politycznym zaangażowaniu w najbardziej reakcyjną prawicę, o swoim przywiązaniu do kapłanów, zwłaszcza do „drogiego przyjaciela” kardynała Müllera; o życiu na walizkach, krążeniu między Niemcami, Nowym Jorkiem i Rzymem (gdzie dzieli pied-a-terre z inną księżną, Alessandrą Borghese, co prowokuje dzikie plotki o jej rojalistycznych przekonaniach). Gloria TNT kładzie szczególny nacisk na swój żarliwy katolicyzm:

– Jestem katoliczką. Mam prywatną kaplicę, w której zaprzyjaźnieni księża mogą odprawiać mszę, kiedy tylko zechcą. Uwielbiam, kiedy używa się kaplic. Od ponad roku mam w domu księdza, kapelana. Był na emeryturze, sprowadziłam go tutaj, mieszka teraz z nami w jednym z pałacowych mieszkań. To mój prywatny kapelan – zwierza mi się Gloria.

Rzeczony ksiądz to niejaki Wilhelm Imkamp.

– To ultrakonserwatywny duchowny, dużo o nim wiadomo. Chciał zostać biskupem, ale nie udało mu się to z powodów osobistych. Jest blisko związany z radykalnym konserwatywnym skrzydłem niemieckiego Kościoła, szczególnie z kardynałem Müllerem i Georgiem Gänsweinem – informuje mnie w Monachium Matthias Drobinski z „Süddeutsche Zeitung”.

Dziwna postać ten prałat Imkamp. Zdawał się nieźle sobie radzić w Watykanie, był tam „konsultantem” różnych kongregacji; a także asystentem jednego z niemieckich kardynałów, dość delikatnie homofobicznego Waltera Brandmüllera. Dlaczego mimo tych silnych związków i przyjaźni z osobami z kręgu Ratzingera nie został biskupem za poprzedniego pontyfikatu? Taka tajemnica zasługiwałaby na wyjaśnienie.

David Berger, który z seminarzysty i teologa przedzierzgnął się w gejowskiego aktywistę, wyjaśnia podczas wywiadu w Berlinie:

– Każdego ranka biskup Imkamp odprawia mszę po łacinie, według starego rytu, w kaplicy Glorii von Thurn und Taxis. On jest skrajnym konserwatystą związanym z Georgiem Gänsweinem, ona – Madonną gejów.

Dekadenckiej arystokratce Glorii TNT nie brakuje środków. Nie brak też w jej życiu paradoksów. Opisuje mi swoją kolekcję sztuki współczesnej z pracami Jeffa Koonsa, Jean-Michela Basquiata, Keitha Haringa, a także fotografa Roberta Mapplethorpe’a – jest w posiadaniu pięknego i sławnego portretu, do którego sama pozowała. O ile Koons ma się dobrze, to Haring i Mapplethorpe byli homoseksualistami i zmarli na AIDS. Basquiat był narkomanem, a Mapplethorpe’a amerykańska skrajna katolicka prawica lżyła za jego dzieła, ich zdaniem homoerotyczne i sadomasochistyczne. Schizofrenia?

Księżna wyjaśniła swoje poglądy na temat homoseksualizmu podczas debaty zorganizowanej przez bawarską Unię Chrześcijańsko-Społeczną (CSU) w obecności monsiniora Wilhelma Imkampa: „W swojej sypialni każdy może robić, co chce, lecz nie wolno robić z tego politycznego programu”. Rozumiemy ukryty przekaz: tolerancja dla homoseksualistów „w szafie”; zerowa tolerancja dla gejów na widoku!

Faktycznie wybuchowy koktajl z tej Glorii Trotyl – dewotka i arystokratyczno-punkowa bogaczka; żarliwa katoliczka i zwariowana fundamentalistka otoczona chmarą gejów. Gloria von Thurn und Taxis – bohema jak się patrzy!

Dotąd związana była z konserwatywną bawarską CSU, jednak w ostatnich latach bliskie stały się jej niektóre idee reakcyjnej Alternatywy dla Niemiec. Choć formalnie tam nie należy, widziano ją u boku jej posłów na „Demo für Alle”, demonstracji przeciwko małżeństwom gejowskim. Mówiła też w wywiadzie o swojej sympatii dla księżnej Beatrix von Storch, wiceprzewodniczącej AfD, przyznając jednocześnie, że wystąpiły pewne rozbieżności między nią a jej własną partią.

– Pani von Thurn und Taxis jest typową reprezentantką szarej strefy rozciągającej się między Unią Chrześcijańsko-Społeczną a twardą prawicą AfD, które łączy nienawiść dla „teorii genderu”, walka z aborcją, małżeństwami gejowskimi oraz niechęć wobec polityki migracyjnej kanclerz Angeli Merkel – wyjaśnia mi podczas rozmowy w Monachium niemiecki teolog Michael Brinkschröder.

Jesteśmy w samym sercu tego, co nazywa się Regensburger Netzwerk, „siecią Ratyzbony”. Główną gwiazdą tej konstelacji jest Królowa Słońce Gloria TNT, wokół której „tysiąc modrych diablików tańczy[39]”. Prałaci Gerhard Ludwig Müller, Wilhelm Imkamp i Georg Gänswein zawsze zdawali się czuć komfortowo w tej przyjaznej koterii, gdzie lokaje odziani są w liberie, ciasta ozdobione „sześćdziesięcioma marcepanami w kształcie penisa” (jak donosi niemiecka prasa), a duchowni oczywiście homofobiczni. Książęca do szpiku kości Gloria TNT zapewnia nawet serwis posprzedażny – uczestniczy w promocji antygejowskich dzieł zaprzyjaźnionych reakcyjnych kardynałów, chociażby Müllera, gwinejskiego ultrakonserwatysty Roberta Saraha lub Niemca Joachima Meisnera (wraz z którym wydała książkę – zapis ich rozmowy). Meisner to uosobienie katolickiej hipokryzji – wróg Franciszka (należy do grupy czterech „wątpiących kardynałów”); zapiekły homofob, który jednocześnie jako biskup świadomie wyświęcał w Berlinie i w Kolonii praktykujących gejów na księży; osoba o skłonnościach homofilnych, lecz od młodości zamknięta w „szafie” na cztery spusty; i esteta żyjący w zniewieściałym otoczeniu w większości składającym się z osób LGBT.

 

CZY MAMY BRAĆ NA POWAŻNIE przekonania kardynała Müllera? Ważni niemieccy kardynałowie i teolodzy krytycznie podchodzą do jego nieprzekonujących tekstów i niegodnych zaufania myśli. Złośliwie podkreślają fakt, że koordynował wydanie dzieł wszystkich Ratzingera, insynuując, że to wyjaśnia tytuł kardynała i jego obecność w Kongregacji Nauki Wiary!

Lecz tych surowych ocen też nie warto brać na wiarę – Müllera kardynałem uczynił nie Benedykt XVI, lecz Franciszek. Wcześniej był księdzem w Ameryce Łacińskiej i autorem głębokich książek dotyczących głównie teologii wyzwolenia – z Gustavo Gutiérrezem, „ojcem-założycielem” tego ruchu religijnego, zaprzyjaźnił się (co sam mi powiedział) i wspólnie z nim wydał pasjonującą książkę. Jeśli nie podaje to w wątpliwość jego konserwatyzmu, to przynajmniej pokazuje jego złożoność.

Nie zmienia to faktu, że jest mizoginem i homofobem. Gdy papież w prywatnej rozmowie z Juanem Carlosem Cruzem, homoseksualistą, ofiarą wykorzystywania seksualnego, wykazał się empatią (mówiąc: „Nie ma żadnego znaczenia, że jesteś gejem. Bóg uczynił cię takim, jakim jesteś, i takim cię kocha. Papież też cię kocha. Powinieneś być szczęśliwy, będąc, kim jesteś”), kardynał Müller wielokrotnie zaprzeczał istnieniu czegoś takiego, jak dyskryminacja gejów, i podkreślał, że „homofobia jest wymysłem” (czy, jak mówił, „fałszywką”).

Taka surowość i kategoryczność kontrastują z pobłażliwością, jaką wykazywał kardynał Müller, gdy informowano go o przypadkach molestowania seksualnego. Jako biskup Ratyzbony, potem jako prefekt Kongregacji Nauki Wiary, miał być opieszały w sprawach związanych z pedofilią (którymi się w Watykanie zajmował) – czemu teraz zdecydowanie zaprzecza – a ofiarom okazał niewiele empatii. Był z tego powodu krytykowany przez prasę, a nawet powoływany przed niemieckie i francuskie sądy. Przyczynił się również do odejścia z komisji do spraw ochrony małoletnich (powołanej przez Watykan do walki z nadużyciami seksualnymi w Kościele) wpływowej irlandzkiej świeckiej działaczki Marie Collins, też ofiary księży pedofilów.

Na synodzie poświęconym rodzinie Müller wyraźnie opowiedział się przeciwko papieżowi Franciszkowi, chociaż dziś przekonuje mnie, trochę świętoszkowato, że nie chce „powiększać chaosu, goryczy i nienawiści”. Stanął obok „wątpiących kardynałów” na czele buntu; z odmowy komunii dla osób, które zawarły nowe związki, uczynił dogmat i był zdecydowanie wrogi wobec święceń kobiet, a nawet „viri probati”. Homoseksualiści zaś jego zdaniem – a zna na pamięć wszystkie wersety Starego Testamentu i listów apostolskich odnoszące się do tego „zła” – powinni być szanowani, lecz pod warunkiem, że zachowają czystość. W końcu kardynał wyraził stanowczy sprzeciw wobec „ideologii gender”, którą przedstawił w formie prostackiej karykatury, bez cienia tej subtelności, z jaką potrafił analizować teologię wyzwolenia.

Papież Franciszek zlekceważył jednak jego krytykę synodu o rodzinie, a zwłaszcza krytykę Amoris laetitia. Składając kurii rzymskiej życzenia w Boże Narodzenie 2017 roku, odniósł się do Müllera (nie wymieniając go z nazwiska), kiedy mówił o „zdrajcach zaufania”, o osobach, które „ulegają demoralizacji z powodu ambicji lub próżności, a gdy są w sposób delikatny usuwane, oświadczają błędnie, że są męczennikami systemu (…) zamiast powiedzieć mea culpa”. Jeszcze surowiej potępił papież osoby „spiskujące”, będące „rakiem (…) który przenika (…) do organizmów kościelnych”. Jak widać, relacje Franciszka z Müllerem układają się świetnie.

Nagle przerwał nam sygnał telefonu. Prałat w japonkach, nie przepraszając, wstaje i odbiera. Przed chwilą opryskliwy, widząc numer wyświetlający się na ekranie, przybiera inną pozę – teraz ma maniery. Przechodzi na niemiecki, mówi słodkim głosem. Trwa to tylko kilka minut, lecz łatwo się domyślić, że to rozmowa na tematy osobiste. I gdyby nie chodziło o człowieka, który złożył śluby czystości, a przede wszystkim, gdybym nie dosłyszał z daleka, że głos rozmówcy to męski baryton, wyobrażałbym sobie miłosny dialog.

Kardynał siada znów koło mnie, jakby lekko zaniepokojony. I nagle pyta badawczym tonem:

– Rozumie pan niemiecki?

 

W RZYMIE CZASEM CZUJESZ SIĘ jak w filmie Hitchcocka. Kardynał Walter Kasper, wielki wróg Müllera, mieszka w tym samym budynku co on. Zostałem tam stałym bywalcem, zakolegowałem się nawet z portierem tej pozbawionej ducha budowli art déco, któremu powierzałem liściki do obu rywalizujących kardynałów i słynną białą książkę, Livre blanc, prezent dla Müllera.

Ci dwaj Niemcy od dawna krzyżują szpady, a ich teologiczne pojedynki przechodzą do historii. Ostatnia bitwa odbyła się w latach 2014-2015. Franciszek powierzył Kasperowi, swemu oficjalnemu teologowi i źródłu natchnienia, wygłoszenie wykładu otwierającego konferencję synodu na temat rodziny. A Müller to zniszczył!

– Papież Franciszek się wycofał, to fakt. Nie miał wyboru. Ale jego postawa zawsze była zrozumiała. Zgodził się na kompromis, starając się utrzymać swój kierunek – mówił mi Kasper podczas wywiadu w jego mieszkaniu.

Niemiecki kardynał, starannie ubrany w ciemny garnitur, mówi jasnym głosem, z nieskończoną słodyczą. Słucha rozmówcy, przez chwilę medytuje w ciszy, po czym ze znawstwem oddaje się długim, filozoficznym wyjaśnieniom. Przypomina mi to niekończące się rozmowy z katolikami z paryskiego pisma „Esprit”.

Kasper ekscytuje się teraz świętym Tomaszem z Akwinu, odkrywa go na nowo. Jego zdaniem neotomiści jako egzegeci zradykalizowali i przekręcili myśl Tomasza, zdradzając go tym samym, tak jak marksiści zdradzili Marksa, a nietzscheaniści Nietzschego. Gdy mówi o Heglu i Arystotelesie, szukając jednocześnie książki Emmanuela Levinasa i innej jeszcze, Paula Ricoeura, dociera do mnie, że mam do czynienia z prawdziwym intelektualistą. Jego miłość do książek nie jest udawana.

Urodził się w Niemczech w roku dojścia Hitlera do władzy, studiował na uniwersytecie w Tybindze, którego rektorem jest szwajcarski teolog Hans Küng. Zbliżył się też wtedy do Josepha Ratzingera. Te dwie zadzierzgnięte w tamtych ważnych latach przyjaźnie przetrwały do dzisiaj, pomimo narastających nieporozumień między nim a przyszłym papieżem Benedyktem XVI.

– Idee Franciszka są mi bliższe. Mam dla niego wielki szacunek i wielką sympatię, choć w gruncie rzeczy dość rzadko się widujemy. Jednak z Ratzingerem, mimo dzielących nas różnic, także zachowałem bardzo dobre relacje.

„Różnice” pojawiły się w 1993 roku, chodziło o ponowne małżeństwa rozwodników – bo to temat najbardziej interesujący Kaspera, o wiele bardziej niż problem homoseksualizmu. Wraz z dwoma innymi biskupami, i zapewne zachęcony przez Hansa Künga, który zerwał z Ratzingerem, rozesłał do kościołów swojej diecezji list otwierający dyskusję na temat komunii dla osób rozwiedzionych. Mówił w nim – podobnie jak dzisiaj Franciszek – o miłosierdziu i o złożoności indywidualnych sytuacji.

Stojący wówczas na czele Kongregacji Nauki Wiary kardynał Ratzinger stłumił w zarodku to małe zarzewie buntu. W ostrym i surowym liście przywołał podwładnych do porządku. W ten sposób za sprawą zwykłego samizdatu Kasper znalazł się po stronie oponentów przyszłego Benedykta XVI. Z kolei jego sąsiad z kamienicy, Müller, został przeciwnikiem Franciszka.

Tak więc synod podzielił się na linii Kasper–Müller. Rozegrała się wtedy, w 2014 i 2015 roku, bitwa łudząco podobna do tej, która odbyła się dwadzieścia pięć lat wcześniej, w tych samych warunkach i między prawie tymi samymi osobami – między Kasperem i Ratzingerem! Watykan często sprawia wrażenie wielkiego liniowca, który utknął na mieliźnie.

– Jestem pragmatykiem – poprawia Kasper. – Wytyczona przez Franciszka droga jest słuszna, podobnie jak jego strategia małych kroków. Jeśli wyskoczymy za szybko do przodu, na przykład z wyświęceniem kobiet lub zniesieniem celibatu księży, wśród katolików nastąpi schizma. Nie tego chcę dla mojego Kościoła. Jednak w sprawie osób rozwiedzionych musimy pójść dalej. Już od dawna się za tym opowiadam. Uznanie par homoseksualnych to trudniejsza sprawa. Próbowałem na synodzie posunąć do przodu dyskusję na ten temat, lecz mnie nie wysłuchano. Franciszek znalazł pewien niebezpośredni sposób potraktowania tej sprawy – mówi o ludziach, o jednostkach. A potem, krok po kroku, przesuwa granicę. Zrywa też z dotychczasową mizoginią – zaprasza kobiety wszędzie, do różnych komisji, do rad i kongregacji jako ekspertów. Idzie we własnym tempie, na swój sposób, ale ma wyznaczony kierunek.

Po zwycięstwie zwolenników „małżeństw jednopłciowych” w Irlandii Walter Kasper postulował, aby Kościół zaakceptował wynik referendum. Zdaniem kardynała trzeba wziąć pod uwagę to, że odbyło się ono między pierwszą a drugą częścią synodu o rodzinie. Jak wyjaśniał we włoskim dzienniku „Corriere della Sera”, kwestia ta, która przed pierwszym synodem była jeszcze „marginalna”, stała się „centralna” w chwili, gdy po raz pierwszy małżeństwo osób jednej płci zostało uznane „w powszechnym głosowaniu”. W tym samym wywiadzie dodał jeszcze: „Demokratyczne państwo musi szanować wolę ludu. Jeżeli większość [obywateli danego kraju] chce wprowadzenia tego rodzaju związków, obowiązkiem państwa jest uznanie takiego prawa”.

Omawiamy wszystkie te tematy podczas dwóch wywiadów, jakich udzielił mi w swoim mieszkaniu. Podziwiam jego szczerość i prawość. W bardzo swobodnym tonie rozmawiamy o kwestii homoseksualnej, Kasper okazuje się człowiekiem otwartym, słucha, zadaje pytania. Wiem z różnych źródeł – a potwierdza to moja intuicja i to, co się nazywa „gejdarem” – że prawdopodobnie to jeden z niewielu kardynałów kurii niebędący homoseksualistą. Jest to siódma reguła Sodomy, która niemal zawsze się sprawdza:  N a j b a r d z i e j  p r o g e j o w s c y  k a r d y n a ł o w i e,  b i s k u p i  i  k s i ę ż a  o r a z  c i,  k t ó r z y  n i e  m ó w i ą  z b y t  w i e l e  n a  t e m a t  h o m o s e k s u a l i z m u,  z a z w y c z a j  s ą  h e t e r o s e k s u a l n i.

Przywołujemy nazwiska różnych kardynałów, Kasper dobrze wie, że niektórzy jego koledzy – kościelni hierarchowie – to homoseksualiści. Okazuje się, że część z nich to jednocześnie jego przeciwnicy i najbardziej rygorystyczni hierarchowie kurii rzymskiej. Co do pewnych nazwisk obaj mamy wątpliwości, co do innych jesteśmy zgodni. Ta część naszej rozmowy była poufna, obiecałem, że szczegóły zabawy w „ujawnianie skrytych w szafie” zostaną między nami. Nagle mówi do mnie, jakby właśnie dokonał niepokojącego odkrycia:

– Ukrywają się. Udają. To jest klucz.

Potem rozmawiamy o jego przeciwnikach i po raz pierwszy czuję, że kardynał jest zirytowany. Osiemdziesięciopięcioletni teolog Franciszka nie ma już ochoty walczyć z hipokrytami, z ludźmi pokręconymi. Przerywa gestem rozmowę i kończy zdaniem, które zdawałoby się świadczyć o jego próżności, samozadowoleniu, lecz w istocie jest tylko ostrym protestem przeciwko bezużytecznym gierkom tych hierarchów odciętych od rzeczywistości, a co gorsza – od własnego życia.

– Wygramy.

A kiedy to mówi, na jego twarzy, zazwyczaj surowej, wykwita nagle piękny uśmiech.

Na stoliku do kawy leży „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, gazeta, którą czyta codziennie. Kasper opowiada o Bachu i Mozarcie, a ja słyszę brzmienie jego niemieckiej duszy. „Odczarowanie świata” to jego obsesja. Pytam go o wiejski pejzaż na ścianie.

– Widzi pan, to jest rzeczywistość. To moja wioska w Niemczech. Wracam w tamte okolice każdego lata. Są tam dzwonnice, są kościoły. Jednak ludzie niezbyt często przychodzą na mszę, wydają się szczęśliwi bez Boga. To wielkie pytanie, to właśnie coś, co mnie zajmuje. Jak znaleźć ścieżkę Boga? Mam poczucie, że to już się nie uda. Przegraliśmy bitwę.

 
6.
Roma Termini

MOHAMMED Z PIWEM W DŁONI rozmawia właśnie z jakąś „typiarą”, którą ma nadzieję „wypastelować” – jak wyjaśni mi potem w swoim żargonie. Późne popołudnie to w Twins „happy hour” – „With Your Cocktail, A Free Shot”, głosi po angielsku ulotka, którą ktoś mi podał.

Mohammed siedzi na motorze na ulicy przed barem. To nie jego motor, ale używa go, jak wszyscy w sąsiedztwie, żeby nie stać całą noc. Otacza go grupa imigrantów, jego banda. Hałaśliwie wołają się po imieniu, gwiżdżą, są agresywni, emocjonalni i nieprzyjemni dla siebie nawzajem, a ich krzyki mieszają się z hałasem Roma Termini.

Teraz Mohammed wchodzi do Twins, cudownej spelunki przy Via Giovanni Giolitti, naprzeciwko południowego wejścia do głównego dworca kolejowego w Rzymie. Korzystając z „happy hour”, chce kupić drinka dziewczynie, z którą gadał. Bar Twins przez całą noc gości najbardziej egzotyczną klientelę: imigrantów, narkomanów, transów, prostytutki – dziewczyny i chłopców. Wszyscy są mile widziani. Jeśli zgłodniejesz, możesz o czwartej nad ranem kupić tu kanapkę lub kawałek taniej pizzy; możesz też, gdy najdzie cię ochota, zatańczyć w tylnej salce w rytm staroświeckiego reggaetona. Na chodnikach wokół baru swobodnie krążą narkotyki.

Nagle Mohammed porzuca motor i dziewczynę. Odchodzi, jakby odpowiadając na jakieś tajemnicze wezwanie. Śledzę go wzrokiem. Doszedł do Piazza dei Cinquecento, na skrzyżowanie Via Manin i Via Giovanni Giolitti. Z boku zatrzymuje się samochód. Mohammed rozmawia przez chwilę z kierowcą, wsiada. Auto odjeżdża. Dziewczyna gawędzi teraz przed barem z innym chłopakiem, młodym Rumunem, który też zrobił sobie krzesełko z motocykla. (Wszystkie imiona imigrantów w tym rozdziale zostały zmienione).

 

„JESTEM JEDNYM Z TYCH IMIGRANTÓW, których broni Franciszek” – zwierza mi się kilka dni później uśmiechnięty Mohammed. Znów jesteśmy w Twins – to kwatera główna tego młodego Tunezyjczyka, tutaj umawia się ze znajomymi. „Jak chcesz ze mną pogadać, to wiesz, gdzie mnie znaleźć. Jestem tu co wieczór od szóstej” – powie mi przy innej okazji.

Mohammed jest muzułmaninem. Ryzykując życie, przybył do Włoch na małej rybackiej łodzi bez silnika. Pierwszy raz spotkałem go w Rzymie, gdy zaczynałem pracę nad tą książką. Śledziłem jego losy przez prawie dwa lata, po czym straciłem go z oczu. Po prostu pewnego dnia jego telefon przestał odpowiadać. „Nie ma takiego numeru” – oznajmił włoski operator. Nie wiem, co się z nim teraz dzieje.

Wcześniej jednak przeprowadziłem z nim około dziesięciu rozmów, przegadaliśmy więc wiele godzin, na ogół przy obiedzie. Rozmawialiśmy po francusku, towarzyszył nam jeden z moich researcherów. Mohammed wiedział, że opowiem jego historię.

Wracając w 2016 roku z greckiej wyspy Lesbos, papież Franciszek zabrał ze sobą do samolotu trzy syryjskie muzułmańskie rodziny. Był to symbol jego postawy wobec uchodźców i liberalnej wizji imigracji.

Mohammed, należący do ogromnej fali uchodźców, ostatniej być może, która wierzyła w europejski sen, nie podróżował z papieżem. Przeciwnie, został wykorzystany w nieoczekiwany sposób, taki, jaki nawet nie postał mu w głowie, gdy opuszczał Tunis, by przez Sycylię dotrzeć do Neapolu. Otóż ten młody, dwudziestojednoletni, heteroseksualny mężczyzna, aby przeżyć, zmuszony był prostytuować się każdego wieczoru w pobliżu głównego dworca włoskiej stolicy, Roma Termini. Mohammed to sex-worker, lub, jak sam mówi, bo to ponoć lepiej brzmi – eskort. Jeszcze dziwniejsze jest to, że większość klientów tego muzułmanina stanowią katoliccy księża i hierarchowie związani z rzymskimi i watykańskimi kościołami. „Jestem jednym z tych imigrantów, których broni Franciszek” – ironizuje Mohammed.

 

BY ZBADAĆ „NIENATURALNE” ZWIĄZKI łączące muzułmańskie męskie prostytutki z dworca Roma Termini z katolickimi księżmi z Watykanu, przeprowadziłem w Rzymie w ciągu trzech lat wywiady z sześćdziesięcioma prostytuującymi się imigrantami (w większości przypadków towarzyszył mi tłumacz lub researcher).

Muszę przyznać, że „harmonogramy” prostytutek bardzo mi odpowiadały – rano i w ciągu dnia spotykałem się w Watykanie z księżmi, biskupami i kardynałami, bo ci nigdy nie umawiają się po osiemnastej. Wieczorem przeprowadzałem wywiady z prostytutkami rzadko zaczynającymi pracę przed dziewiętnastą. Z prałatami widywałem się więc, gdy prostytutki wciąż spały, z eskortami zaś wtedy, kiedy księża już szykowali się do spoczynku. Dzięki temu znakomicie wykorzystywałem tygodnie spędzane w Rzymie: kardynałowie i prałaci za dnia, imigranci wieczorem. Stopniowo zaczynałem pojmować, że te dwa światy, te dwie seksualne niedole, były w istocie nierozerwalnie ze sobą splątane. Plany zajęć tych dwóch grup zachodziły na siebie.

By poznać nocne życie Roma Termini, trzeba porozumiewać się w wielu językach – władać nie tylko francuskim, angielskim i włoskim, ale też rumuńskim, arabskim, portugalskim i hiszpańskim. Dlatego prosiłem o pomoc przyjaciół, „zwiadowców”, czasem zawodowych tłumaczy. Badałem ulice rzymskiej dzielnicy Termini z moimi researcherami: Brazylijczykiem Thalysonem, studentem architektury, z Antonio Martínezem Velázquezem, latynoskim dziennikarzem z Mexico City, i Loïkiem Felem z Paryża, działaczem społecznym, który dobrze zna tutejszych pracowników seksualnych i narkomanów.

Oprócz tych bezcennych przyjaciół pomagała mi też grupka „zwiadowców”, których namierzyłem, spędzając kolejne wieczory koło Roma Termini. Eskorci, tacy jak Mohammed, stali się moimi informatorami, robili rekonesans, godzili się za drinka lub lunch regularnie dostarczać mi nowych wieści o tym, co się dzieje w okolicznym świecie prostytucji. Miałem trzy ulubione miejsca spotkań gwarantujące im pewną dyskrecję: ogródek kawowy w hotelu Quirinale, bar w hotelu NH Collection przy Piazza dei Cinquecento i drugie piętro restauracji Eataly, która zaledwie kilka lat temu była zwykłym McDonaldem. To przed nią odbywały się płatne randki rzymskich gejów.

 

MOHAMMED OPOWIEDZIAŁ mi, jak przebył Morze Śródziemne.

– Kosztowało mnie to trzy tysiące tunezyjskich dinarów (tysiąc euro) – mówi. – Żeby uzbierać taką sumę, przez całe miesiące pracowałem jak szalony. Moja rodzina złożyła się, żeby mi pomóc. Byłem lekkomyślny, nie zdawałem sobie sprawy z ryzyka. Ta łódź rybacka nie była zbyt solidna, mogłem się utopić.

Dwaj jego przyjaciele, Billal i Sami, podobnie jak on wyjechali z Tunezji przez Sycylię i oni także są prostytutkami z Roma Termini. Rozmawiamy w pizzerii Halal przy Via Manin, nad niezbyt apetycznym kebabem za cztery euro. Billal, w koszulce polo Adidasa, z głową ogoloną po bokach, dotarł tu w 2011 roku. Podróżował czymś w rodzaju napędzanej motorem tratwy. Sami o kasztanowomiedzianych włosach wylądował tutaj w 2009 roku. On trafił na większą jednostkę pływającą, ze stu dziewięćdziesięcioma osobami na pokładzie. Kosztowało go to dwa tysiące dinarów, więcej niż podróż tanimi liniami lotniczymi.

Po co tu przybyli?

– Po szczęście – odpowiada w dziwny sposób Mohammed.

A Sami dodaje:

– Musieliśmy wyjechać, tam nie mieliśmy żadnych perspektyw.

Na dworcu Roma Termini oferują swoje nielegalne usługi księżom z rzymskich kościołów i prałatom z Watykanu. Czy ktoś ich chroni? Wygląda na to, że nie mają alfonsa, sutenera, albo zdarza się to bardzo rzadko.

Innego dnia jem obiad z Mohammedem w Pomodoro w San Lorenzo, w dzielnicy Via Tiburtina. Restauracja słynie z tego, że Pasolini był w niej ze swoim ulubionym aktorem, Ninetto Davolim, w wieczór swojej śmierci. Niedługo po tej kolacji pod arkadami tuż obok dworca Roma Termini miał spotkać siedemnastoletniego żigolaka Giuseppe Pelosiego – tego, który podobno go zabił. Tak samo jak w trattorii Al Biondo Tevere, dokąd dwaj mężczyźni, ofiara i kat – w pamięci zbiorowej złączeni w jedno – poszli później, tutaj też Włosi upamiętniają „ostatnią wieczerzę” Pasoliniego. Przy wejściu do restauracji można obejrzeć oryginalny – niezrealizowany – czek, którym reżyser zapłacił za kolację, z jego podpisem. Dziwne grobowe trofeum za szkłem. O ile Pelosi był wcieleniem „ragazzo di vita” w guście Pasoliniego – kurtka, obcisłe dżinsy, niskie czoło, kręcone włosy i tajemniczy sygnet ozdobiony czerwonym kamieniem z napisem „United States” – o tyle Mohammed to kwintesencja arabskiej urody. Jest twardszy, bardziej męski, bardziej smagły, z wysokim czołem i krótkimi włosami. Ma niebieskie oczy Berbera i prawie nigdy się nie uśmiecha. Nie nosi sygnetu, to zbyt kobiece. Na swój sposób uosabia arabski mit lubiany przez nękanych pożądaniem mężczyzny pisarzy orientalistów.

Ten arabski styl, który każe myśleć o Kartaginie i Salambo, jest dziś w Watykanie bardzo modny. To fakt – homoseksualni kapłani wielbią Arabów i Orient. Kochają ten imigrancki lumpenproletariat, jak Pasolini kochał niegdyś biednych młodzieńców z „borgate”, rzymskich przedmieść nędzy. To samo życie na krawędzi, to samo czarodziejskie widowisko. Wkraczając do Roma Termini, każdy porzuca jakąś cząstkę siebie, „ragazzo” swój rzymski dialekt, imigrant – język ojczysty. Pod arkadami obaj muszą mówić po włosku. Arabski chłopiec, który właśnie zszedł z łodzi, to nowy bohater Pasoliniego.

Już sama relacja łącząca Mohammeda z księżmi, których odwiedza, to długa historia. Dziwna wymiana handlowa, poza normami, irracjonalna i dla obu stron – i katolickiej, i muzułmańskiej – nie tylko po prostu „wbrew naturze”, lecz świętokradcza. Szybko zrozumiałem, że poszukiwanie przez księży męskich prostytutek na dworcu Roma Termini to dobrze prosperujący biznes, niewielki dział przemysłu. Pojawia się tam wielu prałatów, a nawet biskupów i kardynałów kurii rzymskiej, których nazwiska znamy. Relacje te wiążą się z ważną socjologiczną regułą, ósmą zasadą Sodomy:  p r o s t y t u c j a,  p ł a t n a  m i ł o ś ć  ł ą c z ą c ą  w  R z y m i e  k s i ę ż y  z  a r a b s k i m i  ż i g o l a k a m i,  t o  z e s p o l e n i e  d w ó c h  n i e d o l i  –  b e z d e n n a  f r u s t r a c j a  s e k s u a l n a  k s i ę ż y  k a t o l i c k i c h  z n a j d u j e  o d b i c i e  w  o g r a n i c z e n i a c h  n a r z u c a n y c h  p r z e z  i s l a m  u t r u d n i a j ą c y  m ł o d y m  m u z u ł m a n o m  s t o s u n k i  h e t e r o s e k s u a l n e  p o z a  m a ł ż e ń s t w e m.

Mohammed powiedział mi raz coś wyjątkowo poruszającego:

– To oczywiste, że dogadujemy się z księżmi.

 

MOHAMMED PRĘDKO ZROZUMIAŁ, że dla większości księży, u których bywał, seks stanowił „wielką sprawę” i „jedyną prawdziwą namiętność” w życiu doczesnym. Jakże poważnie traktują swój „występek”! To odkrycie zachwyciło go przez swą dziwność, zwierzęcość, przez role, jakie sugerowało, lecz także dlatego, rzecz jasna, że pozwoliło mu wypracować własny model ekonomiczny. Mały biznes, któremu nie grozi kryzys.

Uparł się pracować samodzielnie. Jego start-up nie zależał od żadnego alfonsa.

– Byłoby mi wstyd, bo wszedłbym do systemu. Nie chcę zostać prostytutką – zapewnia z powagą.

Jak wszystkie prostytutki z Roma Termini Mohammed lubi stałych klientów. Lubi „budować relacje” – jak mówi – lubi mieć numer ich telefonu komórkowego, aby „tworzyć coś trwalszego”. Jego zdaniem księża należą do „najwierniejszych” klientów – „instynktownie” trzymają się prostytutek, zależy im, chcą się znowu zobaczyć. Mohammed ceni tę regularność, sądząc, że nie tylko przynosi mu korzyści finansowe, lecz także poprawia jego status społeczny.

– Eskort to ktoś, kto ma stałych klientów. To nie prostytutka – upiera się młody Tunezyjczyk.

 

– BUNĂ ZIUA.

– Ce faci?

– Bine! Foarte bine!

Rozmawiam z Gaby w jego języku. Najpierw zdziwił się, słysząc, że mówię trochę po rumuńsku, teraz to wydaje się go uspokajać. W przeszłości przez rok mieszkałem w Bukareszcie i wciąż radzę sobie z prostymi zdaniami. Dwudziestopięcioletni Gaby pracuje w strefie „zarezerwowanej” dla Rumunów.

W przeciwieństwie do Mohammeda pochodzący z należącej do UE Rumunii Gaby przebywa we Włoszech legalnie. Znalazł się w Rzymie trochę przez przypadek – dwa główne szlaki migracyjne, tzw. szlak bałkański zaczynający się w Europie Środkowej, a wcześniej w Syrii i Iraku, oraz śródziemnomorski, którym zmierza większość migrantów z Afryki i Maghrebu, przechodzą przez Roma Termini. To stacja końcowa, koniec – w dosłownym tego słowa znaczeniu – wielu szlaków migracyjnych. Wszyscy się tam zatrzymują.

Gaby, jak większość prostytutek ciągle w drodze, myśli o powrocie. Tymczasem szuka „normalnej” roboty w Rzymie. Oferta pracy dla chłopaka, który właściwie nie ma ani wykształcenia, ani zawodu, była marna, dlatego, choć z wielkimi oporami, zdecydował się sprzedawać swoje ciało.

Zaprzyjaźnieni dziennikarze z Bukaresztu już mi donosili o tym niepokojącym zjawisku: Rumunia wyeksportowała swoje prostytutki. Gazety, takie jak „Evenimentul Zilei”, przeprowadziwszy dziennikarskie śledztwo, chwaliły ironicznie nowy rumuński „rekord”: kraj został głównym europejskim eksporterem usług seksualnych. Według holenderskiej organizacji pozarządowej Tampep prawie połowa prostytutek pracujących w Europie – zarówno kobiet, jak i mężczyzn – to imigranci. Wśród osób prostytuujących się jedna na osiem pochodzi z Rumunii.

Gaby jest z Jassów. Najpierw trafił do Niemiec, gdzie nie chciał zostać, bo nie rozumiał języka i nikogo nie znał. Po „bardzo rozczarowującym” pobycie w Holandii wylądował w Rzymie – bez pieniędzy, za to z adresem rumuńskiego kolegi, który, sam pracując na ulicy, dał mu dach nad głową i wprowadził w „tajniki zawodu”. Zdradził mu też sekret – najlepszymi klientami są księża!

Gaby zaczyna swoją nocną pracę na Roma Termini koło dwudziestej, kończy w zależności od tego, jaki danej nocy jest ruch, na ogół około szóstej rano.

– Najlepsze są godziny od ósmej do jedenastej. Popołudnie zostawiamy Afrykanom. Rumuni przychodzą wieczorem. Najlepsi klienci wolą białych – opowiada mi z nutką dumy w głosie. – Lato jest lepsze niż zima, kiedy mamy niewielu klientów, ale w sierpniu też nie jest dobrze, bo księża są na wakacjach, Watykan jest prawie pusty.

Najlepsze – zdaniem Gaby’ego – są piątkowe wieczory. Księża wychodzą do miasta „po cywilnemu” – „rozumie pan, bez koloratki”. Niedzielne popołudnie to także obiecująca pora, przynajmniej według Mohammeda, który nie może wtedy narzekać na bezrobocie. Żadnego wypoczynku siódmego dnia! Dzięki niedzielnej nudzie dzielnica wokół Roma Termini tętni życiem, przed nieszporami i po nich.

Początkowo nie zwracałem uwagi na te wszystkie dyskretne spojrzenia, na poruszenie w okolicy Via Giovanni Giolitti, Via Gioberti lub Via delle Terme di Diocleziano, ale dzięki Mohammedowi i Gaby’emu nauczyłem się czytać znaki.

– Przez większość czasu każę wierzyć klientom, że jestem Węgrem, bo nie bardzo lubią Rumunów. Mylą nas z Cyganami – zdradza mi Gaby, a ja wiem, ile go to kłamstwo kosztuje. Przecież, jak wielu Rumunów, nie znosi swoich węgierskich sąsiadów.

Wszystkie prostytutki z dzielnicy wymyślają sobie inne życie i snują fantazje. Jeden przedstawia się jako Hiszpan, choć domyślam się po akcencie, że jest z Ameryki Łacińskiej. Brodaty chłopiec z cygańską urodą, który każe mówić na siebie Pittbul, zwykle podaje się za Bułgara – naprawdę jest Rumunem z Krajowej. Kolejny, niskiego wzrostu (nie chce mi podać imienia, więc nazwijmy go Shorty), wyjaśnia, że jest tu, bo spóźnił się na pociąg. Nazajutrz widzę go w tym samym miejscu.

Klienci także kłamią i wymyślają sobie inne życie.

– Mówią, że są przejazdem albo w podróży służbowej, ale nie jesteśmy głupi, od razu wiemy, o co chodzi. A duchownych rozpoznajemy z daleka – opowiada Gaby.

Żeby zaczepić chłopca, księża używają formuły zużytej do cna, lecz wciąż skutecznej:

– Proszą o papierosa, nawet jeśli nie palą! Nie czekają nawet na naszą odpowiedź. Wystarczy wymiana spojrzeń i wszystko jest jasne. Bardzo szybko mówią: „Andiamo”.

Mohammed, Gaby, Pittbul i Shorty przyznają, że im też zdarza się zrobić pierwszy krok, zwłaszcza gdy jakiś ksiądz przechodzi kilka razy obok nich, nie ośmielając się zbliżyć.

– Wtedy mu pomagam – ciągnie Mohammed – i pytam, czy chce „zrobić kawę”.

Ładnie brzmiący po francusku zwrot należy do uproszczonego słownika Arabów, którzy dopiero szukają swoich słów.

 

PRZEZ PIERWSZE DWA LATA mojego dziennikarskiego śledztwa mieszkałem w Rzymie w dzielnicy Termini. Mniej więcej co miesiąc wynajmowałem przez Airbnb małe mieszkanie na tydzień. Albo była to kawalerka, którą uwielbiałem, należąca do S., architekta, mieszcząca się w pobliżu bazyliki Santa Maria Maggiore, albo – kiedy była akurat zajęta – coś przy Via Marsala lub Via Montebello, na północ od dworca Termini.

Moi przyjaciele dziwili się, że tak lubię ten fragment Rzymu, ich zdaniem pozbawiony duszy. Fakt, że okolice Esquiline, jednego z siedmiu wzgórz, na których leży miasto, od dawna były mocno zapuszczone, jednak dziś Termini podlega temu, co miejscowi nazywają (używając anglicyzmu) „gentrificazione”. Znajomi rzymianie radzili mi poszukać czegoś w Trastevere, w pobliżu Panteonu, w Borgo lub nawet w Prati, bym był bliżej Watykanu. Lecz ja zostałem wierny Termini, to kwestia przyzwyczajenia. W podróży szybko staramy się stworzyć nową rutynę, znaleźć jakieś stałe punkty odniesienia. Przy Roma Termini miałem pod nosem szybki pociąg, zwany Leonardo Express, na międzynarodowe lotnisko w Rzymie; zatrzymuje się tam metro, są autobusy. Jest pralnia Lavasciuga przy ulicy Montebello, a przede wszystkim jest międzynarodowa księgarnia Feltrinelli, w pobliżu Piazza della Repubblica, gdzie zaopatruję się w książki i zeszyty do robienia notatek. Literatura jest najlepszym towarzyszem podróży. Zawsze uważałem, że na trzech rzeczach nie warto oszczędzać – na książkach, podróżach i kawiarniach, gdzie spotkasz przyjaciół. We Włoszech także stosowałem tę zasadę.

W końcu w 2017 roku „wyprowadziłem się” z Termini, bowiem dzięki ustosunkowanemu monsiniorowi Battiście Ricca i arcybiskupowi François Bacqué pozwolono mi przenieść się do watykańskich siedzib. Mieszkałem w oficjalnym domu kapłańskim, Casa del Clero, placówce „eksterytorialnej”, niedaleko placu Navona, i w innych mieszkaniach należących do stolicy apostolskiej, aż wreszcie przez kilka miesięcy – dzięki interesownemu zaproszeniu wysokich hierarchów – w samym Watykanie, kilkadziesiąt metrów od apartamentu papieża. Jednak Termini opuszczałem z żalem.

 

POTRZEBOWAŁEM KILKU MIESIĘCY uważnej obserwacji i spotkań, aby zrozumieć subtelną nocną geografię chłopców z Roma Termini. Każda grupa prostytutek ma swoje ustalone miejsce, oznaczone terytorium. Podział ten odzwierciedla hierarchię rasową i zakres cen. I tak – Afrykanie siedzą na ogół na barierce przed południowo-zachodnim wejściem do stacji; przybysze z Maghrebu, czasem Egipcjanie, trzymają się raczej Via Giovanni Giolitti, skrzyżowania z ulicą Manin albo arkad na Piazza dei Cinquecento; Rumuni zbierają się w pobliżu Piazza della Repubblica, obok nagich nimf w fontannie delle Naiadi lub wokół Obelisco di Dogali; Latynosi zaś gromadzą się bardziej na północ od placu, na Viale Enrico de Nicola lub Via Marsala. Zdarzają się między grupami wojny o terytoria, wtedy w ruch idą pięści.

Granice tych obszarów nie są stałe, zmieniają się w zależności od roku, od pory roku, od fal migrantów. Była epoka „kurdyjska”, „jugosłowiańska”, „erytrejska”, nie tak dawno przeszła fala Syryjczyków i Irakijczyków, a dziś widzimy napływających do Roma Termini Nigeryjczyków, Argentyńczyków i Wenezuelczyków. Lecz jeden element jest dość stały: na Piazza dei Cinquecento spotkamy niewielu Włochów.

Depenalizacja homoseksualizmu, namnożenie się barów i saun, aplikacje mobilne, ustawodawstwo małżeńskie i socjalizacja gejów sprawiają, że męska uliczna prostytucja to w całej Europie zjawisko znikające. Lecz jest jeden wyjątek – Rzym. Nietrudno to wyjaśnić – księża pomagają utrzymać ten coraz bardziej anachroniczny w dobie internetu rynek. A chcąc zachować anonimowość, szukają głównie imigrantów.

 

„NUMEREK” NA ROMA TERMINI NIE MA STAŁEJ CENY. Stosunek seksualny to dziś marny towar na rynku dóbr i usług. Nie ma w tym zawodzie inflacji, bo jest zbyt wielu dostępnych Rumunów, zbyt wielu Afrykanów bez dokumentów, za dużo latynoskich transwestytów i włóczęgów. Mohammed dostaje średnio siedemdziesiąt euro, Shorty prosi o pięćdziesiąt, pod warunkiem że klient płaci za pokój; Gaby i Pittbul ze strachu przez funkcjonariuszem policji w cywilu rzadko negocjują wcześniej cenę – to oznaka nędzy i ekonomicznej zależności.

– Na koniec, jeśli klient nic nie proponuje, proszę o pięćdziesiąt euro. Jeśli oferuje mi czterdzieści, proszę o dziesięć więcej. Ale zdarza się klient kutwa i biorę dwadzieścia. Przede wszystkim nie chcę narobić sobie kłopotów, przecież wracam tu co wieczór – przyznaje Gaby.

Nie mówi, że dba o „reputację”, lecz tak to rozumiem.

– Każdy chciałby mieć stałego klienta, ale nie jest to łatwe – słyszę od płynnie mówiącego po angielsku Florina, rumuńskiej męskiej prostytutki z Transylwanii.

Florina i Christiana spotkaliśmy (ja i mój researcher Thalyson) w Rzymie w sierpniu 2016 roku. Obaj mają po dwadzieścia siedem lat, mieszkają razem w malutkim, prowizorycznym lokum na odległych przedmieściach miasta.

– Dorastałem w Braszowie – streszcza swoje losy Christian – jestem żonaty i mam dziecko. Muszę je wyżywić! Rodzice i żona myślą, że w Rzymie pracuję jako bartender (barman).

Florin wmówił swoim rodzicom, że pracuje na budowie. Mnie zaś tłumaczy, że tutaj dostaje za kwadrans tyle, ile jako robotnik budowlany zarobiłby w dziesięć godzin.

– Pracujemy wokół Piazza della Repubblica. To miejsce dla mieszkańców Watykanu. Wszyscy tu o tym wiedzą. Księża zabierają nas samochodami. Jedziemy do nich albo, częściej, do hotelu – wyjaśnia Christian.

W przeciwieństwie do innych prostytutek, z którymi rozmawiałem, Christian mówi, że nie ma problemu z wynajmowaniem pokoju.

– Żaden kłopot. Przecież płacimy. Nie mogą nam odmówić. Mam dowód osobisty, nie łamię prawa. Nawet jeśli pracownicy hotelu nie są szczęśliwi, gdy dwóch mężczyzn bierze pokój na godzinę, to nie mogą nic zrobić.

– Kto płaci za hotel?

– Oni, oczywiście – Christian wydaje się zaskoczony moim pytaniem.

Opowiada mi o ciemnej stronie mrocznych nocy na Roma Termini. Niektórzy potwierdzają, że czasem lubieżność duchownych przekracza granice.

– Jeden ksiądz chciał, żebym oddał przy nim mocz. Niektórzy chcą, żeby się przebierać za kobiety, jak transwestyci. Inni uprawiają dość wstrętne akty SM (opowiada mi szczegóły). Pewien ksiądz chciał nawet, żebym się z nim całkiem nagi boksował.

– Skąd wiesz, że to duchowni?

– Taki fach! Z miejsca ich rozpoznaję. Księża należą do najgorliwszych klientów. I można ich rozpoznać po krzyżu, kiedy się rozbiorą.

– Przecież wiele osób nosi na szyi krzyżyk, pamiątkę chrztu.

– Nie, to inny krzyżyk. Zresztą poznaję ich z daleka, nawet jak się przebiorą za zwykłych facetów. Inaczej się zachowują, są dużo bardziej spięci niż inni. Czujesz, że to nie ich życie...

– Są nieszczęśliwi – diagnozuje Christian. – Nie żyją tak naprawdę, nie lubią samych siebie. Sposób, w jaki do ciebie podchodzą, te gierki, telefon komórkowy przytknięty do ucha dla kurażu, udawane życie towarzyskie, choć z nikim nie rozmawiają. Znam to wszystko na pamięć. Poza tym mam stałych klientów. Znam ich. Dużo rozmawiamy. Zwierzają mi się. Ja też noszę krzyżyk na szyi, jestem chrześcijaninem. To tworzy więź! Z prawosławnym czują się bezpieczniej, to ich uspokaja! Mówię im o Janie Pawle II, którego jako Rumun naprawdę kocham, nikt nie lubi go tak jak ja. A poza tym Włoch prawie nigdy nie zabiera nas do hotelu. Do hotelu zabierają nas tylko księża, turyści i policjanci!

– Policjanci?

– Tak, mam stałych klientów policjantów. (…) Ale wolę księży. Kiedy jedziemy do Watykanu, to świetnie nam płacą, są bogaci...

Chłopcy z Roma Termini nie mówią niczego, co pozwoliłoby zidentyfikować klientów z „najwyższej półki”, jednak cała dzielnica zdaje się pamiętać orgie w Watykanie. Wielu chłopców opowiadało mi o piątkowych wieczornych „czworokątach”, kiedy szofer przyjeżdżał mercedesem, by zabrać prostytutki do Watykanu. Jednak żaden z nich osobiście nie odbył tej podróży „z szoferem”, wszystkie informacje są z drugiej ręki. Wszyscy powtarzają tę historię, żywą w zbiorowej pamięci chłopców z Termini, lecz nie sposób sprawdzić, czy faktycznie się wydarzyła.

Owszem, Christian trzy razy pojechał z księdzem do Watykanu, a jednemu z jego rumuńskich kolegów, Razvanowi (który przyłączył się do naszej rozmowy), zdarzyło się to raz.

– Ten, kto pojedzie do Watykanu i złapie tam grubą rybę, zarobi dużo więcej. To już nie pięćdziesiąt, sześćdziesiąt euro, ale raczej sto lub dwieście. Każdy ma apetyt na grubą rybę.

Christian kontynuuje:

– Większość księży, większość klientów z Watykanu woli regularne spotkania. To mniej się rzuca w oczy, jest mniej dla nich ryzykowne – nie muszą przychodzić czy przyjeżdżać po nas tu, na Piazza della Repubblica, po prostu wysyłają SMS!

Christian, szczwana sztuka, pokazuje mi kontakty w swojej komórce, przewija nazwiska i numery telefonów. Lista ciągnie się w nieskończoność. Mówi o nich „moi przyjaciele”. Rozśmiesza to Florina.

– „Moi przyjaciele” o ludziach, których spotkałeś dwie godziny temu? To chyba jacyś fast friends! Tak jak fast food!

Zapewne wielu klientów Christiana podało mu fałszywe nazwiska, ale numery są prawdziwe. Myślę sobie, że wystrzelilibyśmy w kosmos włoską konferencję episkopatu, publikując tę długaśną listę telefonów komórkowych!

Ilu księży regularnie przybywa na Termini szukać „eskorta”? Ilu „nieujawnionych” prałatów i monsiniorów chce się ogrzać w promieniach tych słońc Orientu? Pracownicy socjalni i policjanci sugerują, że chodzi o „dziesiątki” każdej nocy i „setki” każdego miesiąca. Prostytutki przechwalają się, mówiąc o „tysiącach”. Być może jest ich mniej lub więcej, nie sposób tego oszacować. Tak naprawdę nikt nie wie.

Christian chce z tym skończyć.

– Należę tu do weteranów. Nie chcę powiedzieć, że jestem stary, mam dopiero dwadzieścia siedem lat, ale czuję, że jestem na wylocie. Często się zdarza, że przechodzący księża witają mnie – „buongiorno”... ale już mnie nie zahaczają. Jak ktoś młody zjawia się na Termini, to jest nowy i każdy go pragnie. To jackpot. Jest na niego popyt. Ma szansę zarobić naprawdę dużo pieniędzy. Ale dla mnie już za późno. Wracam we wrześniu. Kończę z tym.

 

WRAZ Z MOIMI RESEARCHERAMI, Thalysonem, Antoniem, Danielem i Loïkiem, przez kilka wieczorów robiliśmy obchód hoteli wokół Termini. To niesamowite okolice z bajecznymi widokami z góry.

Przy Roma Termini naliczyliśmy ponad sto hotelików mieszczących się przy Via Principe Amedeo, Via Giovanni Amendola, Via Milazzo lub Via Filippo Turati. Tutaj gwiazdki nie mają większego sensu – hotel dwugwiazdkowy może być mocno zapyziały, a jednogwiazdkowy, przedstawiający się jako komfortowy, ledwo mieszkalny. Czasem, jak odkryłem, hotele wynajmujące pokoje „na godziny” ogłaszają się na Airbnb, aby zapełnić miejsca, gdy brakuje im klientów – prywatyzacja na granicy legalności. Rozmawialiśmy z kilkoma administratorami i kierownikami tych placówek na temat prostytucji, próbowaliśmy też kilka razy wynająć pokój „na godzinę”, aby zobaczyć reakcję menedżerów.

Trzydziestoletni muzułmanin z Bangladeszu prowadzący mały hotel przy Via Principe Amedeo uważa, że prostytucja to „plaga tej dzielnicy”.

– Kiedy pytają o cenę za godzinę, odmawiam. Ale jeśli biorą pokój na noc, nie mogę ich wyrzucić. Prawo mi nie pozwala.

Menedżerowie hoteli przy Roma Termini, nawet tych najpodlejszych, często prowadzą prawdziwą wojnę z męskimi prostytutkami, nie zdając sobie sprawy, że rezygnują w ten sposób z najszacowniejszej klienteli: księży! Mnożą zabezpieczenia, kody do drzwi, zatrudniają nieprzejednanych nocnych stróżów, instalują kamery przy drzwiach wejściowych i w korytarzach, a nawet przy wyjściach ewakuacyjnych i na podwórzach, „bo prostytutki czasami tą drogą, omijając recepcję, wprowadzają klienta” (jak twierdzi Fabio, rzymianin z krwi i kości, koło trzydziestki, trochę aspołeczny, który pracuje na czarno w jednym z hoteli). Napisy „Area Videosorvegliata”, na które często natrafiałem w tych hotelikach, księży doprowadzają do szału.

Często zniechęca się prostytutki imigrantów, żądając od nich dokumentów lub podwajając cenę (Włochy wciąż należą do tych archaicznych krajów, gdzie ludzie czasami płacą za noc zależnie od liczby osób w pokoju). Gospodarzom, których zawiodły wszystkie sposoby, zostaje jeszcze wywrzaskiwanie obelg, takich jak „Fanculo i froci!”, pod adresem osoby przemycającej klienta do swojej „jedynki”.

– Wiele prostytutek to nielegalni imigranci, bez papierów – mówi Fabio. – Więc je sobie przekazują, pożyczają. Widziałem, jak biały wchodził na dokument czarnego. Nie, no tego się nie robi! Ale oczywiście przymykamy oko i ich wpuszczamy.

Zdaniem Fabio bywa tak, że menedżer zakazuje prostytucji w jednym ze swoich hoteli, ale zachęca do niej w innym. Z dwuznaczną miną polecając lepszy adres, wręcza przygodnym kochankom wizytówkę tego drugiego miejsca. Ba, czasem menedżer w trosce o klienta zatrzymuje dokument prostytutki w recepcji do czasu, gdy obaj zejdą na dół. W ten sposób upewnia się, że nie doszło do kradzieży lub przemocy. Zapewne ta czujność pozwoliła uniknąć paru dodatkowych skandali w Kościele!

Przechodzący koło Roma Termini turysta, zwiedzający, zwykły włoski obywatel, nieprzesadnie spostrzegawczy widzi tylko to, co na powierzchni – skutery Vespa do wynajęcia i zniżkowe oferty na wycieczki piętrowym autobusem „Hop On, Hop Off”. Jednak za reklamami kuszącymi urokiem Wzgórza Palatyńskiego, na piętrach okolicznych hotelików istnieje inne życie, nie mniej kuszące.

Na Piazza dei Cinquecento przyglądam się paradom chłopców i klientów. Gry nie są nadto subtelne, klienci niezbyt wyrafinowani. Wielu przejeżdża samochodami z otwartym oknem, wahają się, odwracają, cofają i wreszcie zabierają swoich młodych eskortów w nieznanym kierunku. Inni, pozbawieni pewności siebie, przyszli na piechotę, by poznać kogoś – w biblijnym sensie tego słowa – w jednym z żałosnych hoteli w sąsiedztwie. Ale oto nadchodzi jeden odważniejszy i pewniejszy siebie, niczym misjonarz w Afryce! I drugi, który wypatruje zwierzyny, jakby był na safari!

Pytam Florina, Rumuna, którego imię przypomina starożytną monetę papieży z czasów Juliusza II, czy odwiedził jakieś muzea – Panteon, Koloseum.

– Nie, odwiedziłem tylko Watykan, z klientami. Nie stać mnie na bilet do muzeum za dwanaście euro... Normalnie.

Florin nosi trzydniowy zarost, o który bardzo dba, bo jest – jak powiada – elementem jego „siły przyciągania”. Ma niebieskie oczy, włosy idealnie uczesane i wygładzone „żelem Garnier”. Wyznaje, że chciałby „wytatuować sobie Watykan na ramieniu, taki jest piękny”.

– Czasami księża opłacają nam wakacje – wyjaśnia mi Florin. – Wyjechałem z jednym na trzy dni. Płacił za wszystko. Normalnie. Są też klienci, którzy wynajmują nas regularnie, na przykład co tydzień. Taki jakby abonament. Dajemy im rabat!

Wypytuję Gaby’ego, podobnie jak innych, w jaki sposób poznaje, że ma do czynienia z księdzem.

– Są bardziej dyskretni niż reszta. Jeśli chodzi o życie seksualne, to samotne wilki. Boją się. Nigdy nie używają brzydkich słów. I oczywiście zawsze chcą iść do hotelu, jakby nie mieli domu – to szczególnie ważne, po tym ich rozpoznajemy.

Dodaje jeszcze:

– Księża nie chcą Włochów. Swobodniej czują się z osobami, które nie mówią po włosku. Wybierają imigrantów, bo to łatwiejsze, dyskretniejsze. Słyszał pan, żeby imigrant poszedł donieść na kogoś na policję?

I ciągnie dalej:

– Niektórzy księża płacą mi po prostu za to, żeby spać koło mnie. Mówią o miłości, o miłosnych historiach. Są szalenie czuli. Jak panienki! Skarżą się, że źle ich całuję, te pocałunki są dla nich bardzo ważne. Są też tacy, którzy chcą mnie „uratować”. Księża zawsze chcą nam pomóc, żebyśmy nie marnieli „na ulicy”...

Ten motyw wracał w opowieściach na tyle często, bym nie wątpił, że to prawdziwe i powtarzające się doświadczenie. Księża szybko zakochują się w swoich imigrantach, którym szepczą do ucha „I luv you”, łamanym angielskim, a właściwie w amerykańskim slangu, by nie wypowiedzieć właściwego słowa – tak jak mówi się „Oh my Gosh” zamiast bluźnierczego „Oh my God”! Eskortów często zdumiewała nadmierna czułość księży, ich desperackie poszukiwanie miłości. No cóż, podróż za Morze Śródziemne musiała przynieść wiele niespodzianek!

Zastanawiam się wraz z nimi, czy księża częściej zakochują się w swoich „chłopcach” niż inni mężczyźni? Dlaczego próbują „uratować” prostytutki, z których usług korzystają? Czy to resztka chrześcijańskiej moralności czyni ich ludźmi w chwili, gdy łamią śluby czystości?

Florin pyta mnie, czy we Francji mężczyźni mogą się ze sobą żenić. Wyjaśniam, że tak, że małżeństwa osób tej samej płci są dozwolone. Nie zastanawiał się nad tym za wiele, ale wydaje mu się to w gruncie rzeczy „normalne”.

– Tutaj, we Włoszech, to zakazane. Ze względu na Watykan i dlatego, że to kraj komunistyczny.

Florin kwituje każde zdanie słowem „normalnie”, mimo że jego życie, co jak co, ale normalne na pewno nie jest.

We wszystkich rozmowach z Christianem, Florinem, Gabym, Mohammedem, Pittbulem, Shortym i wieloma innymi uderza mnie to, że nie osądzają księży, z którymi sypiają. Nie zawracają sobie głowy moralnością ani poczuciem winy. Imam będący gejem zaszokowałby muzułmanów, pop homoseksualista zadziwiłby Rumunów, ale ksiądz katolicki korzystający z prostytutek? „Normalne”. Zresztą dla nich to gratka. Nie na nich spada odium grzechu. Mohammed podkreśla, że zawsze jest „aktywny”, co jego zdaniem zmniejsza chyba jego winę wobec islamu.

– Czy muzułmanin ma prawo spać z katolickim księdzem? Zawsze można zadać pytanie, czy ktoś w ogóle ma wybór – rozważa Mohammed. – Bo ja wyboru nie mam.

 

PEWNEGO WIECZORA SPOTYKAM GABY’EGO w kawiarni internetowej przy ulicy Manina, Agenzia Viaggi (dziś już nie działa). Jakaś trzydziestka rumuńskich męskich prostytutek czatuje przez internet z przyjaciółmi i rodzinami w Bukareszcie, Konstancy, Timisoarze lub Klużu. Rozmawiają przez Skype’a lub WhatsAppa, aktualizują swój status na Facebooku. Gdy Gaby rozmawia z matką, zauważam jego internetowy opis: „Life lover”, po angielsku. I jeszcze: „Mieszka w Nowym Jorku”.

– Opowiadam jej, jak mi się tutaj żyje. Cieszy się, że zwiedzam Europę: Berlin, Rzym, wkrótce Londyn. Czuję, że troszkę mi zazdrości. Zadaje mnóstwo pytań, jest naprawdę szczęśliwa. Dla niej to wygląda tak, jakbym grał w jakimś filmie. Oczywiście nie wie, co robię. Nigdy jej tego nie powiem. (Podobnie jak inni chłopcy Gaby w rozmowach ze mną unika jak ognia słów takich jak „prostytutka” czy „prostytuować się”. Wybiera eufemizmy lub obrazowe określenia).

Mohammed mówi mi mniej więcej to samo. On z kolei wpada do cyberkafejki o nazwie Internet Phone przy ulicy Giobertiego, gdzie tym razem mu towarzyszę. Rozmowa z matką przez internet, jaką odbywa kilka razy w tygodniu, kosztuje pięćdziesiąt centów za kwadrans lub dwa euro za godzinę. Dzwoni przy mnie do matki przez Facebook. Przez jakieś dziesięć minut opowiada jej coś po arabsku.

– Korzystam głównie z Facebooka, mama lepiej sobie z nim radzi niż ze Skype’em. Właśnie jej powiedziałem, że wszystko idzie dobrze, że pracuję. Była taka szczęśliwa! Czasami mówi mi, że chciałaby, bym wrócił. Żebym tam pobył, choćby kilka minut. Mówi: „Wróć na minutę, tylko na minutkę, żebym cię zobaczyła”. Powiedziała mi: „Jesteś całym moim życiem”.

Regularnie, jakby przepraszając za swoją nieobecność, Mohammed wysyła matce przez Western Union trochę pieniędzy (skarży się na złodziejską prowizję, doradzam mu Paypal, ale nie ma karty kredytowej).

Marzy, że „pewnego dnia” wróci. Wspomina staroświecką kolejkę TGM, linię łączącą Tunis Marine z La Marsa, z jej legendarnymi przystankami, które wymienia mi na głos, pamiętając wszystkie nazwy stacji we właściwej kolejności: Le Bac, La Goulette, lotnisko, Kram, Carthage-Salambo, Sidi Bousaïd, La Marsa.

– Tęsknię za Tunezją. Matka często pyta, czy nie marznę. Odpowiadam, że noszę czapkę i że mam kaptur. Bo tutaj zimą jest naprawdę chłód. Ona to podejrzewa, ale nie ma pojęcia, jak bardzo jest zimno.

Niecałe arabskie otoczenie Mohammeda w Rzymie para się prostytucją. Wielu jego znajomych woli handlować haszyszem i kokainą (jak twierdzą wszystkie zapytane prostytutki, heroina jest zbyt droga, więc trudno ją znaleźć w tej dzielnicy, ecstasy też pojawia się tu tylko okazjonalnie).

Narkotyki? To nie dla Mohammeda. Jego argumentacja jest bez zarzutu:

– Narkotyki są nielegalne, to ogromne ryzyko. Gdybym trafił do więzienia, matka o wszystkim by się dowiedziała. I nigdy by mi nie wybaczyła. To, co robię we Włoszech, jest całkowicie legalne.

 

NA ŚCIANIE NAD BIURKIEM GIOVANNY PETROCCI wiszą dwa krucyfiksy. Na stole obok – jej zdjęcia w towarzystwie papieża Jana Pawła II.

– To mój papież – oświadcza Petrocca z uśmiechem.

Jestem na głównym posterunku policji Roma Termini, Giovanna Petrocca jest tutaj szefem. Ma rangę komisarza, nazwa jej stanowiska, wypisana po włosku na drzwiach biura, brzmi: „primo dyrektor, Commissariato di Polizia, Questura di Roma”.

To oficjalne spotkanie, zorganizowane przez służby prasowe głównego kierownictwa włoskiej policji. Giovanna Petrocca odpowiada na wszystkie moje pytania, unikając drętwej nowomowy. Jest absolutną profesjonalistką, zna się na tym, co robi. To jasne, że prostytucja na Roma Termini nie umknęła oku policji, która wie wszystko, zna najdrobniejsze szczegóły. Petrocca zgadza się z większością moich hipotez, a przede wszystkim potwierdza to, co usłyszałem od męskich prostytutek. (W tym rozdziale korzystam również z informacji podpułkownika Stefano Chirica, który kieruje biurem antydyskryminacyjnym w Direzione Centrale della Polizia Criminale, kwaterze głównej policji krajowej południowej części Rzymu, dokąd także się udałem).

– Prostytucja na Roma Termini to długie dzieje – mówi komisarz Giovanna Petrocca. – Działa falami, w zależności od migracji, od wojen, od ubóstwa. Ludzie grupują się według narodowości i języka, dość spontanicznie, trochę na dziko. Włoskie prawo nie karze indywidualnej prostytucji, ale próbujemy opanować to zjawisko, ograniczyć jego zasięg. I oczywiście czuwamy nad tym, żeby nie przekraczało pewnych ram: żadnej obsceniczności, żadnej obrazy moralności na ulicy; żadnej prostytucji nieletnich, żadnych narkotyków ani stręczycielstwa. To jest zakazane i surowo karane.

Petrocca, absolwentka prawa na Uniwersytecie La Sapienza, po latach pracy w terenie, w miejskim patrolu policji, dołączyła do nowej, utworzonej w 2001 roku jednostki policji sądowej specjalizującej się w walce z prostytucją, gdzie po trzynastu latach pracy awansowała na kierownicze stanowisko. W tym czasie mogła śledzić demograficzne przemiany prostytucji – Albanki zmuszane do prostytucji przez mafię, przybycie Mołdawianek i Rumunek oraz zorganizowane stręczycielstwo, fala nigeryjska, którą nazywa „średniowieczną”, bo kobiety prostytuują się w odpowiedzi na plemienne nakazy i straszone są rytuałami voodoo! Petrocca monitoruje salony masażu z „happy endem” – chińską specjalność, prostytucję trudniejszą do kontrolowania, bo uprawianą w domach prywatnych. Zna hotele – domy publiczne przy Roma Termini – i oczywiście wie wszystko o męskiej prostytucji w tej dzielnicy.

Pani komisarz, z którą rozmawiam przez tłumacza, mojego rzymskiego researchera Danielego Particellego, z naukową precyzją relacjonuje mi ostatnie przypadki, morderstwa. Wyjaśnia, gdzie transwestyci mają swoje miejsca podrywu, a gdzie – bo gdzie indziej – transseksualiści. Jednak Giovanna Petrocca nie lubi dramatyzować. Jej zdaniem Roma Termini to miejsce prostytucji takie jak każde inne, jak wszystkie dzielnice wokół głównych dworców we Włoszech, choćby w Neapolu czy Mediolanie.

– Co można zrobić? Sprawdzamy, co się dzieje na drogach publicznych, i robimy niespodziewane naloty, mniej więcej dwa razy w tygodniu, na hotele w dzielnicy Roma Termini. Hotel, który oficjalnie akceptuje prostytutki, łamie prawo, ale wynajęcie pokoju na godziny jest we Włoszech legalne. Tak więc interweniujemy, jeśli odkryjemy zorganizowane sutenerstwo, narkotyki lub kiedy znajdziemy nieletnich.

Giovanna Petrocca nie spieszy się, więc rozmawiamy o rodzajach narkotyków, jakie krążą po okolicy; o hotelach, które namierzyłem, a które ona także zna. Rzadko zdarza mi się spotkać oficera policji tak kompetentnego, profesjonalnego i dobrze poinformowanego. Roma Termini jest „pod kontrolą”.

Pani komisarz nie rozmawiała ze mną „on the record” o księżach korzystających z prostytutek na Roma Termini, jednak inni policjanci i żandarmi opowiadali mi o tym – poza komisariatem – szczegółowo i dogłębnie. W tym rozdziale – i w całej książce – korzystam też z licznych informacji pochodzących od stowarzyszenia Polis Aperta zrzeszającego około stu włoskich wojskowych, carabinieri i policjantów LGBT. Kilku jego członków z Rzymu, Castel Gandolfo, Mediolanu, Neapolu, Turynu, Padwy i Bolonii, w szczególności pewien podpułkownik carabinieri, opowiadali mi o prostytucji na Roma Termini i – szerzej – o płatnym życiu seksualnym duchownych. W niektórych przypadkach odwołuję się również do poddanych anonimizacji informacji i statystyk SDI, wspólnej bazy danych różnych włoskich organów ścigania dotyczących skarg, wykroczeń i przestępstw.

Policjanci i carabinieri przyznali, że dochodzi do wielu incydentów: księża bywają okradani, oszukiwani lub pobici; bywają aresztowani; zdarzają się też morderstwa na „pikietach” – tajnych miejscach homoseksualnych spotkań. Dowiedziałem się wiele o szantażach, sekstaśmach, o katolickim „revenge-porn” i o niezliczonych aferach „obyczajowych” z udziałem kleru. Duchowni, nawet gdy są ofiarami, rzadko składają skargi. Cena za bycie odnotowanym pod własnym nazwiskiem na posterunku policji byłaby zbyt wysoka. Decydują się na to jedynie w najpoważniejszych przypadkach. Zazwyczaj milczą, chowają się i wracają do siebie bez słowa, z ciężarem swojego występku, ukrywając siniaki.

Zdarzają się również, choć rzadziej, zabójstwa, i tych nie da się ukryć. W książce Omocidi dziennikarz Andrea Pini ujawnił sporą liczbę homoseksualistów zabitych we Włoszech przez męskie prostytutki – na ogół do tragedii dochodziło podczas nocnych spotkań z nieznanymi osobami. Jak podają policyjne źródła, wysoki procent ofiar stanowią księża.

 

FRANCESCO MANGIACAPRA TO LUKSUSOWY ESKORT z Neapolu. Jego świadectwo jest szczególnie ważne, bowiem w przeciwieństwie do innych osób parających się prostytucją zgodził się wystąpić pod prawdziwym nazwiskiem. Ten nieco może paranoiczny, lecz mający dobrze poukładane w głowie absolwent prawa dysponuje długą listą księży gejów, którzy korzystali z jego usług w okolicach Neapolu i w Rzymie. Przez dobrych kilka lat do tej niezwykłej bazy danych dodawał zdjęcia, filmy, a przede wszystkim dane personalne swoich klientów. Podzielenie się ze mną tym ogromnym zbiorem poufnych informacji sprawiło, że to już nie anonimowy wywiad jakościowy – taki jak na ulicach przy Roma Termini – lecz badanie ilościowe. Zdobyłem namacalne dowody.

Mangiacaprę przedstawił mi Fabrizio Sorbara, jeden z szefów stowarzyszenia Arcigay w Neapolu. Rozmawiałem z nim kilka razy w Neapolu i Rzymie w obecności Danielego oraz działacza i tłumacza René Buonocore’a.

Biała koszula rozchylona na torsie, delikatne włosy o pięknym kasztanowym kolorze, szczupła twarz, starannie nieogolona – to niewątpliwie atrakcyjny młody mężczyzna. Najpierw jesteśmy wobec siebie ostrożni, lecz Mangiacapra szybko przełamuje lody. Wie dobrze, kim jestem, bo kilka miesięcy wcześniej był na wykładzie, który wygłosiłem w Instytucie Francuskim w Neapolu przy okazji publikacji włoskiego przekładu mojej książki Global Gay.

– Zdecydowałem się na ten zawód nie dla pieniędzy, lecz żeby poznać swoją wartość. Ukończyłem studia prawnicze na słynnym Uniwersytecie Fryderyka II w Neapolu, lecz kiedy zacząłem szukać zatrudnienia, wszystkie drzwi okazały się zamknięte. Tu, w południowych Włoszech, nie ma pracy, nie ma perspektyw. Koledzy z roku godzili się na kolejne upokarzające staże w kancelariach prawniczych, gdzie wyzyskiwano ich za czterysta euro miesięcznie. Moim pierwszym klientem, jak pamiętam, był adwokat, który za dwadzieścia minut zapłacił mi tyle, ile swoim stażystom za dwa tygodnie pracy! Więc zamiast sprzedawać inteligencję za psi grosz, wolę drogo sprzedawać ciało.

Mangiacapra to nie byle żigolak. Jest uprawiającą prostytucję osobą publiczną, występującą, jak już wspomniałem, pod swoim nazwiskiem, z odkrytą twarzą, bez wstydu. Od pierwszej chwili uderzyła mnie moc tego świadectwa.

– Znam swoją wartość i znam wartość pieniądza. Wydaję niewiele, oszczędzam, ile się da. Często uważa się, że prostytucja to pieniądze zarobione szybko i łatwo. Nie. To ciężko zarobione pieniądze.

Po niedługim czasie Francesco Mangiacapra odkrył żyłę złota, o której wcześniej nie miał pojęcia – prostytucję z księżmi homoseksualistami.

– Od początku wszystko szło dość naturalnie. Miałem kilku klientów księży, którzy polecali mnie innym księżom, ci zaś zapraszali mnie na przyjęcia, na których poznawałem kolejnych. To nie jest żadna sieć, nie było żadnych orgii, jak się czasem uważa. To zupełnie zwykli księża, którzy po prostu polecili mnie innym zaprzyjaźnionym duchownym.

Szybko można zauważyć zalety klientów tego typu – lojalność, powtarzalność i bezpieczeństwo.

– Ksiądz to klient idealny. Jest lojalny i dobrze płaci. Gdybym mógł, pracowałbym tylko dla księży. Zawsze mają u mnie pierwszeństwo. Mam duże wzięcie, więc szczęśliwie sam wybieram klientów, w przeciwieństwie do innych prostytutek, które są wybierane. Nie powiedziałbym, że jestem zadowolony z tej pracy, ale gdy patrzę na inne osoby parające się prostytucją, na studentów, którzy nie mają pracy, to myślę, że jednak mam sporo szczęścia. Gdybym urodził się gdzie indziej lub w innym czasie, inaczej wykorzystałbym moje wykształcenie i inteligencję. Lecz teraz w Neapolu najbardziej dostępną pracą, jaką mogłem znaleźć, była prostytucja.

Młody mężczyzna zaczyna kaszleć. Wyczuwam w nim jakąś kruchość. Jest delikatny. Wrażliwy. Twierdzi, że ma teraz trzydziestu stałych klientów, którzy z pewnością są duchownymi, i wielu innych, co do których ma wątpliwości. Odkąd zaczął uprawiać prostytucję, był, jak mówi, „z setką księży”.

– Stali się moją specjalnością.

Zdaniem Mangiacapry duchowni decydują się na korzystanie z prostytutek, bo to zapewnia im poczucie bezpieczeństwa i anonimowość, to pasuje do ich podwójnego życia. Normalne uwodzenie, nawet w środowisku homoseksualnym, wymaga czasu, długich rozmów, trzeba się odsłonić, powiedzieć, kim się jest. Relacja z prostytutką nie naraża cię, jest szybka i anonimowa.

– Ksiądz, który się ze mną kontaktuje, nie zna mnie, nic wcześniej między nami nie było. Wolą takie sytuacje, właśnie tego szukają. Często moi klienci księża są bardzo pięknymi mężczyznami. Chętnie przespałbym się z nimi za darmo! Bez trudu znaleźliby kochanka w barach lub gejowskich klubach. Ale to niegodne duchownego.

Młody eskort nie wychodzi na ulicę jak imigranci z Roma Termini. Nie żyje w rytm Nocy Cabirii. Klientów poznaje przez internet, na specjalnych stronach, na Grindrze. Regularnie kontaktuje się z nimi przez komunikatory, takie jak WhatsApp czy dyskretniejszy Telegram. Potem próbuje ich do siebie przywiązać.

– W Rzymie jest duża konkurencja, Neapol to spokojniejsze miejsce. A jednak są księża, którzy sprowadzają mnie do stolicy, płacą za pociąg i hotel.

Mangiacapra, mający doświadczenia seksualne z dziesiątkami, jeśli nie setkami księży, dzieli się ze mną swoimi socjologicznymi obserwacjami:

– Klienci księża dzielą się na dwa typy. Jedni czują się nieomylni, czują, że mają silną pozycję. Ci są aroganccy i skąpi. Tak bardzo stłumili swoje pożądanie, że tracą zmysł moralny, człowieczeństwo, myślą, że są ponad prawem. Nie boją się nawet AIDS! Często wcale nie ukrywają, że są księżmi. Są wymagający, surowi, nie pozwalają ci przejąć kontroli! Bez wahania mówią, że w razie problemów powiedzą policji, że jesteś prostytutką! Zapominają, że to ja mogę ujawnić, że są duchownymi!

Drugi rodzaj klientów Francesca to osoby o całkiem innym charakterze:

– To księża, którzy bardzo źle czują się w swojej skórze. Potrzebują dużo uczucia, pieszczot, cały czas chcą cię całować. Trudno uwierzyć, jak bardzo brak im czułości. Są jak dzieci.

Ci klienci, jak potwierdza Mangiacapra, często zakochują się w swoim gachu i chcą go „uratować”.

– Nigdy nie rozmawiają o cenie. Są pełni poczucia winy. Często pieniądze wręczają w przygotowanej wcześniej kopercie. Mówią, że to prezent, dzięki któremu będę mógł kupić sobie coś, czego potrzebuję. Próbują się usprawiedliwić.

Mangiacapra w rozmowie ze mną używa bardzo bezpośrednich wyrażeń. Mówi mi, że jest prostytutką, a nawet „marchettaro” – dosłownie „dziwką” (to slangowe słowo pochodzi od „marchetta”, „kwitu”, który pozwalał określić liczbę klientów prostytutki w domu publicznym). Eskort używa tego obraźliwego słowa celowo, aby odwrócić na drugą stronę uprzedzenie, tak jak się używa broni przeciw jej właścicielowi.

– Ci księża pragną znów zobaczyć swego „marchettaro”. Chcą być w związku. Chcą mieć kontakt. Wypierają rzeczywistość, nie rozumieją, dlaczego źle się ich osądza – przecież we własnym mniemaniu są dobrymi kapłanami. Myślą, że jesteś ich przyjacielem, bardzo się przy tym upierają. Przedstawiają cię krewnym, innym księżom. A przecież wiele przy tym ryzykują. Zapraszają cię do kościoła, prowadzą do sióstr w zakrystii. Bardzo szybko nabierają do ciebie zaufania, jakbyś był ich chłopakiem. Często dają napiwki w naturze – garnitur, który wcześniej kupili, butelkę perfum. Są bardzo opiekuńczy.

Opowieść Francesco Mangiacapry jest klarowna – i okropna. Surowa i brutalna, jak przedstawiony w niej świat.

– Cena? Oczywiście najwyższa, jaką klient jest gotów zapłacić. Właśnie po to stworzono marketing. Są eskorci przystojniejsi, bardziej uwodzicielscy niż ja, ale ja mam lepszy marketing. W zależności od witryny lub aplikacji, za pomocą której się ze mną kontaktują, w zależności od tego, co mi mówią, wstępnie szacuję cenę, jaką będę mógł podać. Podczas spotkania koryguję te szacunki, wypytując, w jakiej dzielnicy mieszkają, gdzie pracują, patrzę na ich ubrania, zegarek. Bardzo łatwo oceniam ich zdolność finansową. Księża gotowi są płacić więcej niż zwykli klienci.

Przerywam młodemu eskortowi, pytając, jak księża, których pensja wynosi zwykle około tysiąca euro miesięcznie, mogą finansować te przyjemności.

– Allora... Księża to osoby, które nie mają wyboru. Mają wyłącznie nas. To wrażliwa kategoria, mężczyźni, którzy nie mogą znaleźć innych chłopców, więc każemy im więcej płacić. Powiedzmy, że trochę jak w wypadku niepełnosprawnych.

Po krótkiej pauzie Mangiacapra podejmuje wątek, jak zawsze zaczynając od przeciągłego „Allora…”:

– Większość księży dobrze płaci, rzadko się targują. Wyobrażam sobie, że oszczędzają na innych przyjemnościach, ale nigdy na seksie. Ksiądz nie ma rodziny, nie musi płacić czynszu.

Neapolitański żigolak potwierdza to, czego dowiedziałem się od wielu prostytutek, z którymi rozmawiałem w Rzymie – że w życiu księży seks ma wyjątkowe znaczenie. Wydaje się, że homoseksualizm to decydujący aspekt ich istnienia, że opanował ich życie w stopniu znacznie wyższym niż w przypadku większości homoseksualistów. Nie znają normalnej miłości.

Młody mężczyzna zdradza mi część swoich „marketingowych” sekretów:

– Kluczem jest zdobycie lojalności klienta. Jeśli ksiądz jest obiecujący, dobrze płaci, trzeba go skłonić do powrotu. W tym celu musimy zrobić wszystko, żeby nie wracał do rzeczywistości – musi pozostać w krainie fantazji. Nigdy nie mówię o sobie jako o „prostytutce”, to zabija fantazmat. Nigdy nie nazywam go „klientem”, zawsze „moim przyjacielem”. Do klienta zwracam się po imieniu i bardzo uważam, żeby się nie pomylić! Muszę mu przecież pokazać, że jest dla mnie kimś wyjątkowym. Klienci lubią i chcą być zapamiętani, nie chcą zaś, żebyśmy mieli innych klientów! Dlatego stworzyłem w telefonie komórkowym specjalny katalog. Notuję wszystkie informacje: imię, jakie mi podał, wiek, pozycje, jakie lubi, miejsca, w których byliśmy razem, to, co istotnego o sobie mi powiedział, itp. Prowadzę bardzo staranne zapiski. I oczywiście zapisuję też maksymalną cenę, którą zgodził się zapłacić, by następnym razem prosić o tyle samo lub trochę więcej.

Mangiacapra pokazuje mi swoje „dossier”, a nawet podaje nazwiska i imiona dziesiątek księży, z którymi – jak mówi – miał intymne relacje. Oczywiście nie jestem w stanie zweryfikować tych informacji.

W 2018 roku ujawni publicznie sekrety życia seksualnego trzydziestu czterech księży w dokumencie liczącym tysiąc dwieście stron, zawierającym nazwiska tych księży, ich zdjęcia, nagrania audio i print screeny rozmów z nimi przez WhatsAppa czy Telegram. Stało się to przyczyną skandalu, we Włoszech opublikowano dziesiątki artykułów na ten temat, powstało wiele programów telewizyjnych.

Miałem okazję zapoznać się tym dokumentem zatytułowanym Preti gay, w którym możemy zobaczyć wielu księży odprawiających mszę w sutannie, a potem nago wyprawiających swawole przed internetową kamerą. Pokazywane naprzemiennie zdjęcia z kazań i zdjęcia erotyczne robią niewyobrażalne wrażenie. Całe dossier Mangiacapra udostępnił – co ma ironiczny wydźwięk – arcybiskupowi Neapolu, „uniwersalnemu” kardynałowi Crescenzio Sepemu. Ten bliski współpracownik kardynała Sodana – podobnie jak on człowiek stadny, należący do różnorodnych grup i sitw – czym prędzej przekazał to do Watykanu. Później monsinior Sepe potajemnie spotkał się z Mangiacaprą, by – jak mówi ten ostatni – o wszystko wypytać.

– Sypiając z bogatymi, żonatymi prawnikami, ze znanymi lekarzami lub wszystkimi tymi prowadzącymi podwójne życie księżmi, zdałem sobie sprawę, że nie są szczęśliwi. Szczęścia nie dają pieniądze, nie daje go kapłaństwo. Wszyscy ci klienci nie mają tyle szczęścia i wolności, ile mam ja. Są w pułapce swojego pożądania, są niewiarygodnie nieszczęśliwi.

Po chwili zastanowienia młody człowiek dodaje, jakby dystansując się do tego, co właśnie powiedział:

– Trudność tej pracy nie wynika z jej seksualnego charakteru. Nie chodzi o to, że ma się stosunki z kimś, kogo się nie lubi, kto jest dla nas brzydki. Problem polega na tym, że uprawiasz seks w chwili, gdy nie masz na to ochoty.

W Neapolu zapadła noc, muszę wracać pociągiem do Rzymu. Francesco Mangiacapra się uśmiecha, widać cieszy się z naszego spotkania. Pozostaniemy w kontakcie, a nawet napiszę krótki wstęp do opowieści o jego doświadczeniach eskorta, które później opublikuje. Ta nieduża książeczka zapewni Mangiacaprze chwilę chwały, będzie zapraszany do popularnych włoskich programów telewizyjnych. Ale to tylko słowa.

Na odchodnym młody człowiek nagle postanawia coś jeszcze mi powiedzieć.

– Nikogo nie osądzam. Nie osądzam tych księży. Rozumiem ich wybory i ich sytuację. Myślę tylko, że to smutne. Ja jestem przezroczysty. Nie mam podwójnego życia. Żyję w pełnym świetle, bez hipokryzji. O moich klientach nie można tego powiedzieć. Uważam, że to dla nich smutne. Jestem ateistą, lecz nie antyklerykałem. Nikogo nie osądzam. Ale to, co robię, jest lepsze niż to, co robią księża, prawda? To jest moralnie lepsze?

 

RENÉ BUONOCORE to pracownik socjalny, z pochodzenia Wenezuelczyk, mieszkający i pracujący w Rzymie, który towarzyszył mi podczas wywiadu z Mangiacaprą w Neapolu, był także moim przewodnikiem w czasie nocnych rzymskich wypraw na pikiety – miejsca spotkań homoseksualistów. Zna pięć języków, brał udział w projekcie „Io Faccio l’attivo” (Jestem aktywny) zorganizowanym w Rzymie przez Lotną Grupę Wsparcia dla Pracowników Seksualnych. W tym środowisku używa się określenia MSM (Men who have Sex with Men) – mężczyźni, którzy utrzymują relacje z innymi mężczyznami, nie uważając się za homoseksualistów. Według Buonocore’a i innych źródeł „zamknięci w szafie” księża zazwyczaj wybierają imigrantów i anonimowość parków, a nie komercyjne placówki.

W Rzymie odwiedzają często okolice Villa Borghese, ulice otaczające Villa Medici i parki wokół Koloseum i Capitol Square. Tam wraz z moim przewodnikiem oglądam mężczyzn krążących samochodami wokół Narodowej Galerii Sztuki Współczesnej lub spacerujących z niepewną miną nad brzegiem jeziora Tempio di Esculapio. Tę samą faunę znajdujemy również na pięknych zygzakowatych uliczkach wokół Villa Giulia. Zadziwia mnie nocny spokój tego miejsca – cisza, godziny, które snują się leniwie i nagle przyspieszają, spotkanie, przejeżdżający samochód, chłopiec, który podbiega do auta, by odjechać z nieznajomym… Czasami zdarza się przemoc.

Jeśli przejdziemy cały park, kierując się na wschód, dotrzemy do innego lubianego przez MSM zakątka – Villa Medici. Tutejsza scena nocna to Viale del Galoppaoio, ulica wijąca się jak pukle Tadzia ze Śmierci w Wenecji. To bardzo znane miejsce spotkań, poszukujący zwykle krążą tam samochodami.

Na tych ulicach między Villa Borghese i Villa Medici doszło swego czasu do skandalu. Spotykało się tu, nierzadko w swobodnych strojach, kilku księży z pobliskiej parafii przy kościele Świętej Teresy z Ávili. Romanse mogłyby trwać w nieskończoność, gdyby pewien mężczyzna, bezdomny, nie rozpoznał w księdzu odprawiającym mszę swojego klienta. Sprawa nabrała rozmachu, gdy parafianie w kolejnych kilku księżach rozpoznali bywalców podejrzanego parku. Po skandalu prasowym i petycji wystosowanej do stolicy apostolskiej przez stu wiernych wszyscy ci księża oraz kryjący ich przełożeni zostali przeniesieni do innych parafii – w pobliżu innych parków.

Ogród naprzeciw Koloseum, zwany Colle Oppio, w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku także był miejscem plenerowego „cruisingu” (od niedawna jest ogrodzony i zamykany), podobnie jak park Via di Monte Caprino za słynnym placem na Kapitolu zaprojektowanym przez Michała Anioła. Według policyjnych źródeł wylegitymowano tam jednego z asystentów papieża Jana Pawła II. Ważnego holenderskiego prałata, bardzo cenionego za czasów Jana Pawła II i Benedykta XVI, także zatrzymano w małym parku Koloseum w towarzystwie chłopca. Sprawy te wyciekły do prasy, lecz bez nazwisk, i szybko zostały zatuszowane. (Potwierdziłem tożsamość bohaterów tych wydarzeń).

Jeden z najbardziej wpływowych biskupów za pontyfikatu Jana Pawła II, później kardynał, Francuz, też znany był z podrywania chłopców w parkach wokół Campidoglio. Lecz że był człowiekiem ostrożnym i nie chciał zwracać na siebie uwagi, nie zgodził się, by jego służbowy samochód miał dyplomatyczne tablice rejestracyjne Watykanu. Nigdy nic nie wiadomo!

I w końcu jednym z cenionych przez księży plenerowych miejsc spotkań jest sam plac Świętego Piotra. Przecież Watykan to jedyne prawdziwe „gejowskie miasteczko”, „gaybourhood” Rzymu.

– Pamiętam, że w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku mieszkańcy Watykanu „szli na podryw” między kolumnami Berniniego w świętym Piotrze. Kardynałowie wychodzili na spacer w nadziei na spotkanie jakiegoś ragazzo – wyjaśnia literaturoznawca Francesco Gnerre.

W bliższych nam czasach amerykański kardynał bawił cały Watykan swoimi sportowymi wyczynami – ubrany w szorty regularnie uprawiał jogging między kolumnami. Do dziś niektórzy prałaci i monsiniorzy mają zwyczaj wychodzić na spacery o zmierzchu, w twórczej ascezie, w tym stanie, gdy „bierzesz sobie na kolana piękno”[40], co może stać się pretekstem do spotkań – niespodziewanych i prowadzących daleko.

 

ZJAWISKO NIEZNANE OPINII PUBLICZNEJ, choć powszechne, czyli płatne relacje homoseksualne, w które angażują się włoscy księża, to cały rozbudowany system. Stanowi jedną z dwóch opcji oferowanych duchownym będącym czynnymi homoseksualistami – drugą jest szukanie partnera seksualnego w samym Kościele.

– Różne osoby w Watykanie są już „spalone” – mówi Don Julius, spowiednik z bazyliki Świętego Piotra, z którym spotkałem się kilka razy w „parlatorio”. (Na prośbę księdza zmieniłem jego nazwisko).

Siedząc na zielonej aksamitnej sofie, opowiada:

– Często uważa się, że aby mówić swobodnie o kurii, trzeba wyjść za watykańskie mury. Wiele osób myśli, że lepiej się wtedy ukryć. A tak naprawdę najprościej jest zrobić to tutaj, w samym sercu Watykanu!

Don Julius odkrywa przede mną burzliwe losy mieszkańców Sodomy i rozważa wybór, przed którym staje wielu kapłanów: „poderwać” kogoś wewnątrz Kościoła czy na zewnątrz.

W pierwszym przypadku wszystko zostaje „w rodzinie”. Księża interesują się swoimi kolegami – innymi księżmi lub świeżo przybyłymi z włoskiej prowincji młodymi seminarzystami. W rzymskich pałacach biskupich i zakrystiach uwodzą się ostrożnie, świadomi tego, że są wystawieni na pokaz, jak na scenie. Rozbierają się wzrokiem. Zasadniczo jest bezpieczniej, bo duchowni w poszukiwaniu miłości spotykają niewiele osób świeckich. To fizyczne bezpieczeństwo ma jednak swoją drugą stronę – nieuniknione plotki, ius primae noctis, a nawet szantaż.

Zdaniem amerykańskiego watykanisty Roberta Mickensa, dobrze znającego subtelności gejowskiego życia Watykanu, większość kardynałów i biskupów, bojąc się zdemaskowania na zewnątrz, wybiera tę opcję. Trzymają się – wyjaśnia mi – zasady wyrażonej w śmiałym zdaniu „Don’t fuck the flock”, wyraźnie odwołującej się do biblijnych nakazów. (Zdanie ma też inne angielskie warianty: „Don’t screw the sheep” czy „Don’t shag the sheep” – nigdy nie sypiaj ze swoimi owieczkami, ze swoim ludem, z zabłąkanym stadem czekającym na swego pasterza).

Można by zatem mówić tutaj o stosunkach „eksterytorialnych”, bo miały miejsce poza Włochami, w suwerennej stolicy apostolskiej i w watykańskich terytoriach zależnych. Tak wygląda kod „wewnętrznego” homoseksualizmu.

Homoseksualizm „zewnętrzny” jest zupełnie inny. Chodzi właśnie o to, żeby unikać szybko rodzącego plotki uwodzenia wśród duchownych. Działający w tym paradygmacie księża czynni homoseksualiści wybierają gejowskie nocne życie, parki publiczne, sauny i usługi prostytutek. Choć homoseksualizm płatnej miłości, nocnych eskapad w poszukiwaniu eskortów jest bardziej niebezpieczny, nie jest mniej popularny. Ryzyko wzrasta, lecz korzyści też są większe.

– Co wieczór księża stają przed wyborem jednej z tych dwóch opcji – podsumowuje Don Julius.

W Watykanie czy poza Watykanem – obie drogi mają swoich zwolenników, wyznawców i ekspertów. Obie też mają własne kody zachowania. Czasami księża przez długi czas się wahają (jeśli nie decydują się na obie opcje jednocześnie) między mrocznym, czasem brutalnym światem poszukiwania seksualnych przygód na zewnątrz, nocą w mieście – z przemocą, zagrożeniami, regułami rządzącymi pożądaniem, światem ze Strony Swanna, tą prawdziwą czarną wersją Sodomy – a jasnym światem uwodzenia we własnym gronie, z jego światowością, subtelnością, grami; światem Strony Guermantes, która jest białą, bardziej promienną i świetlistą wersją sodomii, w sutannach i piuskach. Jednak żadna z tych dróg, żadna ze „stron” wybranych pośród tej rzymskiej najgłębszej nocy nie prowadzi do spokojnego i uporządkowanego życia.

Historia Watykanu rozgrywa się zgodnie z tą fundamentalną opozycją i w tej właśnie optyce pokażę ją w następnych rozdziałach, cofając się w czasie do pontyfikatów Pawła VI, Jana Pawła II i Benedykta XVI. Napięcie między „wewnętrzną” a „zewnętrzną” Sodomą pozwala zrozumieć większość sekretów stolicy apostolskiej, albowiem sztywność doktryny, podwójne życie wielu osób, nietypowe nominacje, niezliczone intrygi i obyczajowe afery prawie zawsze wpisują się w jeden lub drugi z tych kodów.

W pewnym momencie naszej długiej rozmowy w znajdującym się zaledwie kilka metrów od mieszkania papieża Franciszka watykańskim parlatorio (gdzie często zdarzało mi się bywać) spowiednik z bazyliki Świętego Piotra rzucił:

– Witamy w Sodomie.