Następnego dnia, choć poczucie winy Heleny nie zmalało, to ustąpił przynajmniej strach przed tym, że ktoś się o wszystkim dowie. Nocą przybyły kolejne ciężarówki z dziećmi i młodzieżą z okolic Teheranu – te pojazdy musiały wyruszyć znacznie później niż samochód wiozący grupę z obozu Heleny i Lucyny. Gdyby więc Lucyna wszczęła alarm, to na pewno znalazłaby się możliwość podwózki i wymiany dziewcząt. Helena była teraz pewna, że Lucyna jej nie zdradziła, a prawdopodobieństwo wykrycia wszystkiego przy okazji jakiejś kontroli było także coraz mniejsze. Teraz, kiedy tak liczna grupa dzieci i młodzieży wraz z trzydziestoma opiekunami wsiadała powoli do dwudziestu podstawionych autobusów, nikt nie porównywał twarzy ze zdjęciami w paszportach. A przynajmniej nikt nie robił tego dokładnie. Helena mogła zakończyć swoją podróż, mówiąc po prostu, kim jest naprawdę, ale mimo ogromnych wyrzutów sumienia nie była w stanie tego zrobić.
Usiłowała więc zapomnieć o mrocznych myślach i poszukała miejsca w autobusie obok Natalii. I za chwilę obie młode dziewczyny z ciekawością wyglądały przez okno. Autobusy najpierw minęły żyzną dolinę rzeki Zayandeh Rud i rozciągający się wokół pełen zieleni krajobraz. Pobliskie miasto Isfahan leżało u stóp gór Zagros, a dzieci mieszkające w leżącym nieopodal sierocińcu mogły je często zwiedzać i opowiadały, że było tam naprawdę pięknie. Ale Helenie nie żal było wspaniałych meczetów ani ogromnych parków. Zapewne Isfahan wydawałby się jej równie obcy i przerażający jak Teheran. Osobliwe były jej zdaniem także wioski, przez które przejeżdżał konwój albo które można było dostrzec z drogi. Składały się one z niskich chat wykonanych z gliny, a między nimi swobodnie biegały kury, kozy, woły i osły. Mężczyźni z turbanami na głowach nosili obszerne spodnie i długie koszule, co przypominało piżamy, a kobiety były dokładnie owinięte w dziwne suknie podobne do welonów. Helena przypuszczała, że tu od czasów średniowiecza zmieniło się bardzo niewiele. A Persja, choć piękna, z pewnością nie była jej światem. Bo kiedy Helena myślała o wsiach, miała przed oczami chałupy w zagrodach, z oborami i stajniami znajdującymi się tuż obok, i ogródkami, w których uprawiano warzywa.
Tego samego zdania była Natalia i opowiedziała, że jej rodzina mieszkała w takim właśnie domu na wsi w Polsce i z niego została wypędzona. Ona sama jako dziecko chętnie pomagała przy karmieniu zwierząt i miała teraz nadzieję, że w Nowej Zelandii też zamieszka na jakiejś farmie. Dziewczynka nie mówiła zbyt dobrze po angielsku – w obozie właśnie skończyła pierwszy kurs i była bardzo podekscytowana, kiedy dowiedziała się, że Helena dawno opanowała ten język i mówiła niemal płynnie. W czasie dalszej podróży stale prosiła Helenę, aby ta ćwiczyła z nią angielski i w ten sposób czas mijał bardzo szybko. Wszystkie dzieci cieszyły się, że trasa podróży przebiegała po dobrych, równych drogach. Jazda przez góry leżące przed portowym miastem Pahlavi do Teheranu i Isfahanu była wprost piekłem.
Tylko malutka siostra Natalii Katarzyna nie czuła się dobrze i bardzo cierpiała z powodu choroby lokomocyjnej. Sprawy nie ułatwiał także fakt, że pomieszczenia dla dzieci i młodzieży były prymitywne i przepełnione. W dodatku robiło się coraz cieplej, im bardziej samochody posuwały się na południe. W autobusach było tak gorąco, że z trudem można było oddychać. Nikt nie zadawał sobie trudu, aby powiedzieć małym pasażerom, gdzie właściwie znajdowały się autobusy i jak daleko było do końca podróży. Wiele dzieci sądziło, że będą jechać w ten sposób aż do samej Nowej Zelandii. Helena wiedziała, że z Bombaju dalsza podróż odbędzie się statkiem. Doktor Virchow tłumaczyła swoim podopiecznym, że w czasie podróży do Indii autobusy będą jechać przez kilka prowincji, a Helena zastanawiała się, czy za każdym razem będą kontrole graniczne. W rzeczywistości zatrzymano autobusy tylko raz przy przekraczaniu granicy i wjeździe do brytyjskich Indii, a celnicy, w większości Anglicy, nie mieli ochoty przeglądać dokładnie siedmiuset paszportów. Wyrazili jedynie swoją sympatię wobec uchodźców, życzyli dzieciom dużo szczęścia w Nowej Zelandii, która przecież także należała do British Commonwealth, i przepuścili konwój.
Żyzne równiny Persji ustąpiły wkrótce miejsca pustyni i podróż autobusem zakończyła się wreszcie na zakurzonym dworcu w ogromnym mieście Karaczi kontrolowanym przez wojska brytyjskie.
Katarzyna w pociągu czuła się całkiem dobrze. Helena za to wolała jechać autobusem. Przedziały w pociągu, w których wskazano im miejsca, był przepełnione, brudne i duszne, a pociąg nie zatrzymywał się nawet nocą. Wyżywienie na czas podróży składało się z tłustych kanapek, które rozdawali opiekunowie, w nocy wszyscy musieli spać na swoich miejscach albo kłaść się na podłodze w przedziałach lub w korytarzach. Helenie przypominało to nieznośny tłok na statku płynącym z Krasnowodska do Pahlawi – wtedy co prawda wszyscy strasznie marzli, za to teraz pocili się wręcz niesłychanie. Powietrze w wagonach było jeszcze gorsze – smród niemytych ciał i ludzkich wydzielin stał się trudny do wytrzymania, a toalety już po pierwszym dniu drogi były pozatykane i brudne.
Po długiej podróży emigranci dotarli wreszcie do granicy indyjskiej i musieli przesiąść się do innego pociągu. Była noc i także tutaj nikt nikogo nie kontrolował. Młodzi ludzie z obozu byli właściwie pozostawieni samym sobie, większość z nich miała od trzynastu do szesnastu lat. Nieliczne wyjątki, jak na przykład mała siostra Natalii, musiały być pod ciągłą opieką starszego rodzeństwa. Do grup młodzieży z obozów w Isfahanie i Teheranie dołączono zaś dzieci z sierocińców. Na podróż wybrano dzieci od szóstego do dwunastego roku życia i przydzielono im dorosłych opiekunów – mężczyźni i kobiety stale liczyli swoich małych podopiecznych i byli bardzo przeciążeni swą pracą.
Helena była zbyt wyczerpana, aby odczuwać wyrzuty sumienia, kiedy pociąg wjechał wreszcie na dworzec w Bombaju. Także to miasto należało do brytyjskiego imperium kolonialnego, a autobusy, które czekały na dzieci, były podstawione przez brytyjskie wojsko. Helena i pozostali młodzi ludzie byli tak zmęczeni i wyczerpani nowymi wrażeniami, że prawie nie dostrzegali ogromnych domów i zatłoczonych ulic ani też nie czuli osobliwych, egzotycznych zapachów miasta. Jedynie Natalia podziwiała palmy, a podekscytowana Katarzyna pokazywała pomalowane wozy ciągnięte przez woły. Wszystko tu było bardzo kolorowe, a w świątyniach czczono dziwnych bogów. Helenie przypomniały się urywki opowiadań doktor Virchow. Ale o ile wszystko w Persji wydawało się dziewczynie ciekawe i intrygujące, to tu marzyła tylko o łóżku. Pomyślała, że może na statku płynącym do Nowej Zelandii nie będzie tak koszmarnego tłoku.
I rzeczywiście czekała ją niespodzianka. Autobusy tego wieczoru zawiozły młodych podróżnych nie bezpośrednio do portu, lecz do brytyjskich koszar wojskowych. Tu czekały na nich pożywna zupa, prysznice i polowe łóżka, na których wreszcie można było się wyciągnąć i odpocząć. Dzieci były tak wyczerpane, że zasnęły niemal natychmiast, jeszcze zanim zawołano je na kolację. Helena i Natalia zmusiły się jednak do uprzedniego dokładnego umycia się. Helena dawno już nie czuła się tak dobrze jak wtedy, kiedy wreszcie mogła zawinąć się w koc na swoim łóżku. Zasypiając, pomyślała, że Lucynie ta podróż zupełnie by się nie podobała. Może dobrze się stało, że Helena jej tego oszczędziła… Po raz pierwszy od początku podróży dziewczyna spała bez dręczących ją koszmarów.
Wypoczęta i szczęśliwa obudziła się następnego ranka i wraz ze wszystkimi z przyjemnością pochłonęła śniadanie, składające się z płatków owsianych na mleku zwanych z angielska porridge i herbaty. Czekała ją jeszcze podróż autobusem przez ekscytujący i kolorowy Bombaj, a potem będzie wreszcie w drodze do Polinezji. Nie sądziła, że kiedykolwiek dogoni ją jej własna przeszłość.
Jednak kiedy młodzi emigranci znaleźli się na nabrzeżu, znów zastali tam kobiety i mężczyzn, którzy na listach sprawdzali ich nazwiska. Młody mężczyzna o brązowych włosach i okrągłej twarzy wydał się Helenie znajomy. I właśnie on wywołał dziewczynę.
– Lucyna Grabowska?
Mężczyzna podniósł głowę znad listy i wyczekująco popatrzył na grupę emigrantów.
– Tutaj!
Helena zgłosiła się, starając się, aby jej głos brzmiał głośno i zdecydowanie. Stopniowo zaczynała przyzwyczajać się do reagowania na imię swojej siostry. Wyszła przed grupę i poparzyła w czujne, brązowe oczy mężczyzny.
– Ty nie jesteś Lucyna! – syknął mężczyzna.
Helena zbladła.
– Oczywiście, że jestem. Kim… kim miałabym być? Ja…
Spojrzenie mężczyzny stało się jeszcze bardziej podejrzliwe.
– Nie opowiadaj bajek, ty nie jesteś Lucyna. Ty… Tak, teraz sobie przypominam, ty jesteś jej siostrą! Tą kwoką, która na statku stale za nią chodziła!
– Na… na jakim statku? – Helena roześmiała się nerwowo. Ostrożnie popatrzyła na prawo i na lewo. Na razie jej rozmowa z opiekunem nie zwróciła niczyjej uwagi. Natalia zajęta była młodszym rodzeństwem, a pozostali podziwiali ogromny statek, na pokładzie którego mieli się niebawem znaleźć. General Randall był amerykańskim transportowcem wojskowym.
– Na frachtowcu oczywiście! – młody mężczyzna mówił bardzo szybko i cicho, a Helena dzięki temu nabrała nadziei. Może nie będzie chciał jej zdradzić. – Wiesz doskonale, na tym, który płynął z Krasnowodska do Pahlavi. Nie pamiętasz mnie? Byliśmy razem w Workucie… Ale ty nie zwracałaś uwagi na nikogo, tylko na swoją siostrę… Nigdy nie patrzyłaś na lewo ani na prawo… A teraz? Co się stało z Lucyną? Dlaczego podróżujesz z jej papierami? Czy ona nie żyje?
Helena potrząsnęła głową.
– Nie… nie, u niej wszystko w porządku. Ona… ona nie chciała jechać do Nowej Zelandii, a ja bardzo chciałam. Tylko ja… ja jestem już za stara i ja… Proszę… Nie znam pana nazwiska… ja… Proszę mnie nie zdradzić, ja… było teraz już za późno dla Lucyny, ja…
Popatrzyła na niego błagalnie, ale w jego wzroku nie dostrzegła ani współczucia, ani też zrozumienia, jedynie przebłysk jakiegoś dziwnego triumfu.
– Witold – przedstawił się mężczyzna. – Witold Obłoński. Należę do personelu opiekunów. Jestem nauczycielem. No, to się jeszcze zobaczymy… Na statku… – W jego głosie zabrzmiała niemal groźba… A może zaklęcie?
Helena znów poczuła nadzieję.
– A więc nie doniesie pan na mnie? – wyszeptała.
Obłoński wyszczerzył zęby w uśmiechu i przesunął spojrzeniem po całej postaci Heleny.
– Możesz mówić do mnie Witold… Lucyna… – kpiącym głosem podkreślił imię. – Ależ nie, na razie cię nie zdradzę. Jak tylko dasz się trochę lepiej poznać…
Helena zmarszczyła czoło. Nie rozumiała słów mężczyzny.
– Dać się poznać? Co… co ma pan na myśli?
– No pomyśl trochę, Lucy – Witold roześmiał się szyderczo. – Muszę przyznać, że prawdziwa Lucyna nie była tak mało pojętna.
Helena zagryzła wargi, bo wreszcie zrozumiała.
– Czy było coś między panem a… Lucyną? Ale to przecież niemożliwe, Lucyna w czasie podróży do Persji miała dopiero czternaście lat.
Witold znów uśmiechnął się szeroko.
– Jak mówiłem, zobaczymy się jeszcze… – powiedział i zaznaczył nazwisko Lucyny na liście. – Już ja cię znajdę… Lucy.
Helena odetchnęła, kiedy weszła po trapie na pokład. Udało jej się tam dostać, mimo że znów musiała walczyć ze strachem i wątpliwościami.
Kiedy szła za Natalią i dziećmi korytarzami, szukając wyznaczonej kajuty, próbowała przypomnieć sobie Syberię. Rzeczywiście rzadko patrzyła w twarz ludziom, którzy pracowali wraz z nią i rodzicami na jednej zmianie. Bo po co? Przy takim mrozie wszyscy byli pozawijani tak, że trudno było kogokolwiek rozpoznać, a poza tym ci więźniowie, którzy mieli w obozie rodziny, nie byli zainteresowani zawieraniem przyjaźni. I tak było ciężko oglądać umierających członków rodziny…
Po chwili przypomniała sobie jednak, skąd znała Witolda Obłońskiego. Rzeczywiście to nazwisko padało w czasie rzadkich rozmów między deportowanymi – i przeważnie było to jednocześnie ostrzeżenie. Ten młody mężczyzna nie wahał się ani przed zdradą, ani też przed kłamstwem, jeśli tylko mógł się w ten sposób przypodobać nadzorcom obozu. I nader często donosił o rzekomych naruszeniach obozowej dyscypliny przez więźniów. Był to zły, niesympatyczny człowiek, który teraz dzięki zajmowanej pozycji mógł w każdej chwili zdradzić Helenę. Dziewczyna zadrżała na samą myśl, czego mógł od niej żądać, ale mimo to jedno było dla niej jasne: nie mogła odmówić.
General Randall okazał się być bardziej komfortowym statkiem niż pływająca trumna, którą swego czasu podróżowali z Syberii do Persji. Amerykański transportowiec miał kilka pokładów i wystarczającą liczbę toalet i urządzeń sanitarnych, także kuchni i pomieszczeń niezbędnych żołnierzom przewożonym na miejsca akcji. Helena dzieliła kabinę z Natalią i jej rodzeństwem oraz dwiema dziewczynkami. W sześcioro było co prawda ciasno, ale bądź co bądź każde z dzieci miało swoją własną koję z czystą pościelą, a za dnia można było iść na górny pokład, jeśli tylko miało się na to ochotę. Także już w czasie wypływania z portu wolno było stać przy relingu i patrzeć na oddalający się Bombaj – Helena wtedy dopiero uświadomiła sobie, jak ogromne było to miasto, wznoszące się na wzgórzach wyspy Salsette. Pierwotnie miasto od lądu dzieliła laguna, ale później zbudowano zaporę i lagunę osuszono. Salsette stała się miejscem zamieszkania milionów ludzi.
Helena przeklinała swój los. Właśnie tutaj, gdzie anonimowość wszystkich była niemal zagwarantowana, musiała spotkać tak podłego typa, który ją w dodatku znał. Dziewczyna stwierdziła z goryczą, że przecież General Randall był ogromnym statkiem. I gdyby akurat Obłoński nie został wyznaczony do sprawdzania listy, nie spotkałaby go tu, podobnie jak w czasie poprzedniej podróży autobusem i pociągiem. I zapewne miało upłynąć niewiele czasu, zanim zażąda swojej „opłaty”. Nie ulegało wątpliwości, że doskonale wiedział też, kto w której kajucie mieszka. I rzeczywiście – mężczyzna czekał na Helenę, kiedy po posiłku odnosiła naczynia do kuchni – na tym statku pasażerowie sami przynosili sobie posiłki do kajut i tam je spożywali. A w dodatku dziewczyna tego dnia poczuła się nieco spokojniejsza, a już zwłaszcza teraz, kiedy nadchodziła pora snu.
Helena cofnęła się wystraszona, kiedy Witold zastąpił jej drogę w jednym z wąskich korytarzy między kuchnią a kajutami.
– Dobry wieczór, Lucy…
Zagryzła nerwowo wargi i spytała ostro:
– Czego chcesz?
Chciała, aby zabrzmiało to tak, jak gdyby była rozzłoszczona, tymczasem w jej głosie słychać było raczej strach.
Witold nie odpowiedział, lecz uśmiechnął się i ruchem ręki nakazał, aby poszła za nim na pokład. O tej porze panował tam spokój. Żołnierze, którzy odbywali służbę na statku, jedli właśnie kolację, a opiekunowie nie zezwalali polskim dzieciom na opuszczanie kajut po zapadnięciu ciemności.
– Zaraz zobaczysz, kochana Lucynko – odparł Witold nienaturalnie słodkim głosem i pociągnął dziewczynę w cień jednej z łodzi ratunkowych.
– Helena – poprawiła zduszonym głosem dziewczyna. – Mam na imię Helena. I… i… jest mi bardzo przykro… Ja… właściwie nie miałam zamiaru oszukiwać, ja…
Witold wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Oczywiście, że nie. Jesteś przecież przyzwoitą dziewczyną. O tym wiem jeszcze z naszej poprzedniej podróży. No to nawet z tobą nie zaczynałem, ale czy taki Oleg też nie próbował?
Helena zmarszczyła czoło i po chwili przypomniała sobie chudego, pryszczatego chłopaka z twarzą podobną nieco do szczurzego pyszczka, któremu w czasie podróży z Syberii do Persji w jakiś niezbadany sposób udało się zdobyć posadę pomocnika kucharza. I rzeczywiście chłopak zaproponował, że ukroi jej nieco większy kawałek chleba, jeśli będzie dla niego trochę milsza. Helena nie wzięła tego poważnie.
– Mała Lucynka miała mniej oporów wobec mnie – oświadczył Witold.
Helena spojrzała na niego z przerażeniem.
– Czy to ma znaczyć, że ty… że ją wykorzystałeś? I że Lucyna… oddała ci się za kawałek chleba?
Witold roześmiał się.
– No, no, nie przesadzaj od razu. I nie denerwuj się. Bo przynajmniej ze mną twoja wspaniała siostrzyczka nie straciła swego dziewictwa. Była wtedy jeszcze mała. A my, chłopcy, też nie byliśmy w dobrej formie po pobycie w obozie. Ale buziak od czasu do czasu… Zabawa za pomocą zręcznych rączek… – Wymownym ruchem dotknął swojego krocza – …jeśli o to chodzi, to mała Lucyna nie była aż tak święta…
Helena poczuła odrazę. Prawdopodobnie Lucyna w ogóle nie wiedziała, o co chodzi.
– A więc mam cię teraz pocałować? – spytała niemal z uniżeniem.
Witold prychnął pogardliwie, wyraźnie ubawiony.
– Pocałować? O nie, Heleno, tak łatwo mi się nie wywiniesz. W końcu jesteś już dużą dziewczynką, prawda? Kobietą, nie dzieckiem. A ja jestem mężczyzną.
– Jak ci się w ogóle udało dostać to stanowisko? – spytała Helena w nadziei, że zdoła sprowadzić rozmowę na inny temat. – Taki facet jak ty… Jakim cudem jesteś tu opiekunem?
Witold uśmiechnął się.
– Ja jestem nauczycielem, Helenko, myszko. Uczyłem w Białymstoku w szkole średniej matematyki i geografii. Akurat skończyłem studia, kiedy zjawili się Rosjanie. Szkoda… Bo przecież całe liceum było pełne ślicznych dziewcząt, które chętnie zawarłyby bliższą znajomość za nieco lepszy stopień z matematyki…
– Ty… ty jesteś… – Helena chciała go zwymyślać, ale nie potrafiła wydobyć z siebie słowa.
– …jestem świnią, to chciałaś powiedzieć? – ze śmiechem pomógł jej Witold. – Słyszałem to już parę razy. Wy, dziewczyny, nie jesteście zbyt pomysłowe. Ale dziękuję, traktuję to jako komplement. Dziki knur… Komuż by to nie pochlebiło? Ale teraz szybko, słodziutka. Rozbieraj się! – Jego głos stał się nieoczekiwanie twardy.
Helena popatrzyła na niego z przerażeniem.
– Mam się rozebrać? Tutaj?
Witold skinął głową.
– To miejsce wydaje mi się całkiem niezłe – odpowiedział z całym spokojem. – A ja lubię popatrzeć na to, co dostanę. Te szybkie numery z podciągniętą spódnicą na szkolnych korytarzach już mnie nie bawią. Wolę, żeby było przytulnie i miło i dla ciebie też będzie przyjemniej. Wejdziemy do jednej z tych łodzi ratunkowych i nikt nas nie zobaczy. Pośpiesz się, Heleno, zanim twoje małe przyjaciółki zauważą twoją nieobecność i zaczną być ciekawe…
Helena była zesztywniała z przerażenia, ale pozwoliła, aby Witold zmusił ją do wejścia do jednej z łodzi. Oddychał teraz szybko i nerwowymi ruchami rozpiął spodnie. Dziewczyna musiała szybko zdjąć sukienkę, aby Witold jej nie „pomógł” i nie rozerwał materiału. Miała nadzieję, że mu wystarczy, kiedy będzie stała przed nim w bieliźnie i pończochach, ale Witold uparł się – chciał ją zobaczyć całkiem nagą. Kiedy Helena ściągała koszulę przez głowę, z jej oczu popłynęły łzy. Nie dość, że się bała i czuła się teraz brudna, to nie mogła oprzeć się uczuciu, że ma za swoje i że to jakiś rodzaj kary. Przypomniała jej się chwila, kiedy po raz ostatni widziała Lucynę i jej przerażone, pełne rozczarowania i żalu oczy. I to wspomnienie było niemal gorsze niż pożądliwe, szklane oczy Witolda, kiedy ten taksującym wzrokiem patrzył na jej nagie ciało.
– Trochę chuda – skonstatował i zażądał, aby się położyła.
Helena próbowała znaleźć jakąś w miarę wygodną pozycję między ławkami, co jej się nie udało – drewniane deski były zbyt twarde. Poczuła bolesne ukłucia na plecach, kiedy Witold dosłownie się na nią rzucił. Sam nie rozebrał się całkowicie, opuścił jedynie spodnie. Helena zobaczyła w świetle księżyca jego wzwiedzionego penisa – wydał jej się monstrualną, obrzydliwą pałką. Już na sam widok była bliska wymiotów, ale za chwilę zapomniała o obrzydzeniu, czując jedynie ból. Prawie krzyknęła, kiedy Witold bez żadnych wstępów zaczął wbijać się w nią rytmicznie, ale ten zamknął jej usta brutalnym pocałunkiem. Piekielny ból w podbrzuszu dorównywał niemal upokorzeniu, a za chwilę dziewczyna poczuła jakąś wilgoć między nogami. Czy to była krew? Ból ustał, kiedy Witold przestał się ruszać. Helena walczyła z obrzydzeniem i mdłościami, czując ciepłą ciecz spływającą do jej wnętrza, a potem cieknącą jej po nogach, kiedy Witold wreszcie się cofnął. W dodatku bolały ją plecy – następnego dnia z pewnością będzie miała liczne siniaki. Niemal nie była w stanie się poruszyć, kiedy mężczyzna po chwili, która wydała jej się wiecznością, wreszcie wstał. Ciało wprost paliło ją z bólu i poniżenia. Witold rzucił krótkie spojrzenie na jej obtarte plecy, kiedy z trudem wkładała koszulę.
– Następnym razem przynieś ze sobą koc – powiedział, po czym odwrócił się i zniknął w ciemnościach.