Podróż z Bombaju do Wellingtonu stała się dla Heleny pasmem udręki. Witold żądał swojej „zapłaty” każdego dnia i dziewczyna praktycznie nie miała żadnej możliwości ucieczki. Oczywiście próbowała unikać publicznych pomieszczeń po zapadnięciu ciemności, ale uwagę innych zwracał fakt, że ciągle nie chciała odnosić do kuchni talerzy po jedzeniu. A poza tym Witold lubił odnajdywać ją na statku także za dnia i do uczucia bólu i wstydu dołączył także strach, że ktoś ją zobaczy. I kiedy rzeczywiście udało jej się raz uciec mu za dnia, to wieczorem kazał zawołać ją z kabiny i wówczas musiała znaleźć jakieś wiarygodne wyjaśnienie, czego chciał od niej opiekun. Raz i drugi udało jej się wymyślić jakąś w miarę przekonującą wymówkę, ale potem nie chciała już ryzykować swojej reputacji i wzbudzać zainteresowania.
Oczywiście były inne chwile – szczególnie za dnia, kiedy całe otoczenie sprawiało wrażenie bezpiecznego i przyjaznego, dzieci szalały na pokładzie, a Natalia nie mogła się napatrzeć na skaczące wokół statku delfiny – wówczas Helena była w stanie logicznie myśleć, zamiast wpadać w panikę, która i tak opanowywała jej myśli nocami. I wtedy dziewczyna zadawała sobie pytanie, czy rzeczywiście należało brać groźby Witolda na tyle poważnie, aby to, co przeżywała, było uzasadnione. W końcu przecież byli już w drodze do Nowej Zelandii. Odesłanie jednej młodej kobiety było już niemożliwe, a poza tym sprawdzenie ewentualnych zeznań Witolda wymagałoby niesłychanego zaangażowania i ogromnego nakładu pracy. I czy w ogóle ktokolwiek podjąłby się ustalenia tego, czy ta młoda dziewczyna nazywała się Lucyna czy Helena i czy rzeczywiście miała szesnaście lat?
Witold zaśmiał się kpiąco, kiedy wreszcie zebrała się na odwagę i w emocjach wykrzyczała mu to wszystko.
– Jeszcze nie jesteś w Nowej Zelandii, moja droga Lucy! – drwił. – Wjazd będzie miał miejsce dopiero w Wellingtonie, i to po mniej lub bardziej dokładnej kontroli paszportowej. Pamiętaj o tym, słodziutka! Czy naprawdę jesteś tak podobna do swojej siostry, że żaden pogranicznik nie będzie miał ani cienia wątpliwości? Taaa… A wtedy, słodka Lucy, wtedy wylądujesz w nowozelandzkim więzieniu! Ale tylko do chwili, kiedy z portu wypłynie najbliższy statek. Takie coś nazywa się aresztem deportacyjnym. A jak myślisz, dokąd popłynie ten statek? Może do Chin? I może tam będą pytać o twoje papiery? Obudź się, Heleno! Żadne państwo tego świata nie zezwoli ci na wjazd z fałszywymi papierami! Daruj sobie te protesty i rozbieraj się!
I Helena znów nie śmiała się sprzeciwić. Tego wieczoru Witold wszedł w nią wyjątkowo brutalnie i dziewczyna płakała bezgłośnie, kiedy tylko była w stanie pomyśleć o swojej przyszłości. Jeśli rzeczywiście było tak, jak mówił Witold, to będzie mógł dowolnie dysponować jej ciałem także w nowym obozie w Nowej Zelandii. Miał ją w garści. Jej jedyną szansą była ucieczka z obozu i samodzielna próba stanięcia na nogi w nowym kraju.
Ale oczywiście następnego dnia w promieniach słońca ta perspektywa wyglądała zupełnie inaczej. Teoretycznie takie zagrożenie po wjeździe do Nowej Zelandii istniało, ale w praktyce Witold sam miałby tym bardziej poważne kłopoty, gdyby dłużej zwlekał z wyjawieniem całej sprawy. Miejscowe władze oraz kierownictwo obozu z pewnością zadawałyby liczne pytania i choć Helena musiałaby przyznać się do oszustwa, to z kolei nie potrzebowałaby milczeć na temat szantażu Witolda. W końcu dziewczyna doszła do wniosku, że będzie bezpieczna dopiero wtedy, kiedy będzie miała za sobą wszystkie formalności związane z wjazdem do Nowej Zelandii. I w milczeniu znosiła codzienne gwałty, jakich dopuszczał się wobec niej Witold. Zbyt wiele sił kosztowałoby ją drażnienie i prowokowanie go.
1 listopada 1944 roku był słonecznym, wiosennym dniem, kiedy General Randall zawinął wreszcie do Wellingtonu. Helena wiedziała już z listów rodziny Neumannów, że pory roku po tej stronie świata następują dokładnie w odwrotnej kolejności – kiedy w Nowej Zelandii było lato, to w Polsce panowała zima. Jednak mimo wszystko to, co zobaczyła, było tak niewiarygodne, że graniczyło wręcz z cudem: miasto otaczały wzgórza o wyjątkowo intensywnym odcieniu zieleni, a drzewa rosnące wzdłuż przybrzeżnej promenady były wprost obsypane kwiatami. Wellington, miasto właściwie niewielkie jak na stolicę kraju, otaczało morską zatokę o lazurowych wodach, tworząc barwny półokrąg. Błękit morza dorównywał właściwie kolorowi nieba.
– To naturalny port – powiedział jeden z amerykańskich marynarzy, z którym Helena w czasie podróży ćwiczyła czasami swój angielski.
To pierwsze wrażenie wydało się dziewczynie bardzo obiecujące. Wiał lekki wiatr, powietrze było niezwykle przejrzyste i na horyzoncie dało się dostrzec zarys odległych gór. Helena miała wrażenie, że choć czekały ją formalności wjazdowe, to na widok nowego kraju znikają gdzieś jej wszelkie zmartwienia i troski. Nic nie wskazywało na to, że na lądzie należy spodziewać się surowych straży ochrony pogranicza – wręcz przeciwnie, statki znajdujące się w porcie pozdrawiały General Randall radosnym buczeniem syren, a z jednego z parowców dobiegały nawet wołania w języku polskim – był to polski statek Narwik, który stał na kotwicy w porcie, a kapitan słyszał zapewne o przyjeździe polskich dzieci.
Także komitet powitalny zgromadzony na nabrzeżu składał się częściowo z Polaków. W otoczeniu grupy nowozelandzkich uczniów, którzy śpiewali i trzymali polskie i nowozelandzkie flagi, czekał już polski przedstawiciel dyplomatyczny Kazimierz Wodzicki wraz żoną Marią. Przybył także sam Peter Fraser, premier Nowej Zelandii, i od razu wszedł na statek, aby powitać dzieci. Wygłosił przemówienie po angielsku, a zaraz po nim głos zabrał Wodzicki – dzieci usłyszały kilka wzruszających słów w ojczystym języku. Jego żona Maria zrezygnowała z długiej przemowy – od razu chwyciła w ramiona kilkoro pierwszych dzieci, które właśnie zeszły na ląd.
– Wiem, że macie za sobą ciężkie przeżycia – powiedziała. – Ale tu nie może stać się wam nic złego. To piękny kraj, nastawiony przyjaźnie do wszystkich. Zobaczycie, teraz już wszystko będzie dobrze!
Natalia uśmiechnęła się do Heleny, a dziewczyna odpowiedziała także uśmiechem. Była niemal szczęśliwa, kiedy szła po trapie na ląd – w nowe życie. Gdyby była z nią Lucyna… Poczucie winy wobec siostry zakłócało radość i świadomość faktu, że wreszcie wszystko było za nią.
I oczywiście nikt nie myślał o surowych kontrolach paszportowych – sprawdzono wprawdzie listy dzieci, ale tym razem za grupę Heleny odpowiadała młoda kobieta. Nie należała ona do polskich opiekunów, lecz była Nowozelandką i mówiła po angielsku. Helenie od razu wydała się bardzo sympatyczna – była drobna, delikatna, o malutkim, piegowatym nosie, a jej rude, mocno kręcone włosy były luźno związane wstążką na karku. Dziewczyna nie nosiła kapelusza, lecz rodzaj zabawnego beretu, który wydawał się tańczyć na jej niesfornych włosach i znakomicie pasował do marynarskiego stroju.
– Jestem Miranda – przedstawiła się i popatrzyła uważnie na młodych emigrantów. – Miranda Biller. Czy ktoś z was mówi po angielsku? Albo po francusku? Ja też… ehm… mówię po francusku. Choć niezbyt dobrze.
Mrugnęła porozumiewawczo, nieco skonsternowana. Prawdopodobnie otrzymała tę pracę głównie z powodu domniemanej znajomości języka francuskiego. W Polsce język francuski był bardziej znany niż angielski.
Helena nie chciała zwracać na siebie ogólnej uwagi, ale Natalia energicznie popchnęła ją do przodu.
– Jazda! – wyszeptała.
Onieśmielona Helena dygnęła.
– Ja znam dobrze język angielski – powiedziała i dodała uprzejme: – Miss Biller.
Miranda Biller popatrzyła na nią rozpromieniona. Musiała być mniej więcej w wieku Heleny.
– Miranda – poprawiła Helenę. – My wszyscy zwracamy się tu do siebie po imieniu. O ile nie są to osoby, które należy darzyć szczególnym szacunkiem. Do majora Foxleya nie zwrócę się… Hm, jak on właściwie ma na imię? No tak, i do Mr Śledzińskiego też nie…
Miranda mówiła bardzo szybko i Helena musiała zadać sobie sporo trudu, aby zrozumieć potok jej słów – oczywiście nie miała pojęcia, kim jest major Foxley ani też Mr Śledziński, którego nazwisko Miranda wymówiła całkiem nieprawidłowo. Dopiero znacznie później Helena dowiedziała się, że chodziło o amerykańskiego komendanta obozu uchodźców, jak też o delegata polskiego rządu na uchodźstwie, któremu podlegał polski personel obozu.
– Miranda… – Helena powtórzyła powoli imię młodej opiekunki, starając się o poprawną wymowę. Miranda poprawiła ją z rozbawieniem.
– Wiem, to nie jest łatwe – powiedziała. – Śmieszne imię. Ale mój brat ma jeszcze gorzej, bo on nazywa się Galahad… A ty? Jak ty masz na imię? – spytała, patrząc z zaciekawieniem na Helenę.
– He… Lucyna – odpowiedziała Helena, czerwieniąc się. Powitanie było tak miłe i serdeczne, że omal nie wymknęło jej się prawdziwe imię.
– Lucyna… Ładne! Choć też niełatwe. Nieważne, powiedz teraz dzieciom, Lucyno, że witamy je wszystkie bardzo, bardzo serdecznie! Pojedziemy pociągiem dalej do Pahiatua, dworzec jest tu zaraz obok, więc pójdziemy do niego pieszo. Bagaż… Nie macie zbyt wiele rzeczy, prawda? Tylko to, co ze sobą? Dobrze, to poniesiecie to sami. I jeszcze raz… Cieszymy się, że tu jesteście!
Helena przetłumaczyła, a Miranda od razu ruszyła przodem w kierunku peronu. Z daleka było widać czekające tam dwa pociągi i maszerujących uczniów miejscowych szkół, którzy śpiewali, machając chorągiewkami. Stopniowo pojawiały się kolejne klasy prowadzone przez nauczycieli, którzy także witali i pozdrawiali dzieci z Polski. Na peronie przed wejściem do pociągu wszystkim rozdano kanapki i napoje i mała Katarzyna, chichocząc, spróbowała pierwszy raz w życiu perlącej się lemoniady.
– Nie będzie… żadnej kontroli paszportowej? – spytała Helena z lękiem, kiedy Miranda porozumiała się już z innymi opiekunkami i wskazała swojej grupie jeden z wagonów. Dziewczyna rozglądała się z niepokojem, wypatrując Witolda, ale nie mogła go nigdzie dostrzec, co w ogólnym chaosie i panującym dookoła rozgardiaszu było zrozumiałe. Czy mężczyzna nie zdradzi jej teraz z czystej złośliwości, widząc, że nie ma już nad nią żadnej władzy?
Miranda w odpowiedzi obojętnie wzruszyła ramionami.
– Nie mam pojęcia. Jakieś pieczątki pewnie przybiją… A w ogóle macie swoje paszporty ze sobą, czy zostały zebrane?
– Zostały zebrane – odpowiedziała Helena, która rzeczywiście oddała swój paszport jeszcze w Persji.
– To nie musicie się o nic martwić – oświadczyła Nowozelandka beztrosko. – Prędzej czy później na pewno dostaniecie je z powrotem. A może dadzą wam nowe… A czemu to jest takie ważne? Chcesz wyjść za mąż? – zachichotała, dodając po chwili: – Moja matka w wieku siedemnastu lat uciekła z domu z moim ojcem, a historia jego paszportu jest dość dramatyczna. Muszę ci ją kiedyś koniecznie opowiedzieć!
Miranda najwyraźniej chciała, aby Helena prędzej czy później została jej przyjaciółką. I chyba nie miała pojęcia o tym, że w niszczonej kolejną wojną Europie posiadanie ważnego paszportu było często sprawą życia lub śmierci. A teraz podzieliła swoją grupę, ustawiając młodzież i dzieci w osobnych rzędach, nie przestając przy tym mówić w śmiesznej mieszaninie angielskiego i francuskiego i oczywiście pomagając sobie rękami. Wszyscy otrzymali osobne przedziały.
– Wasz obóz znajduje się w Pahiatua, to niecałe sto mil stąd – powiedziała do Heleny i poprosiła o przetłumaczenie. – Pahiatua to słowo w języku maoryskim i oznacza „obozowisko bogów”. Ale to nie jest tak, że tam duchy położyły się spać. Ta nazwa pochodzi od imienia pewnego wodza Maorysów, który uciekał przed swoimi wrogami. Jego bóg wojny wskazał mu właśnie to miejsce. Tam wódz mógł się ukryć i potem uciekł.
– A teraz też Bóg prowadzi nas na to miejsce – powiedziała Natalia w zamyśleniu.
Helena zauważyła już wcześniej, że dziewczynka była bardzo wierząca. Przetłumaczyła jej uwagę na angielski dla Mirandy, a ona w odpowiedzi uśmiechnęła się.
– To piękna myśl – stwierdziła. – Możecie ją potem omówić z polskim księdzem, bo mamy takiego w obozie. Jest tam też kościół albo kaplica, nie wiem, jak to się u was nazywa. Wy wszyscy jesteście katolikami, prawda? Ich prawie tu nie ma, tylko nieliczni mieszkają dalej na północy, gdzie osiedlili się Francuzi…
Wszystko wskazywało na to, że Miranda zdecydowała się możliwie szybko zaprezentować swoim nowym podopiecznym całą historię Nowej Zelandii. Trudno było powstrzymać potok jej słów i kiedy tylko pociąg ruszył, zaczęła opowiadać słuchającej w skupieniu Helenie o mieście Wellington.
– Miasto należy do najstarszych osad Nowej Zelandii. Pierwsi Anglicy przyjechali tu w 1840 roku i nazwali miasto na cześć księcia Wellington. Z początku była to dość mała osada, o wiele mniejsza niż Auckland, a mimo to dwadzieścia lat później została stolicą kraju. A to ze względu na jej centralne położenie…
Miranda nie przestawała mówić także wtedy, kiedy pociąg wreszcie opuścił miasto, za oknami pojawił się najpierw wyżynny, potem surowy krajobraz górski. Dziewczyna opowiadała z zapałem o budowie torów kolejowych, a odcinek Rimutaka Incline, przez który właśnie przejeżdżali, był jej zdaniem cudem sztuki inżynierskiej. Helena nie mogła się z nią nie zgodzić. Widoki były coraz bardziej spektakularne, mijane mosty sprawiały wrażenie kruchych, delikatnych i niebezpiecznych, a tunele były coraz dłuższe. Pociąg od czasu do czasu zatrzymywał się w miejscowościach takich jak Upper Hutt czy też Greytown – i na peronach zawsze stały dzieci witające grupę.
– Przecież widzieliśmy już te dzieci – dziwiła się Helena.
– Bo to rzeczywiście są te same dzieci – zdradziła Miranda. – W każdym razie tak było do tej pory, do Masterton już chyba nie dotrą dorożkami. One jadą autobusami z jednego dworca na drugi i potem śpiewają dla was na peronach. Trochę szalony pomysł, ale bardzo sympatyczny, prawda? Chcemy, abyście się naprawdę dobrze czuli!
– To bardzo, bardzo miłe!
Helena chyba nigdy nie czuła się szczęśliwsza. Choć zapał i potok słów Mirandy powodował, że była wręcz wycieńczona. I kiedy pociąg miał już za sobą lasy i góry i pędził przez jednostajny, rolniczy krajobraz, dziewczyna zdrzemnęła się. Kiedy się ocknęła, było już dobrze po południu.
– Zaraz będziemy na miejscu! – oświadczyła Miranda. – Pahiatua to następna stacja. Ciekawa jestem tego obozu, bo też jeszcze w nim nie byłam.
W ciągu następnej półgodziny zabawiała Helenę, opowiadając jej historię swojej rodziny, a Natalia z rozjaśnioną twarzą wyglądała przez okno i próbowała policzyć owce, które pasły się po obu stronach toru. Od czasu do czasu można było też dostrzec wiejskie zabudowania, przeważnie drewniane domy, przed którymi zwykle stały zaparkowane pick-upy, a na łąkach pasły się konie.
– Moja rodzina i ja mieszkamy w Wellingtonie – nie przestawała mówić Miranda. – Mój dad jest profesorem na uniwersytecie, a moja mom pisze książki. Poważnie, ona pisze głównie powieści o miłości. Mój dad uważa, że są koszmarne, a już zwłaszcza mój brat… Ale to właściwie są całkiem dobre książki, i jakie romantyczne! A ludzie za nimi wprost szaleją!
– A twój brat jest teraz w wojsku? – spytała Helena, zakładając, że tak musi być, bo w Europie każdy młody mężczyzna odbywał służbę wojskową.
Miranda potrząsnęła głową przecząco.
– Nie, mój brat jest w Greymouth, to miasto na Wyspie Południowej. Nasi dziadkowie mają tam kilka kopalń, a Gal studiował górnictwo. I teraz tam pracuje, a ponieważ górnictwo węgla kamiennego jest przemysłem ważnym dla celów wojennych, to Gal nie został powołany do wojska. Nie wiem dokładnie, co Gal sądzi na ten temat – ale mój dziadek w każdym razie mówi, że nie można powołać do wojska kogoś, kto nazywa się Galahad, czego z kolei nie rozumie moja matka, bo przecież Galahad był słynnym rycerzem za czasów króla Artura… Ale mimo wszystko ona oczywiście cieszy się, że Gal nie musi iść na wojnę. Wystarczy, że mój kuzyn James na nią poszedł. Choć co prawda on też nie musiał, bo jego rodzice mają wielką farmę na Canterbury, a to jest ważne dla celów wojennych. I jego ojciec nie chciał w żadnym wypadku, aby James szedł na wojnę, bo sam walczył pod Gallipoli, wiesz?
Helena nigdy nie słyszała o bitwie pod Gallipoli, jednym z wielu dramatów pierwszej wojny światowej. Zbyt świeże były dla niej przeżycia i okropności związane z drugą wojną światową.
– I dziadek twierdzi, że w ogóle nie ma żadnego powodu, aby prowadzić jakąkolwiek wojnę. Mówi, że wojna zawsze jest jednym pasmem zbrodni i w ogóle czymś bardzo złym i… A James jest innego zdania i uważa, że nie można tak po prostu pozwolić temu Hitlerowi robić tego, co on chce. Ale ja sądzę, że Jamesowi chodzi bardziej o latanie. James szaleje wprost za samolotami i zakładamy, że pewnie jest w Air Force…
– Zakładacie? – spytała Helena, która coraz mniej rozumiała z potoku słów Mirandy. Bo zgodnie z jej wyobrażeniami w Europie istniały numery poczty polowej, dzięki którym można było skontaktować się z żołnierzami na froncie.
– James kilka miesięcy temu po prostu uciekł z domu. Nocą, kiedy była gęsta mgła, a on akurat skończył dziewiętnaście lat i zgłosił się do wojska na ochotnika. A teraz nie daje żadnego znaku życia, bo boi się, że jego ojciec sprowadzi go do domu. I słusznie, bo wujek Jack uruchamia już wszystkie swoje znajomości i będzie go ścigać…
– Następny przystanek i stacja końcowa: Pahiatua! – Barwną opowieść Mirandy przerwał donośny głos konduktora. Dziewczyna zerwała się z miejsca.
– Słyszycie? Jesteśmy na miejscu! – zawołała radośnie. – Zbierajcie swoje rzeczy i niczego nie zapomnijcie! Ostatni kawałek drogi pojedziemy samochodem ciężarowym. To nie jest daleko, obóz leży milę na południe od miasta, tak nam powiedziano. I bez pośpiechu przy wysiadaniu, wszyscy zdążą spokojnie wysiąść!
I rzeczywiście na emigrantów czekała nie tylko grupa uczniów powiewających chorągiewkami, lecz także konwój wojskowych samochodów ciężarowych. Miranda oraz pozostali opiekunowie pilnowali, aby dla wszystkich znalazło się miejsce, a Helena tłumaczyła wskazówki i polecenia Mirandy. W trakcie tego zajęcia nagle dostrzegła Witolda – i znów aż znieruchomiała z przerażenia. Jej prześladowca uśmiechnął się do niej, kiedy przejeżdżał obok ciężarówką wraz z grupą swoich dzieci.
– Zobaczymy się jeszcze, Lucy… – Helena nie tyle usłyszała, co domyśliła się tak dobrze znanych słów z ruchu jego warg.