– Coś jeszcze?
Arthur Harris, naczelny dowódca Royal Air Force Bomber Command, w tej chwili z wielką chęcią udałby się na zasłużony odpoczynek. Zakończył właśnie omawianie akcji w bunkrze, a wszyscy jego oficerowie otrzymali odpowiednie rozkazy. Tej nocy kolejne niemieckie miasta miały być objęte zasięgiem nalotów dywanowych. W płomieniach staną kolejne ulice, zginą tysiące ludzi. Harris zawsze bronił sensowności i popierał konieczność tych bombardowań. Służyły one demoralizacji niemieckiej ludności cywilnej, a poprzez to także wojska. Od chwili wylądowania Amerykanów i Brytyjczyków w Normandii, co miało miejsce ubiegłego lata, wojska aliantów napotykały już tylko niewielki opór Wehrmachtu. Dowództwo aliantów przypisywało to właśnie bombardowaniom miast. Ludzie, bez względu na to, czy byli cywilami, czy też żołnierzami, mieli już po prostu dość wojny. Hitler i jego siepacze będą to kiedyś wreszcie musieli zrozumieć, a do tej chwili Brytyjczycy i Amerykanie chcieli kontynuować bombardowania.
Ale mimo to i Harris, i jego podwładni czuli się podobnie, kiedy stale musieli brać na siebie odpowiedzialność za śmierć tysięcy ludzi w miastach Zagłębia Ruhry i innych niemieckich aglomeracji. Kiedy Harris po raz kolejny lakonicznie wyznaczał cele najbliższej nocy – przeważnie wystarczało wymienić jedynie nazwy miast – to potem chciał być zupełnie sam. A poza tym było też zawsze dużo papierkowej roboty.
Harris wszedł więc do swojego biura i najchętniej zamknąłby za sobą drzwi na klucz. Ale wokół biurka chodził już wyraźnie niespokojny adiutant. Wilsonowi widocznie leżało coś na sercu, jednak nie ważył się tego powiedzieć od razu.
– Jest taka sprawa, sir – zaczął wreszcie. – Mamy tu… hm… pewien problem. Młody mężczyzna, pewien pilot. Jeden z tych Nowozelandczyków…
Harris, silnie zbudowany blondyn o jasnych oczach, z owalną twarzą i starannie podciętymi wąsami, skinął głową z uznaniem.
– Bardzo dzielni chłopcy. To, jak oni latają, graniczy wprost z szaleństwem!
– Tak… – westchnął Wilson. Wyraz jego twarzy był wręcz nieszczęśliwy. – No i tu pojawia się problem. To, co robi ten właśnie chłopak, to… wariactwo. On lata na mosquito.
Harris znów skinął głową.
De havilland mosquito należały do najbardziej wszechstronnych samolotów bojowych, jakimi dysponowała Air Force. Jeden lub dwa z nich były przydzielane zawsze grupie pilotów, których Harris wysyłał do Niemiec. W ostatnich miesiącach wojny wykorzystywano je głównie jako samoloty myśliwsko-bombowe. Na ich wyposażenie składały się bomby i karabiny maszynowe, a ich celami były pociągi, dworce i niemieckie konwoje zaopatrzeniowe. Te małe, zwinne maszyny w Belgii zaatakowały nawet główną kwaterę gestapo. Ich obsługa wymagała wyjątkowych zdolności i umiejętności lotnika. Tylko najlepszym wolno było zasiąść za sterami de havillanda mosquito…
– …no i on lata jak diabeł po prostu – Wilson kontynuował próbę przedstawienia swojego problemu. – Lata każdą maszyną, którą dostanie. Szkolenie jako pilot zrobił w Air Force, ale chyba umiał latać już przedtem. Jego nauczyciele nie mogli się go nachwalić w każdym razie.
– No i co dalej? – przerwał Harris niecierpliwie. Rozwlekłość jego adiutanta działała mu czasami na nerwy. – Proszę przejść do sprawy, Wilson!
– Ten mężczyzna wystartował już trzy razy do bombardowania. Dwa razy miał ostrzelać dworce i raz konwój wojskowy. Ale nigdy nie zrzucił bomb. Za pierwszym razem zdetonował je nad polem, za drugim nad kanałem…
– Co takiego? – Harris odwrócił się gwałtownie. – Odmowa wykonania rozkazu. Tchórzostwo przed wrogiem! Jego przełożeni powinni go aresztować i zagrozić mu karą śmierci…
Wilson zagryzł nerwowo wargi.
– Ale nie tu leży sedno sprawy, sir. Bo on nie jest tchórzem, wręcz przeciwnie. W czasie tych trzech akcji zestrzelił osiem myśliwców wroga. Jak tylko ktoś go atakuje, to on rzuca się do walki, leci za Niemcami i strzela ze wszystkich luf… Dokładnie tak, jak pozostali kiwi.
Określenie „kiwi” było przydomkiem Nowozelandczyków.
– Oni nie boją się śmierci i za każdym razem ryzykują życie…
Harris zmarszczył czoło i podparł brodę na rękach.
– Osiem zestrzelonych myśliwców w czasie trzech akcji? To nadaje się do odznaczenia Krzyżem Wiktorii.
– Właśnie – odpowiedział Wilson. – Ten chłopak za swoje wyczyny nadaje się do odznaczenia Krzyżem Wiktorii i jednocześnie powinien stanąć przed sądem wojennym. Może zechce pan z nim porozmawiać? Przyprowadził go podpułkownik Beasley. On czeka na dworze.
Harris podniósł się z rezygnacją. Wyglądał imponująco w swoim ciemnoniebieskim mundurze, ze złotymi dystynkcjami służbowymi na lewej piersi.
– No to w imię Boga, proszę go wpuścić…
Młody mężczyzna był wysoki, bardzo szczupły i miał dryblasowate, długie nogi. Miał też rudobrązowe, mocno kręcone włosy i uważne, piwne oczy, które teraz były mocno zatroskane. Zaraz po wejściu stanął przepisowo na baczność, zasalutował i zameldował się:
– Starszy sierżant James McKenzie, 5 regiment bombowców.
Harris popatrzył na niego surowo.
– Spocznij, sierżancie! – wydał rozkaz. – Wiadomo panu, dlaczego się pan tu znalazł?
McKenzie skinął głową z wyraźnym poczuciem winy.
– Tak, sir! – odpowiedział. – Ja… wrzuciłem swoje bomby do wody… – dokończył z zakłopotaniem.
– I co ma pan na swoją obronę? O czym pan wtedy myślał?
Młody mężczyzna nerwowo przygryzł wargę.
– O niczym nie myślałem, sir – przyznał. – W każdym razie nie planowałem tego. Naprawdę chciałem zrzucić bomby nad celem. Ja… Tylko ja nie mogłem tego zrobić.
Harris stęknął.
– Nie mógł pan znaleźć dźwigni? – spytał ironicznie.
McKenzie podniósł odruchowo rękę, jak gdyby chciał przeczesać włosy.
– Sir… – powiedział z wyraźnym udręczeniem. – Miałem zrzucić bomby nad dworcem, w środku miasta pełnego ludzi. Tam na dole były dzieci, kobiety, starzy ludzie… I ten… ten domniemany konwój militarny… Rzeczywiście było tam kilka czołgów. Ale głównie wozy ciągnięte przez konie i samochody ciężarowe pełne cywilów, uciekinierów…
Harris przewrócił wymownie oczami.
– Nawet gdyby to była prawda – zastrzegł, bo samoloty typu Mosquito zwykle były wysyłane tylko w celu bombardowania celów wojskowych – to gdzie tu jest problem? Nasza strategia polega na doprowadzeniu do demoralizacji niemieckiej ludności cywilnej. Chodzi o to, aby osłabić ich morale. Bo jeśli ludność przestanie popierać Hitlera, to on nie będzie mógł robić tego, co robił i do tej pory robi.
James tym razem rzeczywiście przeczesał palcami włosy.
– Myślałem… – wymamrotał. – Myślałem, że Hitler każe rozstrzeliwać ludzi. To znaczy tych, którzy go nie popierają…
Harris popatrzył na niego ze złością.
– A więc jest pan zdania, że bombardowania są błędem? Wątpi pan w słuszność strategii aliantów? Ośmiela się pan być mądrzejszy od wszystkich naszych generałów?
Młody mężczyzna potrząsnął głową.
– Nie odważyłbym się nawet tego oceniać – odpowiedział szybko. – Tylko że… ja nie mogę… Nie jestem w stanie tego robić. Kiedy lecę nad miastami i mam zrzucić bomby, jestem po prostu jak sparaliżowany. Mam przed oczami te dzieci i te… – W ostatniej chwili powstrzymał się i nie powiedział: zwierzęta. Byłoby to zbyt niezręczne i prawdopodobnie Harris oceniłby to jako coś w rodzaju pogardy dla ludzi, gdyby McKenzie powiedział, że miał przed oczami nie tylko dzieci, kobiety w ciąży i starców, kiedy sięgał ręką do dźwigni opuszczającej klapę. Myślał wtedy także o sympatycznych pyskach owczarków z Kiward Stadion, o kotach, które przeciągały się na sianie w szopie i koniach ciągnących wyładowane fury uchodźców. Dzieci i zwierzęta nie rozumiały, dlaczego ich miasta zamieniały się w płonące piekło niosące śmierć – podobnie chyba jak wielu dorosłych. I nawet jeśli ci ludzie na dole mieliby czuć się winni za bombardowanie Londynu i Coventry – to i tak nie mogli niczego zmienić. James, od kiedy zaczął brać udział w tego rodzaju akcjach, zrozumiał, dlaczego jego ojciec, weteran pierwszej wojny światowej, stał się zagorzałym pacyfistą. Wiedział też, co czuł Jack McKenzie, kiedy wysłano go na pewną plażę na drugim końcu świata po to tylko, aby tam zabijał ludzi, którzy nie zrobili mu nic złego. I którzy prawdopodobnie tak samo jak on nie chcieli wojny.
– Ja po prostu nie mogę tego robić – powtarzał James, teraz już wyraźnie przybity.
Harris skrzywił usta.
– A co z załogami zestrzelonych przez pana ośmiu myśliwców? – zakpił. – Chyba jest pan świadomy tego, że ci ludzie nie mogli przeżyć upadku z tej wysokości?
James zagryzł wargi.
– Ja nie jestem pacyfistą, sir – uściślił. – Zgłosiłem się ochotniczo do wojska i chcę walczyć za British Empire. Ale nie… z kobietami i dziećmi.
– Ale jest pan świadom także tego, że w efekcie zestrzelenia ośmiu wrogich myśliwców umożliwił pan swoim angielskim kolegom zrzucenie bomb na wspomniane kobiety i dzieci? – egzaminował dalej Harris, nie nawiązując do odpowiedzi Jamesa.
Młody mężczyzna przełknął ślinę.
– Tak, sir. I ja… ja mówiłem już, że… że nie mam żadnego planu. To wszystko nie jest ani mądre, ani logiczne… i ja… nie podważam sensu pańskiej strategii. Jeśli te bombardowania mają się odbyć, to wtedy… wtedy… Ja po prostu nie mogę – opuścił wzrok przy ostatnich słowach.
Marszałek Harris westchnął.
– To proszę się na razie odmeldować – rozkazał. – Zobaczymy, co z panem zrobić. Wilson!
Adiutant zjawił się natychmiast. Prawdopodobnie stał pod drzwiami. I pewnie podsłuchiwał. Harris poczekał, aż McKenzie opuścił pokój.
– Proszę przenieść tego człowieka do oddziału myśliwców – nakazał adiutantowi. – Niech mu tam dadzą spitfire’a i skierują go do wsparcia jednostek lądowych i pancernych. Jeśli będzie to wymagało dodatkowego szkolenia, to trzeba go na nie wysłać. I zachowajmy milczenie na temat tej wpadki ze zrzucaniem bomb – chłopak jest trochę dziwaczny, ale uczciwy. Bardziej nam się przyda w kokpicie niż w więzieniu.
Wilson skinął głową, sprawiał jednak wrażenie mocno zakłopotanego.
– Jest jeszcze jedna sprawa, sir – powiedział i wyciągnął jakiś papier z teczki dokumentów przygotowanych do podpisania. – I to też dotyczy sierżanta McKenziego. Proszę… – Podał przełożonemu kartkę papieru. Harris natychmiast rozpoznał nagłówek.
– Premier Nowej Zelandii? A co obchodzi Mr Frasera nasz zwariowany lotnik?
Harris zacisnął wargi.
– No, ten młody mężczyzna… hm… jego rodzina wydaje się być bardzo ustosunkowana. W każdym razie Mr Fraser prosi nas uprzejmie, o ile tak w ogóle można określić żądanie, aby zwolnić ze służby na wojnie sierżanta McKenziego. Ponoć na tego młodego człowieka czekają obowiązki w kopalniach i fabrykach jego rodziny i są to obowiązki bardzo ważne także dla tej wojny. Sierżant McKenzie zdołał się od nich wywinąć, zgłaszając się ochotniczo do wojska. Nie jest tchórzem, jak już ustaliliśmy. Ponoć jednak w Greymouth bez niego sobie nie poradzą – zakończył adiutant.
Harris zmarszczył czoło.
– Czy naprawdę chce pan twierdzić, że górnictwo węgla kamiennego oraz przemysł stalowy całego kraju zależą od tego, czy taki młody chłopak będzie siedział w biurze w Greymouth zamiast u nas w samolocie? Zwłaszcza że w moim przekonaniu nie wygląda na rasowego urzędasa. Zakładałbym raczej, że wychował się na farmie…
Wilson wzruszył ramionami.
– Ja niczego nie twierdzę, sir – odparł sztywno. – Przekazuję panu tylko treść tego pisma. Z którego wynika choćby to, że rodziny McKenziech i Lambertów – pismo sporządził niejaki Ruben Lambert z firmy Lambert Coal and Steel – posiadają znaczne wpływy w Nowej Zelandii. Mr Fraser nie chce ich rozgniewać. A więc, co z tym zrobimy?
Harris podniósł w górę obie ręce w geście rezygnacji i przeszedł się kilka razy po swoim biurze.
– Proszę odesłać tego chłopaka z powrotem – zdecydował w końcu. – Zmieniam zdanie. Więcej z nim kłopotu, niż sam jest wart. Ach, prawda, i proszę przekazać mu to raczej oględnie. Wygląda na to, że po prostu uciekł, aby zgłosić się na ochotnika do wojska, a te kombinacje jego rodziny… Sierżant McKenzie przypuszczalnie będzie miał po raz pierwszy w życiu ochotę zrzucić bomby na osoby cywilne…
James McKenzie czekał na wyrok w swojej sprawie w mesie oficerskiej, której wygląd sprawiał wrażenie cywilnego pomieszczenia. Kwatera główna Air Force w High Wycombe była doskonale zamaskowana, a budynki znajdujące się na powierzchni ziemi miały wyglądać jak domy mieszkalne. Mesa oficerska przypominała piękny, otoczony starymi drzewami budynek farmy, zaś wieżę strażniczą można było wziąć za wiejski kościółek. Większość pomieszczeń konferencyjnych i centrala głównodowodzącego sztabu znajdowały się w bunkrach.
James mieszał nerwowo herbatę w swoim kubku – angielską kawę uważał za wstrętną – do chwili, kiedy podszedł do niego podpułkownik Beasley. Oficer machnął ręką, kiedy James chciał poderwać się i zasalutować.
– Niech pan siedzi, McKenzie. I tak to już wszystko jedno…
James zmarszczył czoło.
– Co jest wszystko jedno? – spytał. – Czy to znaczy, że zostałem zdegradowany? Czy też… Czy też stanę przed sądem wojennym? Wiem, że popełniłem błąd, ja…
– Niech pan już nie zaczyna – powiedział wyraźnie znużony Beasley. – Już pan wszystko dokładnie opowiedział i przedstawił pan swoją sprawę marszałkowi Harrisowi zgodnie z regulaminem. On by pana tylko przeniósł. Ale nastąpiła interwencja wyższych czynników…
James McKenzie wpadł we wściekłość, kiedy Beasley opowiedział mu o czekających go zadaniach, ponoć bardzo ważnych dla celów toczącej się wojny, i o jego odwołaniu do Nowej Zelandii.
– To kompletna bzdura, sir! I paskudna sztuczka! W dodatku bardzo stara, wykorzystano ją już w czasie pierwszej wojny światowej, aby ściągnąć z frontu służącego tam mojego wuja! Mój ojciec opowiada o tym do dzisiaj! A teraz robi to samo ze mną! Ja w ogóle nie mam nic wspólnego z górnictwem! Jestem z Canterbury Plains. Mamy tam farmę owczą.
Przy tych słowach oczy McKenziego błysnęły.
Beasley wzruszył ramionami.
– I to zapewne bardzo dużą farmę – zauważył. – W przeciwnym wypadku pańscy rodzice nie mieliby aż takich wpływów. Co pański ojciec ma przeciwko temu, że służy pan w wojsku? Musiał poruszyć niebo i ziemię, skoro wmieszano w to aż premiera.
– Mój ojciec jest pacyfistą – odparł gniewnie James. – Jego zdaniem w żadnych okolicznościach nie wolno prowadzić wojny. Trzeba pertraktować za wszelką cenę i nie dopuszczać do konfliktu zbrojnego. Ale co należałoby zrobić w przypadku Adolfa Hitlera, to on też za bardzo nie wie, jednak upiera się przy takim rozwiązaniu. Mówi, że jest farmerem, a nie politykiem. Wojna jest niedopuszczalną opcją…
Podpułkownik Beasley potarł czoło.
– Czy jest bardzo religijny? – spytał.
James potrząsnął głową.
– Nie, nie jest. I nie zawsze był taki jak teraz. Walczył w czasie pierwszej wojny światowej, i to bardzo odważnie, dostał nawet jakiś order. Nie wiem jaki, nigdy o tym nie opowiadał, a ten order komuś podarował.
Beasley uniósł brwi w zdumieniu. Jeszcze nie słyszał o tym, że ktoś darował komuś swój medal otrzymany na froncie za odwagę.
– Może to było odznaczenie honorowe dla rannych w czasie wojny – zastanawiał się James. – Bo mój ojciec był ciężko ranny. W czasie ostatniej ofensywy pod Gallipoli.
– Och… – Beasley zrozumiał. Oblężenie pod Gallipoli było jedną z największych tragedii pierwszej wojny światowej. ANZAC, czyli połączone armie Nowej Zelandii i Australii, próbowały wówczas zająć turecki półwysep Gallipoli, aby wykorzystać go jako bazę wypadową konieczną do zajęcia osmańskiej stolicy – Konstantynopola. Turcy i żołnierze ANZAC leżeli naprzeciw siebie w okopach całymi miesiącami. Co chwilę dochodziło do ataków po jednej i po drugiej stronie, w efekcie czego na idyllicznej plaży życie straciło ponad sto tysięcy żołnierzy. Zakładanych celów nie osiągnięto. Stanowiska Turków były niemożliwe do zdobycia. W końcowej fazie bitwy pod osłoną nocy i mgły ewakuowano ostatnich czternaście dywizji ANZAC. Dramat ojca, który James McKenzie przeżył od początku do końca dzięki opowieściom, doskonale tłumaczył jego postawę wobec wojny.
– Przykro mi, chłopcze – powiedział Beasley zrezygnowany. – Czytałem o Gallipoli. To musiało być coś potwornego, i bezsensownego. Tylko Bóg dziś wie, kto wydał taki rozkaz. Bo w gruncie rzeczy wystarczyło jedno spojrzenie na tę plażę, aby zrozumieć, że należy zaniechać wszelkich prób zajęcia jej…
James skinął głową.
– Mój ojciec powtarza to stale. Gallipoli było nie do zdobycia, bo zbyt łatwo można było je obronić. Jeśli tylko Turkom wystarczało amunicji, można było kazać biec na ich pozycje milionom ludzi. I tak byłoby to zupełnie bezcelowe. Ale dziś… Dziś to co innego! Dziś decyzje podejmują ludzie rozsądni. Strategie aliantów… – urwał i zagryzł wargi. Czy te naloty i tysiące zrzucanych bomb też będzie się oceniać za kilkadziesiąt lat jako bezsensowne zbrodnie przeciwko ludzkości? Podobnie jak teraz ocenia się Gallipoli?
– Ale my wygramy przecież tę wojnę, prawda? – spytał cicho. – Także jeśli wrócę do Nowej Zelandii?
Beasley poklepał go po ramieniu.
– Chłopcze, my już wygraliśmy tę wojnę! – powiedział krzepiącym głosem. – Tylko ten szaleniec w Berlinie musi to wreszcie pojąć. Być może potrwa to jeszcze kilka miesięcy, ale koniec jest bliski. Czy to z pańskim udziałem, czy też bez. Obiecuję to panu, McKenzie. Niech pan więc wraca do domu i pozdrowi ode mnie swojego ojca, który właściwie ma rację. Kiedy to się wszystko skończy, nikt już nie będzie chciał wojny!