ROZDZIAŁ 3

Miranda Biller jeździła swoim autem mniej więcej tak, jak jej kuzyn James latał samolotami – ryzykownie i zawsze z możliwie największą prędkością. James, który od godziny siedział obok niej w sportowym pojeździe marki Aston Martin Ulster, kurczowo trzymał się fotela.

Był zrozpaczony, kiedy statek zawinął do portu, a on jako jedyny młody i zdolny do służby mężczyzna schodził na ląd wśród rannych bohaterów. Wolałby zostać zestrzelony nad Niemcami, niż wracać do Nowej Zelandii w takim upokorzeniu i poczuciu klęski! Styl jazdy Mirandy spowodował, że James szybko zmienił zdanie. W żadnym wypadku nie chciał umierać, a już na pewno nie chciał, aby samochód kuzynki rozbił się o jedno z drzew na skraju wiejskiej drogi nieopodal Lower Hutt.

Ale Miranda najwyraźniej nie dostrzegała jego huśtawki uczuciowej. Ani nie zauważyła jego rozpaczy po zejściu z pokładu czy też jego obaw związanych ze stylem jej jazdy. Czekała na statek w znakomitym nastroju i radośnie powitała kuzyna, kiedy ten zszedł z pokładu. Oznajmiła, że cała rodzina jest szczęśliwa, mogąc go widzieć zdrowego i żywego. Skwitowała wzruszeniem ramion gniew Jamesa na knowania jego ojca, dzięki którym syn znalazł się w Nowej Zelandii.

– Przecież zestrzeliłeś kilka samolotów wroga! Masz więc swój udział w tej wojnie. No i czyż nie dostałeś orderu?

James skrzywił się ze złością. Odznaczenie zwane szumnie Zaszczytnym Krzyżem Lotniczym, przyznawane za odwagę na polu walki z wrogiem, traktował jako coś w rodzaju nagrody pocieszenia. Podpułkownik Beasley przyśpieszył procedurę nadania orderu, zanim młody lotnik ruszył w drogę powrotną. James stwierdził ponuro, że mógł dokonać o wiele więcej i bardziej przyczynić się do zwycięstwa aliantów, co Miranda skwitowała trzeźwą uwagą, że mógł także zginąć.

A potem zaprowadziła go do swojego ślicznego, nowego auta – jaskrawoczerwony sportowy samochód był prezentem od jej matki otrzymanym z okazji dwudziestych urodzin – i poinformowała kuzyna, że najpierw zabierze go do swojej rodziny.

– Do Christchurch w tym tygodniu i tak nie wypływa żaden statek. Co prawda możesz zapytać w Air Force, czy dadzą ci samolot, żebyś mógł tam dotrzeć wcześniej. Albo po prostu zostaniesz u nas kilka dni i odpoczniesz. Moi rodzice są akurat w Lower Hutt. Możesz pojeździć konno z moją matką albo pogrzebać w ziemi z ojcem…

Billerowie posiadali daczę w górach i jeśli jakaś gazeta dla kobiet pisała coś o Lilian Biller, to autor artykułu zawsze zachwycał się, że tamtejsze spektakularne krajobrazy wspaniale inspirują pisarkę Brendę Boleyn – tak brzmiał literacki pseudonim Lilian.

Matka Mirandy śmiała się z tego, bo tak naprawdę wcale nie potrzebowała żadnych inspiracji. Lilian mogłaby pisać swoje melodramatyczne powieści nawet w dworcowej poczekalni – kiedy zanurzała się w świecie swych marzeń, to i tak w ogóle nie dostrzegała tego, co ją otaczało. Dom w Lower Hutt kupiła, aby móc trzymać swoje dwa konie na wsi i mieć możliwość długich przejażdżek – o wiele lepszych niż w parku miejskim w Wellingtonie. Jednak głównym powodem kupna akurat tego domku były wykopaliska archeologiczne. W tej okolicy budowniczowie kolei natknęli się na pa – starą wieś maoryską otoczoną umocnieniami. Wieś nie była zniszczona, a jej mieszkańcy opuścili ją bez walki z nieznanych powodów. Ben Biller aż płonął chęcią ustalenia, co było tego przyczyną, i miał nadzieję, że odnajdzie ukryte w ziemi spektakularne artefakty z wczesnego okresu zasiedlania Aotearoa. W czasie letnich wakacji przebywał tu stale wraz z dwójką lub trójką swoich studentów. Lilian uważała za zbyt ryzykowne, że jej mąż mieszka w namiocie gdzieś w dziczy, bo profesor Benjamin Biller był człowiekiem wysoce niepraktycznym. Matka Mirandy obawiała się nie bez racji, że jej mąż spowoduje pożar lasu w efekcie używania kochera albo doprowadzi do katastrofalnego osuwiska ziemnego podczas rozbijania namiotu na zboczu jakiejś góry. Dom, oddalony zaledwie o milę od wykopalisk, był więc rozsądną alternatywą. Ben sypiał w normalnym łóżku i każdego ranka zjadał porządne śniadanie, po czym ruszał ze swoimi narzędziami do pa.

– A moja mama w międzyczasie może wszystkiego doglądnąć i przypilnować, aby mój roztargniony ojciec nie wpadł do dołu, w którym Maorysi gotowali mięso, wykorzystując aktywność wulkaniczną ziemi, bo z pewnością by się w nim upiekł żywcem! – podsumowała Miranda bez cienia szacunku dla rodziców.

Czekał ich więc pobyt w Lower Hutt. James bez dalszych sprzeciwów dołączył do Mirandy w ten smutny, szary dzień swego powrotu do Nowej Zelandii. Ostatnie, co przyszłoby mu do głowy, to lot samolotem Air Force na Wyspę Południową. Jak miałby uzasadnić swoją obecność kolegom z eskadry lotniczej? W ostatniej, bardzo gorącej fazie wojny pilotów raczej nie wysyłano na urlop do domu.

Miranda zignorowała ponury nastrój kuzyna i radośnie paplała o wszystkim, co tylko przyszło jej do głowy – także o swojej pracy w polskim obozie dla sierot, bardzo istotnej jej zdaniem dla celów toczącej się wojny. Jednocześnie prowadziła samochód, nie za bardzo zwracając uwagę na drogę. James czuł skurcz żołądka przed każdym zakrętem i kiedy teraz na drodze tuż przed nimi zupełnie znienacka pojawiła się jakaś postać, skulił się gwałtownie, spodziewając się uderzenia. Ale Miranda nawet nie zdjęła nogi z gazu, widząc kogoś dokładnie przed sobą, lecz w ułamku sekundy gwałtownie skręciła kierownicę swego bardzo zwrotnego samochodu. Mimo że sprawiała wrażenie niedoświadczonej i delikatnej dziewczyny, była jednak znakomitym kierowcą. Samochód w trakcie tego manewru na chwilę stracił kontakt z podłożem, ale, co zadziwiające, spadł miękko na wszystkie cztery koła tuż obok balustrady na skraju drogi. Nie utracił prędkości i potoczył się w kierunku grupy drzew na poboczu. James miał wrażenie, że jego kuzynka nie panuje nad kierownicą, ale Miranda gwałtownie przycisnęła hamulec i pojazd zatrzymał się tuż przed drzewami.

– Och – powiedziała dziewczyna z całkowitym spokojem. – Co to było?

– Wszystko z tobą w porządku? – James na razie nie wierzył, że ani jej, ani jemu nic się nie stało. Oboje jednocześnie odwrócili się i popatrzyli na drogę, na której wyraźnie widzieli przykucniętą postać.

– To młoda kobieta! – dostrzegła Miranda. – Co jej się stało? Przecież jej nie przejechałam?

– Ona płacze – stwierdził James. – Tak, myślę, że ona płacze.

Helena szlochała rozpaczliwie. Była przygotowana na uderzenie, wręcz go pragnęła – ale czerwone auto minęło ją dosłownie o włos. Dziewczyna, dygocząc ze strachu, zobaczyła, że kierowca i jakaś kobieta szli teraz w jej stronę. Spodziewała się wyrzutów – prawdopodobnie samochód był zniszczony i to ona była za to odpowiedzialna. Na domiar wszystkiego otrzyma więc jeszcze wysoki rachunek za naprawę.

Ale młody mężczyzna, który dotarł do niej pierwszy, ujął ją za ramiona i odwrócił ku sobie. Sprawiał raczej wrażenie bardziej zatroskanego jej stanem niż oburzonego. Helena miała przed sobą szczupłą twarz z piegami na spiczastym nosie. Ta twarz kogoś jej przypominała… A potem nagle miała wrażenie, że śni, bo kobieta, która szła za młodym mężczyzną, to była właśnie Miranda Biller, która rozpoznała dziewczynę i zawołała zaskoczona:

– To jest Lucyna! Co ty tu robisz, Lucyna? Lucyna to jedna z polskich sierot w Pahiatua – Miranda zwróciła się teraz do młodego mężczyzny, kiedy Helena nie odpowiedziała. – A to jest mój kuzyn James. – Miranda objęła Helenę ramionami. – Lucyno, powiedz coś wreszcie! Skąd się tu wzięłaś? Zupełnie sama i całkowicie przemoczona… Dokąd chciałaś iść?

– Pewnie do Pahiatua – wyraził swoje przypuszczenie James. – Kierunek w każdym razie się zgadza. Czy była pani… czy byłaś… w Wellington, miss… ehm… Lucyno?

James nie wiedział, jak miał się zwracać do dziewczyny. Miranda mówiła o sierocie, ale jej podopieczna z pewnością nie była dzieckiem. Kiedy Helena podniosła głowę, James zobaczył przed sobą zapłakaną, ale mimo to śliczną twarz może osiemnastolatki, otoczoną burzą brązowych włosów. Rankiem z pewnością je upięła, ale teraz warkocze się rozplotły, a jednemu brakowało wstążki. Wyraz twarzy młodej Polki i rozpacz w jej oczach poruszyły go. Dziewczyna sprawiała wrażenie zrezygnowanej, zaszczutej, przerażonej i odartej z wszelkiej nadziei…W dużych, niebieskich oczach można było niemal wyczytać całą jej historię.

– Nie Lucyna… – odpowiedziała, szlochając, a James wziął te słowa za próbę poprawienia nieprawidłowej wymowy imienia, ale po chwili usłyszał: – Ja nie jestem Lucyna. Ja jestem… Helena. Lucyna to moja siostra. A ja… ja…

James popatrzył bezradnie na kuzynkę.

– Rozumiesz coś z tego? – spytał.

Miranda potrząsnęła głową.

– Nie. Ale to bez wątpienia jest Lucyna albo przynajmniej dziewczyna, którą zarejestrowaliśmy w obozie jako Lucynę Grabowską. Sądzę, że w tym momencie nie ma to znaczenia, trzeba ją zabrać z tego deszczu i z ulicy. Potem może nam opowiedzieć, co to wszystko znaczy. Lucyno, to wyglądało tak, jakbyś umyślnie chciała rzucić się pod mój samochód! Czy tak było? – spytała z naciskiem Miranda.

Helena w odpowiedzi rozszlochała się jeszcze bardziej.

– Zabierzemy cię więc teraz do wiejskiego domu moich rodziców – zdecydowała Miranda, chcąc podnieść rozdygotaną Helenę, ale wyręczył ją kuzyn, którego poprosiła o pomoc.

– Pomóż jej wstać, James, a ja przyprowadzę samochód. Mam nadzieję, że uda mi się wyjechać nim z powrotem na ulicę.

– Powiedz mi jeszcze raz, jak się nazywasz – zwrócił się do niej James, podając jej rękę. – I nie martw się. Bez względu na to, skąd jesteś, jak się nazywasz i dokąd chciałaś jechać – wszystko na pewno będzie dobrze.

Helena popatrzyła w jego brązowe, sympatyczne oczy – ten młody człowiek wierzył w to, co mówił. Ona sama nie. Nie chciała ująć podanej ręki, nie chciała nigdy więcej dotknąć mężczyzny.

– Skąd pan wie? – spytała niespodziewanie gniewnie i spróbowała sama wstać. – Nie zna mnie pan przecież. W ogóle nie wie pan, co zrobiłam i co mnie spotkało… – Zachwiała się nagle i chcąc nie chcąc, musiała pozwolić, aby kuzyn Mirandy objął ją i podtrzymał. Wyprostowała się i cofnęła gwałtownie.

Jamesowi jej bliskość wydała się przyjemna. Chciał odgarnąć włosy z jej twarzy – była tak delikatna, krucha i poczuł to, kiedy objął ją ramieniem, pomagając jej wstać. Nie chciała tego, ale przecież tak bardzo potrzebowała pomocy. Popatrzył w jej oczy i postarał się, aby jego głos brzmiał naprawdę ciepło.

– Helena… – zaczął. Wymówił jej imię powoli i na pewno zgodnie z wymową angielską. – Być może spotkało cię coś strasznego i może ty także zrobiłaś coś złego, ale to wojna – i łatwo o jedno i drugie. Czasami nie należy i nie można tego oceniać. Ktoś na przykład mówi, że słuszne jest zrzucanie bomb na miasta, bo dzięki temu wojna będzie trwała krócej, a ktoś inny stwierdzi, że to zbrodnia i nie ma żadnego wpływu na przebieg wojny. I kto ma rację? Możesz opowiedzieć mi czy też Mirandzie albo jej rodzicom, co zrobiłaś czy też co się stało. Ale nie musisz tego robić i pozostać po prostu Lu… Heleną. Mnie osobiście imię Helena podoba się o wiele bardziej…

James poczuł bicie serca, widząc nieśmiały uśmiech na zalanej łzami twarzy Heleny.

– I mogę cię zapewnić – mówił dalej – że dziś jesteś całkowicie bezpieczna… Nic ci nie zrobię, tylko pomogłem ci wstać.

– Kiedy w obozie dowiedzą się o wszystkim, wyrzucą mnie – wyszeptała Helena. – Byłoby lepiej, gdybym umarła…

James potrząsnął głową.

– Na pewno nie! – oświadczył. – A jeśli chodzi o to drugie… Może nie będzie tak źle, jak ci się wydaje – uśmiechnął się. Dostrzegł, że Mirandzie udało się wjechać na ulicę samochodem. Zatrzymała się tuż koło nich. Ujął Helenę za rękę.

– Co ty tu masz? – spytał, kiedy poczuł pod palcami małą figurkę, którą kurczowo trzymała Helena. Dziewczyna instynktownie zacisnęła dłoń, jak gdyby w obawie, że James zabierze figurkę, ale on zdążył ją dostrzec i rozpoznać.

– Och, to hei-tiki! – powiedział. – No to widzisz teraz, dlaczego udało ci się uniknąć wypadku. To dzięki temu talizmanowi! – mrugnął do Heleny. – Ja też mam podobny – dodał i wyciągnął zza koszuli swoją figurkę boga. – To prezent od pewnej przyjaciółki…

Helena zobaczyła misterną figurkę z jadeitu ze skrzydłami jak u ptaka.

– To manu, czyli latawiec i zwany birdman – człowiek ptakwyjaśnił James. – Właściwie te figurki są o wiele większe i wykonuje się je z kory albo z liści. Maorysi puszczają je z wiatrem, aby zanosiły bogom jakieś przesłania. A ten latał ze mną i strzegł mnie…

Helena pomyślała, że kuzyn Mirandy czeka teraz, aż ona opowie mu o swoim hei-tiki. Poczuła zakłopotanie i milczała. Ten młody człowiek najwyraźniej znał się na maoryskich bogach. I gdyby zaczęła mówić o Hineahuone, to być może domyśliłby się wszystkiego…

– Chodź teraz, Heleno – powiedział James, po czym zwrócił się do kuzynki: – A ty, Miranda, jedź w bardziej cywilizowany sposób! Helena jest i tak przerażona, a i mnie wystarczy na dziś wrażeń…

Miranda z pewnością nie potraktowałaby zbyt poważnie tego upomnienia, ale na szczęście nie było już okazji do jazdy w dotychczasowym stylu. Zjazd do domu Billerów pojawił się w zasięgu wzroku zaledwie po przejechaniu niecałej mili, a droga nie była już utwardzona. Miranda musiała bardzo uważać, aby jej sportowy samochód o niskim zawieszeniu gdzieś nie utknął, jechała więc ostrożnie.

Do posiadłości dotarli po przejechaniu kolejnej mili – składał się na nią pomalowany na niebiesko-biało drewniany dom z werandą i balkonem na pierwszym piętrze, biegnącym wokół budynku. Balkon był ozdobiony drewnianymi płaskorzeźbami. Obok domu znajdowały się stajnie, a w zapadającym zmroku można było dostrzec dwa małe, silne konie, pasące się na łące. Spektakularne tło tworzył ciągnący się na horyzoncie łańcuch górski.

– Macie konie… – powiedziała Helena cicho. Przed laty we Lwowie malowała je w szkolnych zeszytach i marzyła, aby kiedyś nauczyć się na nich jeździć.

Miranda skinęła głową.

– To jest Vince i Vallery – powiedziała. – Lubisz konie? Jeśli chcesz, możemy jutro pojeździć, zanim wyruszymy do Pahiatua. One są bardzo spokojne.

Helena poczuła coś na kształt tęsknoty, zanim przyszło jej do głowy, że upadek z konia też mógłby spowodować poronienie. Vince i Vallery, kasztanek i gniady, nie sprawiały jednak wrażenia koni lubiących zrzucać jeźdźców z grzbietu.

– Mirando, może Helena pochodzi z miasta i w ogóle nie umie jeździć – zauważył James. Odwrócił się do dziewczyny siedzącej na tylnym siedzeniu i uśmiechnął się. – To prawda, przecież nic o tobie nie wiemy…

Ale Helena nie odwzajemniła jego uśmiechu. Dopiero co miała ochotę powiedzieć o wszystkim, co ją dręczyło, ale teraz jednak postanowiła milczeć. Czuła ogromne zmęczenie.

– Wejdźcie najpierw do środka! – stwierdziła Miranda, kiedy już zaparkowała samochód koło stajni i wszyscy wysiedli. – Moja matka już czeka. Na pewno się nas spodziewała.

James zastanawiał się, czy jego ciotka w ogóle mogła choć przez chwilę być spokojna, kiedy Miranda była w drodze, porzucił jednak te rozważania, widząc, że drzwi domu otworzyły się gwałtownie i wybiegła z nich Lilian Biller.

– Wreszcie jesteście! James, chłopcze, dopiero teraz mogę uwierzyć, że w końcu wróciłeś! Twoja matka dzwoniła już trzy razy! Też jest niespokojna!

Lilian Biller nie pozwoliła Jamesowi dojść do głosu, lecz zbiegła na dół po schodach werandy i chwyciła go w ramiona. Helena widząc ją, pomyślała, że jest bardzo podobna do Mirandy – Lilian wyglądała właściwie jak jej starsza siostra. Była także szczupła, rudowłosa i pełna wdzięku – choć nieco niższa od Mirandy. James przewyższał ją o głowę.

– Jak podróż, wszystko w porządku? Myślałam, że przyjedziecie wcześniej, ale przy tej pogodzie nie można oczywiście jechać szybko. Mirando, to dobrze, że jeździsz ostrożnie!

James w odpowiedzi wykrzywił twarz w grymasie, ale nie powiedział ani słowa.

– A kto to jest? – Lilian dopiero teraz dostrzegła Helenę, uśmiechnęła się do niej i wyciągnęła rękę na przywitanie. – James, chyba nie poszukałeś sobie dziewczyny od razu na nabrzeżu, co? Wiem, że wy, chłopcy z Air Force, jesteście szybcy, ale Miranda miała cię odebrać wprost ze statku, żebyś nam znów nie uciekł! – mówiąc to, Lilian żartobliwie pogroziła Jamesowi palcem. Helena zaczerwieniła się.

Miranda właśnie zamierzała przedstawić dziewczynę, ale James ją ubiegł.

– To jest Helena, ciociu Lily – wyjaśnił. – Należy do grupy polskich uchodźców, którymi opiekuje się Miranda. Pozbieraliśmy ją z drogi.

Lilian Biller zmarszczyła czoło. Z pewnością była osobą spontaniczną i serdeczną, potrafiła jednak także szybko myśleć.

– Pozbieraliście? Tak daleko od Pahiatua? – Lilian przyjrzała się uważnie Helenie. – Dziecko, ależ ty jesteś mokra jak kot! – zauważyła. – Chodź, najpierw cię wysuszymy i ogrzejemy, a potem opowiesz nam, co cię tu sprowadza.

– Powinniśmy przede wszystkim zadzwonić do Pahiatua i powiedzieć, że Lucyna… że Helena jest u nas – zauważyła rozsądnie Miranda. – Nie wiem, czy powiedziałaś opiekunom, dokąd się wybierasz, Lu… Heleno, ale o siódmej powinnaś była być w obozie i wiesz o tym. Jeśli zauważą twoją nieobecność, będą kłopoty.

Helena apatycznie wzruszyła ramionami.

– I tak będę mieć kłopoty – powiedziała cicho, ale nie protestowała, kiedy Miranda od razu poszła do telefonu, gdy tylko wszyscy weszli do domu.

Miranda w krótkich słowach i bez zbędnych szczegółów poinformowała kierownictwo obozu, że Lucyna Grabowska spędzi noc u jej rodziny. Być może sekretarka w Pahiatua nie miała pojęcia, gdzie znajdował się letni dom Billerów. Miranda opowiedziała o przypadkowym spotkaniu i zaproszeniu Heleny do jej rodziców z taką swobodą, jak gdyby rzecz miała miejsce w Palmerstonie.

Helena poczuła pewną ulgę i poszła za matką Mirandy do wielkiego salonu, który zajmował niemal cały parter domu. Obok salonu znajdowała się jedynie obszerna kuchnia. Mimo lata, tego deszczowego i chłodnego dnia w wielkim kominie buzował ogień, w salonie było więc ciepło i przyjemnie. Helena dowiedziała się później, że domem i końmi w czasie nieobecności Billerów opiekowało się pewne starsze małżeństwo. Umeblowanie przytulnego salonu stanowiły masywne, drewniane meble, pomieszczenie sprawiałoby więc wrażenie zwykłego pokoju na farmie, gdyby nie maoryskie artefakty, stojące w każdym możliwym miejscu. Helena dostrzegła posągi bogów, instrumenty muzyczne i broń. Na ścianie wisiały wyroby tkackie i latawiec, podobny do hei-tiki Jamesa.

– Mój ojciec zbiera te rzeczy – wyjaśniła Miranda, a Lilian roześmiała się, oświadczając melodramatycznie:

– A mnie wolno je odkurzać! – po czym zwróciła się do Heleny: – Heleno, usiądź przy kominku, a ja przygotuję ci kąpiel. Nie ma nic lepszego niż gorąca kąpiel w taki niemiły dzień. A ty, James, idź do telefonu i zadzwoń do twojej matki! Gloria i Jack siedzą jak na rozżarzonych węglach.

James zamierzał coś odpowiedzieć, ale Lilian nie dopuściła go do głosu.

– Tak, wiem, że jesteś na nich zły. Jeśli o mnie chodzi, to możesz nakrzyczeć na ojca przez telefon, ale najważniejsze, że jesteś bezpieczny!