ROZDZIAŁ 5

Oczywiście nie było potrzeby organizowania wesela, aby rozpocząć starania o zwolnienie Heleny z obozu w Pahiatua. Lilian Biller następnego ranka towarzyszyła Mirandzie i Helenie w czasie wizyty w obozie i poprosiła o osobistą rozmowę z majorem Foxleyem i Mr Śledzińskim. Kazała Helenie czekać w korytarzu przed biurem i uśmiechała się do niej krzepiąco, zanim poproszono ją do środka. Matka Mirandy wyglądała tego ranka wyjątkowo elegancko. Miała na sobie kostium w czarno-białe wzory firmy Paisley składający się z wąskiej, czarnej spódnicy i wciętego żakietu, podkreślającego linię ramion. Całości dopełniały jedwabne pończochy i czarne pantofle na obcasach, zaś na rudych, upiętych włosach Lilian miała prześliczny kapelusz, będący czymś w rodzaju połączenia czapki baskijskiej i doktorskiego biretu.

Mr Śledziński nie spuszczał matki Mirandy z oczu. Co dokładnie Lilian Biller omawiała z polskim i nowozelandzkim kierownictwem obozu, tego Helena nie miała się nigdy dowiedzieć. Dziewczyna siedziała długie pół godziny jak na rozżarzonych węglach – i nie miała pojęcia, dlaczego Foxley i Śledziński z uśmiechem wyszli na korytarz wraz z Lilian Biller i na pożegnanie podali ręce zarówno jej, jak i Helenie. Obaj panowie życzyli „Lucynie” wiele szczęścia na dalszej drodze życia. O ile w słowach majora Foxleya słychać było sympatię, to Śledziński sprawiał raczej wrażenie zakłopotanego. Helenie wydawało się też, że Polak karcącym spojrzeniem obrzucił jej szczupłą figurę – było całkiem możliwe, że matka Mirandy wspomniała coś na temat dziecka. Jednak najwyraźniej nie miała też zamiaru wyjaśniać czegokolwiek Helenie.

– A więc, załatwione! – stwierdziła z zadowoleniem i położyła dziewczynie rękę na ramieniu. – Zabierz swoje rzeczy, Heleno, i pożegnaj się z przyjaciółmi.

Helena wyszła z budynku zarządu obozu jak w transie i pobiegła do swego domku. Była tu tylko Natalia, która niemal umierała z ciekawości. Helena opowiedziała jej tylko część prawdy. Wspomniała o Neumannach i dodała, że spotkała Mirandę i Jamesa w porcie w Wellingtonie, oni zaś zabrali ją do Billerów i po dłuższych rozmowach stwierdzono, że Lucyna w przyszłości będzie mieszkać u McKenziech jako ktoś w rodzaju rezydentki. Oczywiście cała historia zawierała wiele logicznych braków, co było podstawą do szalonych spekulacji Natalii.

– To ten chłopak, jak tylko cię zobaczył, od razu chciał cię zabrać ze sobą do domu? Lucyno, to aż niewiarygodne! I jego rodzice są bogaci i mają farmę? Och, dlaczego mnie nigdy nie spotyka coś podobnego? Czy on jest przystojny? A ty też jesteś zakochana?

Helena zaczerwieniła się.

– To w ogóle nie ma nic wspólnego z zakochaniem – oświadczyła. – To tylko…

– Lucyna przypomina jego zmarłą siostrę – wtrąciła Miranda, która właśnie weszła do domku, aby zobaczyć, czy Helena skończyła pakowanie. Helena potarła niecierpliwym gestem czoło. Miranda chciała jej pomóc, ale tylko pogorszyła sprawę. – I on jest zdania, że obecność Heleny będzie jakąś pociechą dla jego matki… – fantazjowała niczym niezrażona Miranda. – Bo kiedy matka zobaczy koło siebie kogoś, kto przypomina… eee… Ellen, to…

Natalia zmarszczyła czoło i zwróciła się do Heleny:

– To ty masz być, że tak powiem, kimś w rodzaju namiastki zmarłej dziewczyny? Co ten facet sobie myśli? Nawet jeśli Lucyna wygląda jak ta Ellen, to ona dzięki temu nie zmartwychwstanie! Jego matka będzie jeszcze bardziej przygnębiona, kiedy ty… Nie, nie możesz tego zrobić, Lucyno! Zostań, proszę!

– Chyba musimy już iść – wymamrotała Helena. Szybko pozbierała swoje rzeczy i spakowała je w węzełek. – I to nie jest tak, jak myślisz, Natalio. To jest… Ach, nie mogę ci tego teraz wyjaśnić. W każdym razie wszystko jest w porządku!

Mówiąc to, Helena objęła przyjaciółkę spontanicznie i wyszła szybko, zanim ta zdążyła coś powiedzieć. – Napiszę do ciebie! – zawołała, idąc.

– Moja matka z pewnością wymyśliłaby lepszą historię – wymamrotała Miranda przepraszającym głosem. Helena westchnęła cicho, ale szybko zapomniała o nieprzyjemnym zajściu. Myślała o Lilian Biller, która czekała na nią w samochodzie. Miranda miała zostać w obozie i zająć się swoimi obowiązkami. Z całą pewnością Natalia zasypie ją pytaniami, ale Helenie było już wszystko jedno. Wsiadła do samochodu Lilian i po chwili opuściła Małą Polskę. Znów miał się zacząć nowy rozdział jej życia. I znów nie było wiadomo, co przyniesie przyszłość. Jednak w głębi serca dziewczyna miała jakiś cień nadziei na szczęście.

James McKenzie w ciągu kolejnych kilku dni robił wszystko, aby Helena nie była tak przerażona i zakłopotana. Statek do Lyttelton Harbour, na którym Lilian telefonicznie zabukowała dla nich podróż, wypływał dopiero w piątek, oboje mieli więc spędzić w Lower Hutt niecały tydzień. Helena pochłaniała w tym czasie powieści Lilian Biller, które uważała za nadzwyczaj zajmujące, choć niekiedy nieco zbyt swobodne obyczajowo. Ale też uległa namowom Jamesa, aby zwiedzić najbliższą okolicę. Miejscowość Lower Hutt leżała u ujścia rzeki Hutt River do Pacyfiku i od niej otrzymała swą nazwę. Dom Billerów zbudowany był w głębi lądu, w pobliżu wąwozu Taita – na jego dnie znajdowały się liczne wzniesienia, które musiała pokonać rzeka, aby móc dotrzeć do oceanu. Tu okolica porośnięta była gęstym lasem, drogi wąskie i nie za bardzo nadające się do spacerów. James osiodłał więc oba konie Lilian i zabrał Helenę na wycieczkę.

– To nawet w połowie nie jest tak niebezpieczne, jak podróż samochodem z Mirandą za kierownicą – skwitował obawy Heleny. – A poza lataniem przejażdżka konna jest najprzyjemniejszym sposobem zwiedzenia okolicy.

Rzeczywiście wałach Vince spokojnie człapał za swoją towarzyszką ze stajni Vallery, a Helenę tak bardzo zafascynował krajobraz, że w ogóle nie rozmyślała o upadku i możliwości poronienia będącego jego efektem. Bardziej niepokoił ją fakt samotnego spędzania czasu z Jamesem. Ale młody mężczyzna szybko rozproszył jej obawy poprzez swój sympatyczny, ale pełen dystansu sposób bycia. James traktował Helenę jak siostrę czy też kuzynkę i nie próbował się do niej w jakikolwiek sposób zbliżyć. Dziewczyna, jadąc na koniu, uspokoiła się zupełnie. Młody mężczyzna opowiadał jej o florze Nowej Zelandii i sprawiał wrażenie człowieka zupełnie niegroźnego. A tutejszy las znacznie różnił się od bukowych i jodłowych lasów Polski, a już zwłaszcza od iglastych krzewów syberyjskiej tajgi. W Nowej Zelandii Helena zobaczyła rośliny, których nie było jej dane widzieć nigdy przedtem. Dziwiły ją olbrzymie paprocie i kwitnące na czerwono drzewa rata, które występowały na przemian z palmami, porostami i bukami południowymi. Były tu także drzewa, z których zwieszały się długie liany, a na brzegach rzeki rosły też rośliny z gatunku trzcin zwane raupo, z których Maorysi wyplatali swoje maty i poi-poi. To właśnie suszone liście raupo, służące do wyrobu strojów do tańca, szeleściły głośno, kiedy dziewczęta poruszały się w takt muzyki. Helena z dumą rozpoznała drzewa manuka, a James potwierdził, że pozyskiwany z nich olejek herbaciany ma działanie lecznicze i dezynfekujące.

– W armii australijskiej buteleczka tego oleju była częścią podstawowego wyposażenia każdego z żołnierzy – wyjaśnił. – Tak przynajmniej było w czasie pierwszej wojny światowej, opowiadał mi o tym mój ojciec. Chyba nie za bardzo się przydało w czasie walk pod Gallipoli, ale z pewnością pomagało na pęcherze na stopach i małe zranienia w czasie długich marszów.

Helena opowiedziała, że jej hei-tiki także zostało wykonane z drewna drzewa manuka. James był tym trochę zaskoczony.

– Zwykle hei-tiki robi się z jadeitu zwanego pounamu, tak jak mój, albo z kości – powiedział. – Nigdy jeszcze nie słyszałem o wisiorkach z drewna manuka. Czy ta stara kobieta wykonała go specjalnie dla ciebie?

Helena przytaknęła.

– To był bardzo miły gest z jej strony, prawda? – spytała.

James skinął głową.

– To prawdopodobnie ma jakieś znaczenie – wyraził swoje przypuszczenie. – Takiego hei-tiki nie wiesza się na szyi tak po prostu, bo ładnie wyglądają. Zgodnie z tradycją tohunga przywiązuje wielkie znaczenie do jego wykonania. I nie robi tego ot, tak sobie. Ona śpiewa przy tym różne karakia, wzywa bogów na pomoc… Ktoś, kto potem nosi takie hei-tiki, jest w szczególny sposób chroniony przez bogów.

– To coś w rodzaju krzyżyka, który się poświęca? – spytała Helena. Taki krzyżyk miała jej matka i któregoś dnia na Syberii wymieniła go na chleb.

– Prawdopodobnie tak – odparł James. – W każdym razie musisz odnosić się do swojej małej bogini z wielką czcią. A jeśli chodzi o drewno manuka, to spytaj kiedyś o to Bena… – Helena skinęła głową, sięgnęła do małej figurki przy szyi, po czym dotknęła też drzewa manuka, kiedy przejeżdżała koło jednego z nich. Miała wrażenie, że szorstka kora drzewa przylegała przez chwilę do jej ręki, jak gdyby dziewczynę znów pozdrawiał duch, którego obecność czuła w marae Ngati Rangitane.

– A teraz pokażę ci drzewo kauri – powiedział James, dodając, że były to święte drzewa Maorysów. Dlatego też Maorysi niechętnie zdradzali białym, gdzie one rosną. Jednak Ben Biller odkrył jedno z takich drzew w pobliżu pa – James prowadził więc dziewczynę przez prawie niewidoczne ścieżki w gęstwinie paproci, lian i gałęzi pokrywających ziemię dziewiczego lasu. Jazda trwała godzinami i Helena czuła się już bardzo zmęczona. Jednak uznała, że wysiłek się opłacił. Na środku polany rosło drzewo kauri.

– Ależ ono jest olbrzymie! – Dziewczynie z podziwu zabrakło słów. Obwód pnia u podstawy z pewnością wynosił około ośmiu metrów.

– Tak. Drzewa kauri osiągają wysokość pięćdziesięciu metrów, mają jednak sporo czasu do wzrastania. Wiek najstarszych szacuje się na ponad dwa tysiące lat…

Helena z trudem mogła sobie wyobrazić tak długi czas. Sama sobie wydawała się mała i niepozorna w pobliżu ogromnego drzewa, które emanowało jakąś dziwną siłą.

– Człowiek czuje się mały także wtedy, kiedy lata – zwierzył jej się James, kiedy próbowała wyrazić swoje myśli. – Wtedy widać, jak olbrzymia jest ziemia. I widać też, że wprawdzie można nad nią latać, ale nie można uczynić jej sobie „poddaną”, jak to jest napisane w Biblii. Maorysi mają słuszność, traktując przyrodę z o wiele większą czcią niż my.

Helena przytaknęła w zamyśleniu i wieczorem słuchała z ciekawością i zainteresowaniem opowiadań gospodarza na temat kultury maoryskiej. Bena tego wieczoru odwiedziło dwóch studentów, którzy mieli pomagać mu w pracy przy wykopaliskach, dlatego też profesor poświęcał każdą wolną chwilę na wykłady. I także na temat hei-tiki Heleny miał sporo do powiedzenia.

– Tohunga musiała dostrzegać w tobie nie tylko siłę, ale i wielkoduszność tego drzewa. Jego duchy to duchy obronne, które strzegą, chronią i leczą…

– Może drzewo ma chronić także osobę noszącą to hei-tiki… – zauważył jeden ze studentów, a Ben przytaknął.

– To zawsze jest dawanie i branie – powiedział. – Maorysi od dawna dostrzegali wzajemne oddziaływanie między człowiekiem a przyrodą, między tym, czego można dotknąć, a duchem…

Lilian Biller była mniej uduchowiona. Myślała raczej praktycznie i w trzecim dniu pobytu zaprosiła Helenę na spacer połączony z zakupami do Lower Hutt. Helena w duchu zadawała sobie pytanie, co takiego można tam kupić, została jednak przyjemnie zaskoczona. Lower Hutt, jeśli tylko nie przyjechało się tu w deszczowy, niedzielny wieczór, okazało się być przyjemnym, pełnym życia miasteczkiem. Lilian zaprosiła Helenę i Jamesa, który pojechał z nimi, na obiad do restauracji z widokiem na ujście rzeki i wyznała, że zamierza kupić Helenie kilka sztuk odzieży.

– Nie martw się, to nie będzie nic drogiego – dodała, kiedy zakłopotana Helena zaczęła protestować. – Po coś drogiego musiałybyśmy jechać do Wellington. Ale tak nie mogę cię puścić do Kiward Station. Gloria mogłaby pomyśleć, że zrobiłam się skąpa…

Lilian zawiadomiła telefonicznie Glorię i Jacka, rodziców Jamesa, o przyjeździe Heleny. Matka Mirandy zapewniała, że jej krewni cieszą się z tej wizyty, jednak dziewczyna bardzo obawiała się tego spotkania. Oby oboje państwo McKenzie nie wyciągnęli ze wspólnej podróży jej i Jamesa takich samych wniosków, jak Natalia! Helenie było nieprzyjemnie na samą myśl o tym, że mogliby odnieść wrażenie, iż James pomaga jej z powodu jej kobiecych wdzięków…

Lilian zaprowadziła więc Helenę do miejscowego domu towarowego, wabiącego reklamą mody damskiej. Kupiły prosty, ciemnoniebieski kostium oraz dwie pasujące do niego bluzki i filuterny kapelusz. Ten ostatni pasował także do jasnoniebieskiej sukni z wysoko umieszczoną talią. Suknia ta, którą Lilian wyszukała dla Heleny, była luźna, dziewczęca i z pewnością przez najbliższe dwa lub trzy miesiące nie będzie widać pod nią ciąży. Do tego Lilian kupiła dziewczynie ciepły płaszcz. Wprawdzie w Nowej Zelandii trwało lato, ale zdaniem Lilian na Wyspie Południowej zimą mogło zrobić się naprawdę chłodno.

– Ale nie tak jak na Syberii… – powiedziała Helena cicho.

Lilian objęła ją z uśmiechem.

– Na szczęście nie! – przyznała. – Ale mimo wszystko to nie powód, aby nie ubierać się ciepło! A teraz potrzebujemy kilka kompletów bielizny i walizkę, aby to wszystko spakować. A potem udamy się na poszukiwanie Jamesa. A może wiesz, gdzie on może być?

James rozstał się z obiema kobietami przed zakupami, co Helena przyjęła z ulgą. Drobne komplementy, które dziewczyna usłyszała od niego, kiedy ładnie upięła włosy lub siedziała w siodle w starej sukni do jazdy konnej Mirandy, wprawiały ją w zakłopotanie, bo po prostu nie wiedziała, jak ma je traktować. Ale jeszcze nigdy nie była tak zakłopotana jak teraz w małej kawiarni, gdzie spotkały Jamesa.

– Proszę – powiedział młody mężczyzna i podał jej małe pudełeczko. – Przyszło mi do głowy, że ciocia Lilian o tym nie pomyśli, a mojej matki też nie chciałbym o to prosić, kiedy przyjedzie po nas do Lyttelton. No, a z Kiward Station trzeba jechać do Haldon na zakupy, a w porównaniu z nim Lower Hutt to światowa metropolia. Tam każdy zna każdego. I wtedy…

Zawiłe wyjaśnienia Jamesa wydały się Helenie dziwne. Z zaciekawieniem otworzyła pudełeczko, sądząc, że dowie się wszystkiego. Krew uderzyła jej do twarzy, kiedy zobaczyła złotą obrączkę.

– To jest… to jest…

– …obrączka – potwierdził James. – Uzgodniliśmy przecież, że chciałaś, aby wszyscy odnieśli wrażenie, że byłaś już mężatką w Polsce…

– Kiedy wyjechałam z Polski, miałam czternaście lat… – wyszeptała Helena.

Lilian uśmiechnęła się.

– To przecież nie ma znaczenia – oświadczyła. – Nie musisz opowiadać szczegółów. James ma zupełną rację. To uprości twoją sytuację w małym mieście, jakim jest Haldon, kiedy ludzie będą myśleć, że jesteś w ciąży z bohaterem wojennym. Dobry pomysł, James. Ile to kosztowało? Zwrócę ci pieniądze.

James, słysząc ostatnie słowa, także się zaczerwienił.

– Nie… nie musisz tego robić, ja… to był mój pomysł. A obrączka nie była aż tak droga, choć także nie całkiem tania. Ale przecież powinna jakoś wyglądać…

Lilian roześmiała się.

– Pewnie, to nie powinno sprawiać wrażenia, jak gdyby Helena była w związku z jakimś skąpcem czy też biedakiem. Wszystko wskazuje na to, że wymyśliłeś już dla niej odpowiedniego męża! – dokuczała Jamesowi. – Musisz nam go… a przede wszystkim Helenie, dokładnie opisać!

Helena nie wiedziała, gdzie ma podziać oczy. A zaledwie przed chwilą cieszyła się, że będzie mogła pokazać się Jamesowi w nowym kostiumie – Lilian uparła się, aby dziewczyna po przymiarce od razu w nim została.

– Ta stara sukienka nadaje się do pracy w kuchni – stwierdziła – albo do stajni. Kiedy Gloria weźmie cię pod swoje skrzydła, rzadko będziesz oglądała kuchnię od środka. Mam więc nadzieję, że lubisz owce nie tylko w postaci pieczonej baraniny.

Helena nie była pewna, czy lubi owce, czy nie, bo nigdy jeszcze nie miała do czynienia ze zwierzętami. Ale domyślała się już, że rodzina Jamesa posiadała bardzo wiele owiec, a także około stu sztuk bydła oraz hodowlę psów i koni. Dziewczyna cieszyła się, że zobaczy konie – niechętnie żegnała się z Vince’em i Vallery.

– Ale tam spotkasz też ich krewniaków – pocieszała ją Lilian, która była zachwycona tym, że Helena tak polubiła jej konie. – Vicky, matka Vallery, pochodziła właśnie z Kiward Station, a Vince to jej syn. James, ja właściwie potrzebuję konia z nowego pokolenia. Powiedz Glorii i Jackowi, żeby wyszukali mi jakąś śliczną kobyłkę. Najchętniej wśród potomków Princess.

Princess, matka Vicky, urodziła na Kiward Station jeszcze kilka źrebaków. Był to pierwszy koń Glorii McKenzie i z pewnością na farmie były jeszcze jej dzieci i wnuki.

Miranda nie mogła odmówić sobie przyjemności odwiezienia Jamesa i Heleny na statek. W tym celu poprosiła w obozie o dzień wolny od pracy. I tu Helena musiała przyznać rację Jamesowi: przejażdżka na łagodnym koniu była niczym wobec tej strasznej jazdy.

– To poczekaj, aż polecisz kiedyś z Jamesem! – powiedziała obrażona Miranda, kiedy Helena w trakcie brawurowego pokonywania wyjątkowo ostrego zakrętu nie mogła powstrzymać okrzyku przerażenia. – W porównaniu z tym, jak on lata nad górami, to ja jestem tylko niezdarną kaczką.

Helena popatrzyła na nią zdumiona i dowiedziała się, że rodzina McKenzie dysponowała na Kiward Station prywatnym samolotem marki Piper J-3, jak z dumą objaśnił James, który pieszczotliwie nazywał go Pippa.

– Własny samolot na farmach owczych to nic nadzwyczajnego – dowodził, kiedy zobaczył wyraz twarzy Heleny. Młoda kobieta wiedziała wprawdzie, że rodzina McKenzie nie należała do biednych, ale to, że mogła pozwolić sobie na prywatny samolot, wydało jej się niesłychaną ekstrawagancją.

– Po prostu mamy bardzo dużo ziemi, na której pasą się owce – James najwyraźniej próbował się usprawiedliwić. – Łatwiej jest mieć je na oku, będąc w powietrzu, podobnie jak spędzać je na zimę czy też na strzyżę. Dawniej robiono to, siedząc w siodle na końskim grzbiecie – i oznaczało to ciężką, codzienną pracę, zanim zwierzęta wreszcie znalazły się na wyżynie na pastwiskach, a potem należało wszystko powtórzyć, aby jesienią znaleźć je w górach i sprowadzić przed zimą na farmę. I nie było to bezpieczne. W Alpach często występują nagłe ataki zimy, niespodziewane sztormy i opady śniegu. A moją Pippą przeprowadzam spęd praktycznie sam i ginie mi o wiele mniej owiec niż całej grupie jeźdźców.

– I tam nauczyłeś się latać? – spytała Helena z niedowierzaniem. Ciągle nie mogła oswoić się z myślą, że dla tego młodego człowieka latanie samolotem było tak oczywiste, jak jazda tramwajem dla innych.

James skinął głową.

– Tak. Mój dad też lata, ale nie potrafi odpowiednio rozpędzić tego ptaka. I zwłaszcza przy lądowaniu dad traci nad nim kontrolę. Jeśli chcesz, to też będziesz mogła kiedyś polatać. To wcale nie jest takie trudne…

Helena skinęła głową bez przekonania. Już w czasie jazdy samochodem walczyła z mdłościami i miała nadzieję, że było to związane ze stylem jazdy Mirandy, a nie z nadwrażliwością spowodowaną ciążą. Bo gdyby tak miało być, to podróż statkiem też nie będzie przyjemna.

Ale rejs na Wyspę Południową z Północnej okazał się dla Heleny najwspanialszą z podróży morskich, które miała za sobą. Morze w Cieśninie Cooka było wprawdzie mocno wzburzone i Helena dostała torsji podobnie jak wielu pasażerów, ale potem statek płynął spokojnie wzdłuż wybrzeża Wyspy Południowej i wszyscy mogli cieszyć się widokiem zielonych wzgórz oraz jasnych i ciemnych plaż. Helena z zafascynowaniem obserwowała grupę delfinów, które otoczyły statek, i z przerażeniem kurczowo chwyciła za reling, kiedy w okolicy Kaikoura przed dziobem wynurzył się ogromny kaszalot.

– Ależ one są olbrzymie – powiedziała zaskoczona, kiedy pojawił się także długopłetwiec, a potem narwal. – Czy one naprawdę nie pożerają ludzi?

James roześmiał się.

– Nie, są zupełnie łagodne, a większość z nich nie ma nawet zębów. One są tylko ciekawskie. Popatrz, jak blisko podpływają.

Helenie ta podróż wydała się piękna jak marzenie – choć znów gnębiła ją myśl, że to właściwie Lucyna powinna być na jej miejscu. Jakież wspaniałe możliwości miałaby jej śliczna siostra w tym kraju! Bo kiedy Helena w myślach zestawiła osobę sympatycznego, obytego w świecie Jamesa z nieokrzesanym, trochę głupkowatym Kasprem… Natychmiast miała przed oczami obraz szczęśliwej, młodej pary i życia w dobrobycie, także obraz szanowanej i kochanej kobiety… James z pewnością mógłby pokochać Lucynę…

Bo Helena nie pozwalała sobie na myśl o tym, że James mógłby ją samą uważać za pociągającą, mimo że przecież był dla niej wyjątkowo miły. Młody mężczyzna rozmawiał z nią w ciągu dnia, kiedy byli na pokładzie, a wieczorem zaprosił ją do pokładowej restauracji na kolację. Helena rozkoszowała się smakiem rybnych potraw, a później, kiedy zespół zagrał jakąś melodię do tańca, po raz pierwszy usłyszała jazz – porywający gatunek muzyczny, który wręcz zapraszał do kołysania się w tańcu. I rzeczywiście James od razu poprosił ją do tańca – ale Helena odmówiła. Ciągle przerażał ją dotyk mężczyzny, nie mówiąc już o tym, że jeszcze nigdy nie tańczyła. Sądziła, że się ośmieszy i ludzie będą na nią patrzeć i plotkować. Znów do jej myśli zakradł się obraz jej siostry. Lucyna nie miałaby żadnych zahamowań na parkiecie i prawdopodobnie nawet tutaj znalazłaby się w centrum uwagi. Helena uśmiechnęła się na samą myśl o tym, a potem uświadomiła sobie, kto właściwie jest winny temu, że to doświadczenie będzie Lucynie oszczędzone. Przygnębiło ją to – nie zauważyła nawet, że James próbował odwzajemnić jej uśmiech.