Helena nie przyznała, jak bardzo się bała, kiedy James kilka dni później uparł się, aby zabrać ją na lot po okolicy swoją Pippą. Gloria jednak najwyraźniej to widziała.
– Ogranicz się, proszę, tylko do lotu wokół farmy – upominała syna. – Nie spędzaj jeszcze owiec w dolinę, nawet jeśli będziesz miał na to wielką ochotę. Bo ta dziewczyna nigdy więcej nie wsiądzie z tobą do samolotu!
Helena zakładała więc, że do spędzania owiec z powietrza konieczne będą naprawdę trudne i śmiałe manewry. Wówczas chyba umarłaby ze strachu, ale Gloria po prostu pamiętała o jej żołądku. I rzeczywiście dziewczynie od razu po starcie zrobiło się niedobrze, kiedy tylko James wykonał pierwszy dość odważny zakręt. Mały samolot – kiedy leciała jeszcze jedna osoba, to musiała ona siedzieć na wąskim siedzeniu tuż za pilotem – mocno się wówczas przechylił. Helena była wciśnięta w siedzenie i musiała się opanować, aby nie krzyczeć. Potem jednak zmusiła się do skoncentrowania na widoku i przestała myśleć o ewentualnych niebezpieczeństwach związanych z lotem. Patrzyła na rozległe przestrzenie Canterbury Plains i na widoczny budynek farmy Kiward Station, który z tej wysokości sprawiał wrażenie domku dla lalek. James pokazał jej bieg rzek Waimakariri, Rakaia i Selwyn River, na brzegach których pasły się owce i bydło. Widać też było kilka innych farm – z powietrza można było rozpoznać szopy służące do strzyży – oraz grupy biednie wyglądających chat i domów.
– To były dawniej marae – skomentował James. – Dziś prawie nikt w nich nie mieszka. Stoją puste i niszczeją…
Helena miała wiele pytań na ten temat, jednak przy hałasie maszyny napędzanej śmigłem rozmowa była prawie niemożliwa. James krzyczał, chcąc coś powiedzieć. Kiedy przelatywali nad miasteczkiem Haldon, powiedział coś o znajdujących się tam kopalniach, czego Helena dobrze nie zrozumiała. Potem skierował samolot w stronę gór. Helena wstrzymała oddech, kiedy zobaczyła pierwsze wierzchołki Alp Południowych. Pokryte śniegiem szczyty były tuż przed nimi, dziewczyna widziała głębokie wąwozy i grzbiety górskie. James oczywiście nie potrafił się opanować, kiedy dostrzegł na przedgórzu pierwsze owce. Przeszedł do lotu nurkującego, aby spędzić zwierzęta ze zboczy, na których się pasły, w jeden z górskich kotłów. Przypomniał sobie o swoim wystraszonym pasażerze dopiero wtedy, kiedy Helena krzyknęła ze strachu.
– To nie jest niebezpieczne! – zawołał, zrezygnował jednak z tego manewru.
Górskie jeziora oraz spektakularne skalne krajobrazy, które Helena zobaczyła pod koniec lotu, pozwoliły jej szybko zapomnieć o strachu.
– No i czyż nie było pięknie? – triumfował James, kiedy wreszcie wylądowali.
Helena z zakłopotaniem skinęła głową. Uroda Alp oraz krajobrazu Wyspy Południowej oczarowały ją, jednak cieszyła się ogromnie, mogąc wreszcie stanąć na ziemi. Uwiązana koło hangaru Ainné także się cieszyła i witała Helenę już niemal jak członka rodziny. Młodej kobiecie zrobiło się ciepło na sercu na widok suki. Liczne zwierzęta na Kiward Station bardzo urozmaicały życie wszystkich mieszkańców farmy. Już po kilku dniach od chwili przyjazdu psy, koty i konie były znane i bardzo bliskie także Helenie. Jej własna rodzina nigdy nie miała zwierząt domowych, a biorąc pod uwagę wojnę, dziewczyna mogła być za to tylko wdzięczna losowi. Po deportacji z pewnością zdechłyby z głodu w pustym mieszkaniu we Lwowie. A teraz Helenę cieszyło towarzystwo czworonogów – a poza tym dziewczyna czuła dumę i radość, że z każdym dniem była coraz bardziej przydatna w pracy na farmie.
Posiłki z rodziną McKenzie przebiegały także w coraz swobodniejszej atmosferze – tego dnia James opowiadał o locie nad farmą. Młody mężczyzna był pełen uznania dla dzielności Heleny, która słysząc to, czerwieniła się.
– Co mówiłeś przedtem o kopalniach w Haldon? – spytała, chcąc skierować rozmowę na inny temat. James miał następnego dnia jechać do miasta, aby zrobić zakupy i przede wszystkim odebrać materiały konieczne do różnych napraw. – Nie zrozumiałam cię w samolocie. Rzeczywiście są tutaj kopalnie?
– Było kilka – odparł James. – Ale jakiś czas temu. Od połowy dziewiętnastego wieku aż do jego końca w regionach Mount Hutt i Mount Somers otwarto kilka różnych kopalni. Wydobywano w nich głównie węgiel, choć kilku optymistów szukało także złota. Spodziewano się dużych pokładów węgla, podobnie jak na wybrzeżu zachodnim, i ze wszystkich stron napływali tu górnicy. W pobliżu Haldon także powstały kopalnie i przez pewien czas miasto szybko się rozwijało. Była praca, powstawały sklepy, Haldon się rozrastało. Ale pokłady węgla szybko się skończyły i kopalnie zamykano jedną po drugiej. W tej chwili działają tam tylko dwie albo trzy i one też wkrótce będą zamknięte. Po prostu nie opłaca się ich utrzymywać. Z tym samym nakładem kosztów na wybrzeżu zachodnim wydobywa się trzy razy więcej węgla.
– A złoto także nie występowało tutaj w opłacalnych ilościach – dodała Gloria.
– Ten krótki okres rozkwitu nie wyszedł na dobre okolicznym miejscowościom – mówił Jack. – Część robotników wyprowadziła się, kiedy zamknięto kopalnie, wielu z nich założyło jednak rodziny i zostało tutaj, bo w jakiś sposób poczuli się związani z tym regionem. Liczba mieszkańców Haldon jest dziś o wiele większa niż przed powstaniem kopalni. Następstwem zamknięcia kopalń jest jednak duże bezrobocie…
– Ale tak wcale nie musiało być! – wtrącił James. – W końcu jest wojna! Gdyby ci mężczyźni dobrowolnie się na nią zgłosili…
Jack McKenzie przewrócił oczami.
– To wówczas miasto miałoby problem z wdowami i sierotami wojennymi, o które musiałoby się troszczyć – zauważył.
– Mimo wszystko James ma rację – zaprotestowała Gloria, zanim syn zdążył zareagować i zanim znów rozgorzał spór między nim a ojcem. – Bo właściwie wcale nie musiało dojść do powstania takiego bezrobocia w Nowej Zelandii. Mężczyźni mogliby pójść do wielkich miast, gdzie jest przemysł. W fabrykach jest mnóstwo pracy, zwłaszcza od początku wojny. Kwitnie tam przetwórstwo mięsa i warzyw ze wsi, które potem są eksportowane do Europy. Dlatego nie do końca jest mi żal tych ludzi, którzy bezczynnie wałęsają się po Haldon. Przyczyną ich lamentów jest także ich własne lenistwo. Ale wina, jak zwykle, leży pośrodku…
Helena słysząc ostatnie słowa, zastanawiała się, co Gloria miała na myśli, wolała jednak zmienić temat. Ojciec i syn rozumieli się o wiele lepiej, kiedy chodziło o psy i konie.
W następnym tygodniu Helena towarzyszyła Jamesowi w wyjeździe do Haldon – Gloria dała im długą listę zakupów.
– Czy nie wolałaby pani jechać sama? – spytała Helena nieśmiało, widząc, że na liście figurowały także artykuły toaletowe i ubrania. Oczywiście wybór wełnianych swetrów w sklepie w małym miasteczku nie był tak duży, aby Helena nie trafiła w jej gust. Przecież kobiety wolały wybierać ubrania dla siebie same. A zwłaszcza dla Glorii McKenzie, mieszkającej na tak daleko położonej farmie, taka wycieczka powinna być właściwie przyjemnym wydarzeniem.
Gloria potrząsnęła jednak przecząco głową, stwierdziła, że ma za dużo pracy, po czym gwizdnęła na psy. Tylko suka Ainné wskoczyła do Jamesa na pick-upa.
– Moja matka nie lubi jeździć na zakupy – wyjaśnił młody mężczyzna, kiedy już ruszyli. – W ogóle niechętnie wyjeżdża z farmy dokądkolwiek. Fakt, że przyjechała po nas do Lyttelton, to już i tak wielki sukces. Normalnie przyjechałby po nas dad, ale chyba obawiała się, że się obaj pobijemy w drodze powrotnej. Uwierz mi, że ona woli mimo wszystko zostać na Kiward Station. Prawdopodobnie dziękuje teraz niebu za twoją obecność. W przeciwnym razie musiałaby sama udać się do jaskini lwa…
Helena zmarszczyła czoło.
– Ale co jest aż tak niebezpieczne w domu towarowym w Haldon? – spytała.
James wzruszył ramionami.
– Jeśli o mnie chodzi, to nic. Ale właścicielka jest straszną plotkarą i zaczęłaby wypytywać moją matkę – i pewnie patrzeć ze zdziwieniem, dlaczego ona nie może zdecydować się na założenie sukienki na podróż do miasta. A to wszystko dla mojej matki koszmar. Ona po prostu nie jest towarzyska. Pewnie ma to związek z jakimiś wspomnieniami z dzieciństwa. Matka była razem z ciotką Lilian w angielskim internacie, w którym Lilian świetnie się bawiła, podczas kiedy dla mojej mom pobyt tam był okropny. Wróciła na Kiward Station dopiero pod koniec pierwszej wojny światowej. Jej rodzice zabrali ją najpierw do Ameryki, gdzie wtedy mieszkali… Nie wiem dokładnie, co się stało, niechętnie o tym mówi, ale musiała poruszyć niebo i ziemię, aby móc wrócić do domu. A teraz nigdy nie chce stąd wyjeżdżać.
Helenie wydało się to osobliwe, ale nic nie powiedziała.
Ulice były tutaj tylko częściowo wyasfaltowane, jednak wkrótce dotarli do Haldon. Rzeczywiście było to niewielkie miasto. Znajdował się tam sklep z towarami żelaznymi i drewnem, poczta, warsztat stolarski i kuźnia. Wydawało się, że tak naprawdę kwitł jedynie handel spirytualiami. Helena naliczyła aż trzy puby i wszystkie były otwarte, mimo że było dopiero wczesne przedpołudnie.
– Ci mężczyźni nie mają nic do roboty – powiedział James pogardliwie, widząc zdziwioną twarz Heleny. Bez wątpienia podzielał zdanie swojej matki w kwestii bezrobocia w Haldon. A skutki tego widoczne były właśnie w pubach. Także przed sklepem z towarami żelaznymi, gdzie James zaparkował pick-upa, włóczyło się bezczynnie kilku znudzonych młodych mężczyzn.
– Już z powrotem, McKenzie? – zagadnął jeden z nich Jamesa. – Wszyscy naziści zestrzeleni?
Pozostali roześmiali się głośno.
– A może tutaj jesteś bardziej potrzebny? – odezwał się drugi z mężczyzn. – Słyszałem, że to twój daddy cię sprowadził. Firma ważna dla celów wojennych, ta wasza Kiward Station!
Zabrzmiały kolejne śmiechy.
– A nie potrzebujecie kilku ludzi do roboty, jeśli wszystko tak dobrze wam idzie? – spytał pierwszy z mężczyzn.
James potrząsnął głową, wyraźnie zadowolony z możliwości rzeczowej odpowiedzi, która była oczywiście negatywna.
– Przykro mi, Jeb, mamy dość ludzi. Ale być może moja matka będzie potrzebowała kogoś przy spędzie owiec w następnym miesiącu, choć muszą to być ludzie z doświadczeniem. Tak czy owak, spytaj Miss Glorię.
Helenie ciągle wydawało się to dziwne, ale już prawie się przyzwyczaiła, że Gloria McKenzie przez wszystkich znajomych, także przez robotników, zwana była Miss Glorią – jako następczyni słynnej Miss Gwyn.
– Miss Gloria zatrudnia przecież tylko Maorysów – odezwał się drugi z mężczyzn, który dopiero co kpił z Kiward Station jako firmy ważnej dla celów wojennych. – Ona woli dzikich. Prawdopodobnie także dlatego, że są tańsi…
James chciał coś odpowiedzieć, ale tylko wykrzywił twarz w grymasie. Helenie przyszło do głowy, że dotychczas poznała bliżej tylko jednego z robotników zatrudnionych na Kiward Station: był to Maaka, brygadzista. Rzeczywiście był Maorysem, do tego bardzo zaprzyjaźnionym z Jackiem. Pozostałych pasterzy Helena znała tylko po imieniu, przypominała sobie jednego noszącego angielskie imię Peter i Aramę.
James przywitał właśnie Maorysa, pracownika sklepu z towarami żelaznymi, słowami kia ora. Obaj zamienili kilka słów w języku krajowców – Helena wiedziała już, że James mówił płynnie po maorysku.
– A to jest Mrs Grabowska – przedstawił ją, przechodząc na angielski, chyba także po to, aby powiadomić pozostałych klientów sklepu o nowej mieszkance farmy. Helena zaczerwieniła się natychmiast i spojrzała niepewnie na obrączkę, którą tego dnia znów założyła na palec. James przypomniał jej o tym przed wyjazdem.
– Mrs Grabowska jest Polką, uciekinierką wojenną – mówił dalej James. – Jej mąż zginął na wojnie.
Helena zagryzła wargi. Miała nadzieję, że ludzie nie będą jej wypytywać
Młody Maorys uprzejmie skinął głową w jej stronę.
– Haere mai, madame. Mam na imię Kori. Przykro mi z powodu pani męża. Mam nadzieję, że podoba się pani w naszym kraju.
A potem znów zaczął swobodnie rozmawiać z Jamesem o gwoździach i śrubach. Kiedy zakupy dobiegły końca, James pomógł Helenie zanieść je do pick-upa. Kori nawet się nie ruszył, podobnie jak mężczyźni, z którymi przedtem rozmawiał James.
– Czy Maorysi też mogą zgłaszać się do wojska? – spytała Helena, kiedy już szli razem w stronę domu towarowego po drugiej stronie ulicy.
James przytaknął.
– Jasne, są przecież obywatelami tego kraju. Przynajmniej teoretycznie. W praktyce nasze kultury mieszają się rzadko. Prawdopodobnie byłyby problemy, gdybyśmy w jednej jednostce mieli żołnierzy pakeha i Maorysów. Brytyjczycy rozwiązali to inaczej i po prostu utworzyli specjalne bataliony maoryskie. Mają znakomitą opinię, Maorysi są urodzonymi wojownikami. Walczą jak szaleni, kiedy są już w bitwie. Ale niewielu zgłasza się do wojska i jest to w jakiś sposób zrozumiałe. Tak, jak traktują ich biali…
James rzucił wiele mówiące spojrzenie na jeden z pubów, z którego właśnie wyrzucono dwóch Maorysów. Gospodarza wprawdzie nie było widać, ale goście krzyczeli i wyzywali Maorysów, aż ci pozbierali się i odeszli. W tym samym czasie inny Maorys zajmował się wyładowywaniem z samochodu dostawczego skrzynek z napojami, które wnosił do pubu przez tylne drzwi. W sklepie z towarami mieszanymi maoryska dziewczyna układała zaś towar na półkach.
– Trochę szybciej, Reka, bo zaraz zaśniesz! – rozległ się ostry głos właścicielki sklepu, kiedy już wymieniła z Jamesem powitanie kia ora. – Kiedy tylko tę dziewczynę spuszczę z oka, chodzi jak we śnie – oświadczyła kobieta przepraszającym tonem, zwracając się do Heleny i Jamesa. – Ona jest tak samo głupia i leniwa jak ta mała, którą miałam przedtem…
Kobieta specjalnie mówiła na tyle głośno, aby Reka mogła ją usłyszeć. Helenie zrobiło się nieprzyjemnie. Miała nadzieję, że James będzie bronić młodej kobiety, on jednak nie podjął rozmowy na ten temat, lecz zwrócił się rzeczowo do chudej i niesympatycznej właścicielki.
– Mrs Boysen, czy mogę pani przedstawić Mrs Grabowską?
Helena próbowała się nie zaczerwienić, kiedy James także tej kobiecie opowiedział historię o jej mężu, który poległ na wojnie.
– Mrs Grabowska będzie u nas mieszkać kilka miesięcy i pomagać mojej matce – mówił James. – Proszę jej pomóc zrobić zakupy zgodnie z listą, którą dała jej moja matka – uśmiechnął się zarówno do Mrs Boysen, jak i do Heleny. – I proszę wszystko zapisać na nasz rachunek.
Mrs Boysen natychmiast stała się niemal uosobieniem uprzejmości i zaprowadziła Helenę do działu tekstylnego, przy czym opryskliwym tonem nakazała Rece, aby ta przygotowała pozostałe zakupy. Maoryska dziewczyna bez słowa wzięła do ręki listę. Najwyraźniej umiała czytać, nie była więc aż tak głupia, jak twierdziła właścicielka sklepu.
– Ja pójdę w międzyczasie do kowala – pożegnał się James. – Kiedy tam wszystko załatwię, przyjdę po ciebie – zwrócił się do Heleny.
Mrs Boysen od razu wzięła na spytki „polskiego gościa zakwaterowanego u McKenziech”, jak się wyraziła. Helena szybko zrozumiała niechęć Glorii do składania wizyt w sklepie. Bo to nie była rozmowa, lecz przesłuchanie. Postanowiła po prostu udawać, że nie rozumie tych pytań, które wydawały jej się zbyt natrętne i wścibskie. Monosylabami odpowiadała na pytania dotyczące deportacji jej rodziny na Syberię, oświadczyła, że tam poznała swego męża, który po uwolnieniu natychmiast wstąpił do powstającego właśnie wojska polskiego.
– I wkrótce też zginął – zakończyła, dotykając przy tym swojej obrączki w nadziei, że dzięki temu jej opowieść wyda się bardziej prawdopodobna.
– A więc nie jest pani… z Jamesem…? – dopytywała się Mrs Boysen i uważnie popatrzyła na brzuch Heleny.
Helena znów poczuła się nieprzyjemnie dotknięta. Jej ciąży nie było jeszcze widać, ale Mrs Boysen najwyraźniej miała przenikliwy wzrok.
Potrząsnęła głową.
– Nie, oczywiście, że nie. James był przecież w Anglii. Ja byłam w Persji. A potem w Pahiatua. Znam Jamesa dzięki Mirandzie Biller, która jest jego kuzynką.
To, jak się wydawało, zaspokoiło ciekawość właścicielki sklepu. Helena wybrała niebieski sweter dla Glorii i dwie robocze koszule w kratkę, które powinny jej odpowiadać. Mrs Boysen znała oczywiście rozmiar Glorii. Helena zdecydowała się jeszcze na koszulę w swoim rozmiarze i odważyła się spytać o bryczesy.
Mrs Boysen pogardliwie ściągnęła wargi.
– Będzie pani w nich wyglądała bardzo nieatrakcyjnie, dziecko! – ostrzegła, po czym jednak pokazała Helenie kilka par szerokich spodni przewidzianych dla chłopców.
Helena poprosiła o możliwość przymierzenia spodni roboczych i koszuli w niebiesko-żółtą kratę i stanęła przed lustrem. Widok swojego odbicia wydał jej się osobliwy, zupełnie jak gdyby nie znała tej młodej kobiety, którą zobaczyła w lustrze. Od dawna już nie była chuda, wręcz przeciwnie, jej kształty nabrały kobiecych krągłości, czego przyczyną z pewnością była także ciąża. Heleny nie można już było wziąć za chłopca, jak kilka miesięcy temu, jednak w tym stroju nie sprawiała wrażenia ekscytującej. Dziewczyna uważnie popatrzyła na swą pełną twarz, błyszczące, związane w koński ogon włosy, na piersi, szczupłą talię i prawie płaski brzuch. Niemożliwe, że Mrs Boysen dostrzegła, iż dziewczyna jest w ciąży! Jej szczupłe nogi znakomicie prezentowały się w bryczesach… Helena uśmiechnęła się do swego odbicia i zobaczyła w tym samym momencie, że James wszedł do sklepu.
Nieco zmieszana dostrzegła błysk w jego oczach. Czy to możliwe, że mogła mu się podobać? Rzeczywiście teraz wręcz czekała na komplement. Ale James nie powiedział ani słowa na temat jej wyglądu.
– No, widzę, że chcesz wyglądać tak jak moja matka? – spytał bez większego zainteresowania. – W każdym razie na pewno te rzeczy będą bardziej praktyczne w czasie jazdy konnej.
– I w czasie pracy w stajni. Może mogłabym… – Helena nagle uświadomiła sobie, że wybrała te ubrania, nie pytając, czy może je kupić na rachunek McKenziech. Chciała zaproponować Jamesowi, że je odpracuje, ale zanim zdążyła się odezwać, młody mężczyzna uśmiechnął się do niej.
– Oczywiście możesz wziąć te rzeczy. Powinnaś je koniecznie kupić. Jak mówiłem, Mrs Boysen, proszę zapisać wszystko na nasz rachunek. Mój ojciec wyrówna wszystko jak zwykle pod koniec miesiąca. Jesteś gotowa, Heleno?
Helena zaczerwieniła się, kiedy była mowa o rachunku.
– Ja… muszę się najpierw przebrać…
James wzruszył ramionami.
– Jeśli o mnie chodzi, to możesz zostać w tym, co masz na sobie. Reka, zapakujesz jeszcze jej sukienkę? Byłoby miłe z twojej strony.
Uśmiechnął się do maoryskiej dziewczyny i podpisał rachunek dla Mrs Boysen. Helena zakłopotana wyszła razem z nim na ulicę. Obawiała się, że mężczyźni przed pubem pozwolą sobie na złośliwe komentarze, ale wszyscy milczeli. Jedynie dwie matrony, które szły naprzeciw nich i powitały uprzejmie Jamesa, zwracając się do niego po imieniu, obrzuciły ją zaciekawionymi i nieco pogardliwymi spojrzeniami, po czym znikły za chwilę w domu towarowym.
– No, one na pewno nie zostawią na tobie suchej nitki – powiedział James, przytrzymując jej drzwi samochodu. I wtedy na jego pozornie obojętnej twarzy pojawił się wyraz uznania.
– Ależ wyglądasz… Myślę, że cię nie urażę, jeśli powiem, że wyglądasz fantastycznie!