Kolejne dwa tygodnie minęły w mgnieniu oka. Należało przygotować spęd owiec i ich przybycie na farmę – wszyscy byli zajęci od rana do nocy czyszczeniem stajni i kontrolowaniem płotów. Helena była bardzo pomocna zarówno w domu, jak i w stajniach, a dzień przed spędem spytała nieśmiało, czy też może jakoś pomóc. Gloria przytaknęła od razu.
– Oczywiście, tu potrzebna jest każda para rąk. Możesz pojechać wozem z zaopatrzeniem i pomóc przy karmieniu dwunożnych drapieżników. Mężczyźni zwykle umierają z głodu, kiedy wracają ze spędu, a ja nie za bardzo nadaję się do gotowania i szykowania kanapek. Każdego roku biorę więc do tej pracy nasze pokojówki. Niestety, nie są zbyt samodzielne. Ciągle trzeba im mówić, co mają robić…
Anna i Kyra, młode kobiety, których przodkami byli chyba zarówno Maorysi, jak i pakeha, były wprawdzie sympatyczne, ale niezbyt rozgarnięte. Helena dostrzegła już wcześniej, że kuchnia na Kiward Station nie była zbyt urozmaicona. Zarówno maoryska kucharka, jak i Anna oraz Kyra znały tylko kilka prostych potraw. Gospodyni, która prowadziła dom rodziny Heleny we Lwowie, była o wiele lepsza. Helena w dzieciństwie lubiła zaglądać jej do garnków i od dłuższego czasu zastanawiała się, czy może zaproponować Glorii, że sama zajmie się kuchnią. Teraz więc zgodziła się z radością, mogąc zająć się przygotowywaniem jedzenia w czasie spędu, i od razu pomogła Annie i Kyrze załadować wszystko na wóz. Ku jej zaskoczeniu było to coś w rodzaju kuchni polowej, którą Helena znała z obozów.
Następnego ranka już o świcie na dziedzińcu przed szopami do strzyży zebrali się wszyscy ludzie, którzy mieli brać udział w spędzie. Wszędzie kręcili się mężczyźni, konie i bardzo podekscytowane psy. Helena miała pełne ręce roboty, podając wszystkim kawę i kanapki na śniadanie. Większość mężczyzn przyjechała wielkimi, choć przeważnie nieco zardzewiałymi pick-upami, na których przywieźli swoje konie. Tak też zrobiło czterech maoryskich pomocników, z których dwóch wymachiwało już o tej porze butelką whiskey. Jack odebrał ją im bez skrupułów.
– Dostaniecie ją dopiero dziś wieczór – oświadczył zdecydowanie. – Za dnia jesteście mi potrzebni trzeźwi.
Gloria przyprowadziła dwa konie, jednego dla siebie, drugiego dla Jacka, i wciągnęła je na przyczepę, którą podczepiono do pick-upa. Jack ciągnął kuchnię polową i siano dla koni samochodem ciężarowym, służącym też do transportu bydła.
– Właściwie owce wracają na własnych nogach do farmy – wyjaśnił wesoło Helenie i pozwolił, aby nalała mu znów kawy do kubka. – Ale jeśli któraś jest zraniona lub słaba, możemy ją tu załadować. Dawniej chore zwierzęta od razu zabijaliśmy. Zanim mieliśmy samochody, spęd zwierząt był o wiele bardziej żmudny. Najpierw trzeba było jechać dwa dni konno, zanim w ogóle zobaczyło się pierwsze owce. Teraz wszystko jest prostsze. Wieziemy konie na płaskowyż i zbieramy owce, które James spędził Pippą z gór. To też wymaga zręczności i sporych umiejętności, ale przynajmniej nie jesteśmy cały czas w drodze, czasem przy bardzo złej pogodzie, i nie szukamy tych owiec, które się gdzieś zawieruszyły.
James też zjawił się na miejscu zbiórki i zaczął pomagać przy załadowywaniu na samochody paszy, namiotów i wszystkiego, co było potrzebne do budowania prowizorycznych płotów. Spęd bydła miał ciągnąć się przez dobrych kilka dni. Młody mężczyzna podszedł w końcu do Heleny i poprosił o kubek kawy.
– Nie chcesz polecieć ze mną? – spytał, zajadając kanapkę z serem.
Helena nalała mu znów kawy.
– A czy… Moana już kiedyś z tobą latała? – spytała, nabrawszy odwagi po wszystkich komplementach, jakie dziś dostała. A zaledwie rok wcześniej rankami przed spędem bydła pojawiały się liczne problemy z kuchnią.
James zmarszczył czoło.
– Moana? – spytał. – Na spęd bydła? Nie. Skąd ci to przyszło do głowy?
Helena zaczerwieniła się.
– Bo ona… bo ona ma takie samo hei-tiki jak ty – wyjaśniła.
James uśmiechnął się.
– Tak. Ale boi się latać. Ona tylko puszcza latawce. Dawniej każdego roku przed świętem Matariki budowaliśmy razem manu. To jest maoryskie święto Nowego Roku. Wszyscy puszczają latawce z prośbami do bogów. Moana jest w tym bardzo dobra. Dlatego któregoś dnia wyrzeźbiłem dla niej hei-tiki przedstawiające wodza Nuku-pewapewa, który uciekł swoim wrogom, wznosząc się w powietrze na manu. Zanim więc wyruszyłem na wojnę, ona przyniosła mi to. – James wyciągnął swój talizman, przedstawiający małego ducha, który miał go chronić.
Helena skinęła głową i zagryzła wargi. A więc tak to wyglądało – oboje darowali sobie nawzajem talizmany, z pewnością jako coś w rodzaju miłosnego zastawu. Cieszyła się, kiedy Jack wezwał ludzi do odjazdu.
– Kiedy cię zobaczę? – spytał James, podczas kiedy Helena pakowała ostatnie rzeczy.
Wzruszyła ramionami.
– Myślę, że będziemy gdzieś tam nocować – odpowiedziała, wskazując w kierunku wyżyny.
James uśmiechnął się do niej.
– Znajdę cię – powiedział i pożegnał się, przykładając rękę do swojej czapki lotnika. Pozostali mężczyźni także mieli na głowie czapki albo kapelusze – tego jesiennego ranka było już przenikliwie zimno, choć niebo było czyste. Pasterze nie musieli się liczyć z deszczem czy też śniegiem.
Helena popatrzyła za Jamesem. Nie do końca zrozumiała, co chciał powiedzieć. Nie musiał nocować pod gołym niebem, wręcz przeciwnie, dla niego bezpieczniej było po wykonanej pracy polecieć do domu i wylądować na utwardzonym pasie niż gdzieś w górach. Mógł spać w swoim własnym łóżku.
Helena rozmawiała z Jackiem o starych czasach, kiedy pick-upy i samochody ciężarowe powoli jechały w kierunku zachodnim. Wierzchołki Alp Południowych, które Helenie wydawały się tak bliskie na Kiward Station, teraz stopniowo stawały się jeszcze bliższe. Jack roześmiał się, kiedy mu o tym powiedziała.
– Wszystkim się tak wydaje. Miss Gwyn ciągle opowiadała o swym pierwszym wyjeździe z Kiward Station. Myślała, że na koniu szybko dotrze do gór, a jechała całymi godzinami, zanim się tam znalazła. Musimy pokonać wiele mil, nim znajdziemy pierwsze owce. I także wtedy ciągle jeszcze nie będziemy w Alpach, lecz dopiero na przedgórzu. W głąb gór owce nie docierają, tam prawie wcale nie ma trawy, tylko mchy i porosty, i śnieg – uśmiechnął się do Heleny i dodał, wskazując na niebo:
– Popatrz, tam jest James!
James wykonywał właśnie śmiały manewr, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Potem zawrócił i poleciał w stronę gór, aby zabrać się do pracy. Kiedy ludzie z Kiward Station dotarli do płaskowyżu, gdzie zwykle spędzali owce, były już tam pierwsze maciorki z półrocznymi jagniętami, a inne becząc gniewnie, zbiegały właśnie ze wzgórz.
– One już to znają – zauważył Jack. – Wiedzą, dokąd muszą iść, James wcale nie musi się wysilać. Jak tylko usłyszą samolot, ruszają w drogę.
– To one lubią wracać na farmę? – zdziwiła się Helena. – Dobrowolnie rezygnują z wolności?
– Zamieniają wolność na ciepłą oborę, gdzie trzy razy dziennie dostają siano! – roześmiał się Jack. – To przecież niezła zachęta, prawda? A tak poważnie, tu wkrótce zrobi się bardzo nieprzyjemnie. To będzie trudny czas nawet dla owiec. Nie wszystkie przeżyłyby zimę w górach.
Pasterze parkowali swoje samochody na skraju płaskowyżu powoli, aby nie przerazić owiec. Tam natychmiast zaczynali wyładowywać swoje konie i siodłać je. Psy zeskakiwały z przyczep i biegały dookoła niecierpliwie, chcąc jak najszybciej zabrać się do pracy. Helena z zafascynowaniem patrzyła, jak błyskawicznie spędziły pojedyncze grupy owiec, na rozkaz przewodnika oddzieliły owce z Kiward Station od owiec z innych farm, po czym natychmiast spędziły je w jedno stado. Helena zastanawiała się, jak Gloria, Jack i maoryscy pasterze od razu potrafili rozpoznać, które z tych wełnistych stworzeń należą do nich.
– Owce mają oznaczenia przy uszach – wyjaśniła Gloria, kiedy jakiś czas później przyszła napić się kawy. Helena i Kyra miały już przygotowane kanapki na drugie śniadanie, Anna zaczęła kroić mięso i warzywa oraz przygotowywać zaimprowizowaną kuchnię polową. – Oznaczamy już jagnięta. To najlepszy sposób, aby je potem rozdzielić, w każdym razie dla ludzi, którzy się na tym znają. Dla początkującego wszystkie oznaczenia są jednakowe.
Gloria zaczęła jeść kanapkę z szynką i spojrzała z uznaniem na kuchnię polową.
– Świetnie sobie z tym radzisz, Heleno, muszę cię pochwalić. Pierwszy raz rzeczywiście nie muszę martwić się o jedzenie.
Helenę ucieszył ten komplement – dziewczyna ze zdwojoną energią zabrała się za przygotowanie gęstej zupy na obiad. Ku swemu zakoczeniu podobała jej się praca na dworze, z pasterzami. A przecież dotychczas zawsze uważała się za dziecko miasta. Nigdy nie przypuszczała, że gotowanie i jedzenie przy ognisku sprawi jej tyle przyjemności.
– Dawniej wszystko gotowaliśmy na ogniskach – wspominała Gloria. – To było dość uciążliwe…
Teraz posiłek przygotowywano w kuchni polowej, a ogniska służyły tylko do ogrzania się, co o tej porze było konieczne. Z każdą godziną robiło się coraz zimniej.
Nadchodząca zmiana pogody stanowiła chyba dodatkową zachętę czy też impuls dla owiec – zbiegały z gór coraz szybciej i w coraz większych grupach. Wkrótce cały płaskowyż był pełen beczących zwierząt. A późnym południem w zasięgu wzroku znów pojawił się James ze swoją Pippą i kilka razy okrążył kuchnię polową.
– To znaczy, że już je wszystkie spędził – powiedziała Gloria z zadowoleniem. – Trochę maruderów zostało pewnie na wzgórzach, te będziemy zbierać rano, zanim ruszymy w dół.
Gloria uśmiechnęła się do męża.
– Zrobimy to razem, Jack?
Helena ze wzruszeniem obserwowała, jak Jack McKenzie odwzajemnił jej uśmiech.
– Z tobą zawsze, kochana – odpowiedział.
W ciągu następnych kilku dni owce, zgromadzone w wielkie stada otoczone przez psy i pasterzy, miały być pędzone w kierunku Kiward Station. Samochód z kuchnią polową miał wyjechać wcześniej i czekać na pasterzy w miejscach, gdzie przewidziany był odpoczynek. Helena i pozostali pomocnicy musieli spędzić noc na dworze. Jack przysłał dziewczętom pasterzy, aby pomogli im rozstawić namioty, i wkrótce wszyscy siedzieli przy ogniskach. Mężczyźni puścili w krąg butelki whiskey, zaraz rozległy się śpiewy, zaczęto też opowiadać i wspominać. Helenę oczarowała ta atmosfera. Niektórzy pasterze pakeha mieli ze sobą harmonijki ustne albo nawet gitary, Maorysi towarzyszyli grającym na fletach. Dźwiękom instrumentów towarzyszyło beczenie owiec i rżenie koni, które biegały w prowizorycznych padokach. Zimne, czyste powietrze, ciemne sylwetki gór na horyzoncie i rozświetlone gwiazdami niebo – Helena właściwie mogłaby odczuwać coś na kształt szczęścia. Ale jak zawsze, kiedy tylko opanowywało ją uczucie zadowolenia i spokoju, gdzieś pojawiała się też myśl o Lucynie i natychmiast wracało poczucie winy. To szczęście było kradzione i w ogóle jej się nie należało.
– No, patrzysz w gwiazdy? – zwróciła się do niej nieoczekiwanie Gloria. Także ona nie brała udziału w śpiewach i żartach, lecz oddała się rozmyślaniom – a może coś wspominała? – One pewnie wydają ci się obce. Zawsze byłam rozczarowana, kiedy w Europie patrzyłam na niebo…
Helena na razie w ogóle nie dostrzegała różnicy między niebem europejskim a nowozelandzkim. Ani we Lwowie, ani tym bardziej na lodowatej Syberii nie miała zbyt wiele okazji, aby patrzeć w gwiazdy. Oczywiście czasem spoglądała na nie – właśnie na Syberii niebo było wyjątkowo przejrzyste – ale nie znała nazw gwiazdozbiorów.
– Nie znam się na tym – przyznała.
– Ja się znam – odpowiedziała Gloria w rozmarzeniu. – Moja nauczycielka, Miss Bleachum, często wychodziła ze mną wieczorami na dwór i objaśniała mi gwiazdozbiory. Miałyśmy nawet teleskop. A Marama, moja babka, była Maoryską. Tłumaczyła mi, jakie znaczenie mają gwiazdy dla jej ludu.
– Dla mnie one są… w jakiś sposób budzą cześć i szacunek – powiedziała cicho Helena. – Niosą pociechę. Nie zmieniają się. Bez względu na to, co zrobimy i zamierzamy zrobić… Gwiazdy zawsze pozostają takie same. Były tu już, zanim się urodziliśmy. I będą, kiedy umrzemy…
Gloria potrząsnęła głową.
– My tak tylko myślimy – stwierdziła. – Miss Bleachum tłumaczyła mi, że nie widzimy ich takimi, jakie są. Ich światło potrzebuje wielu lat, zanim do nas dotrze, często setek lat! To znaczy, że widzimy je takie, jakie były przed wieloma laty, a nie takie, jakie są teraz. Niektóre z tych gwiazd, które podziwiamy dziś, dawno już wygasły…
Helena westchnęła.
– Czy to znów ma coś wspólnego z I nga wa o mua? – spytała.
Gloria roześmiała się.
– Nie, w ogóle nie. A przynajmniej Maorysi o tym nie wiedzą. Dla nich gwiazdy są bogami, którzy kierują ich drogami. Maorysi dzięki nim mogą nawigować, kiedy płyną swoimi kanu. Jeśli sprawę prędkości świetlnej rozpatrywać filozoficznie, może miałoby to coś wspólnego z naszą interpretacją przeszłości – może z jaśniejszym obrazem minionych rzeczy. Ale ja nie jestem filozofem, dziecko. A ta noc jest zbyt piękna, aby oddawać się ponurym rozmyślaniom. Ciesz się więc teraźniejszością. Nawet jeśli łudzi nas fałszywym obrazem tego świata.
Gloria oparła się wygodnie i zaczęła opowiadać o gwiazdach. Ale Helena nie słuchała zbyt uważnie jej historii o bogach i żeglarzach. Wiedziała, że nie rozjaśni swojej przeszłości. I że żadna, nawet najpiękniejsza przyszłość, nie opuści swego welonu na to, co zrobiła.
Następnego dnia pasterze wyruszyli wcześnie. Helena dołączyła do nich bez trudu – w nocy było przenikliwie zimno w namiocie, który dzieliła z Anną i Kyrą. I nawet ona, mimo iż wierzyła, że po Syberii już nigdy nie będzie marzła, budziła się kilkakrotnie, trzęsąc się z zimna – mimo flanelowej koszuli, bryczesów i grubego swetra, który pożyczył jej James. A teraz dziewczyna cieszyła się na kubek gorącej kawy, nawet jeśli musiała ją sama przyrządzić. Mężczyźni czuli się podobnie. Dygocąc i zacierając ręce, ale mimo wszystko w dobrych nastrojach, zbierali się wokół wozu z kuchnią. Znów zabrzmiały śmiechy i żarty. Helena i pokojówki usłyszały wiele komplementów, co bardzo cieszyło Kyrę i Annę. Helenie było nieprzyjemnie, kiedy mężczyźni wołali za nią, że jest piękna. Wprawdzie ciągle jeszcze mogła ukryć ciążę, ale można już było zauważyć, że była bardziej krągła niż obie dziewczyny. W dodatku jej cera, zawsze gładka i różowa, teraz zaczęła mieć skłonności do brzydkich wyprysków, a włosy, naprędce zaplecione w warkocze, też nie wyglądały najlepiej po nocy w namiocie. Helena w ogóle nie uważała siebie za ładną i nie lubiła, kiedy mężczyźni prawili fałszywe, jej zdaniem, komplementy.
Zaraz po śniadaniu Gloria i Jack wyruszyli ze swoimi psami, aby poszukać na przedgórzu Alp ostatnich zawieruszonych owiec, podczas gdy większość pasterzy pędziła już stada w stronę Kiward Station. Kilku pojechało naprzód ciężarówkami i pick-upami. Przy wozie z kuchnią pomagał młody Maorys, który, podobnie jak Anna i Kyra, też miał przodków wśród pakeha i otwarcie flirtował z dziewczętami. Jednak nie próbował tego robić z Heleną, co tylko umocniło ją w przeświadczeniu, że powinna z każdym dniem starać się zwracać jak najmniej uwagi na siebie. Robiła więc wszystko, aby nie słyszeć rozmów prowadzonych częściowo po angielsku, częściowo po maorysku, wyglądała z okna kuchennego namiotu i próbowała o niczym nie myśleć. Pogoda tego dnia pasowała do jej niewesołego nastroju – brakowało słońca, niebo było szare i zachmurzone.
– Deszcz wisi w powietrzu – powiedział rankiem Jack, a mężczyźni przytaknęli zgodnie.
Poganiacze starali się utrzymać dość ostre tempo, aby możliwie szybko opuścić płaskowyż. Wiedzieli, że dopiero kiedy dotrą na Canterbury Plains, będzie to oznaczało, że udało im się uciec przed zimą. Tam rzadko padał śnieg, a niż zjawiał się tylko w postaci deszczu.
Także Jack i Gloria nie przedłużali swej samotnej wycieczki w góry, jak pierwotnie zamierzali, i około południa dołączyli do stad i pasterzy. Prowadzili ze sobą około pięćdziesięciu owiec, pilnowanych przez cztery psy. Ainné, która była wśród nich, przybiegła do Heleny w oczekiwaniu pieszczot, kiedy Jack i Gloria ustawili się w długiej kolejce po zupę. Helena cieszyła się. Pierwszy raz pomyślała, że dobrze byłoby mieć takiego psa jak Ainné. Zwierzę kochałoby ją bezwarunkowo – a to z pewnością musiało być piękne uczucie!
– Co, jesteś dumna, że pomogłaś przyprowadzić owce, prawda? – zinterpretowała Helena zachowanie suki, głaszcząc ją, i zaraz znalazła dla niej kawałek kiełbasy.
Gloria słysząc to, roześmiała się i skinęła głową.
– Ona się przechwala! – powiedziała. – A przecież wcale nie było trudno, bo owce biegły do nas same, jak gdyby nie mogły doczekać się spędu. One czują, że pogoda się zmieni, i wiedzą, że w tym wypadku najbezpieczniej jest szukać schronienia w stadzie. Ainné, nie zachowuj się więc tak, jak gdybyś dokonała nie wiadomo czego!
Gloria pieściła sukę, która teraz łasiła się do niej i skwitowała skarcenie radosnym machaniem ogona. Ale Gloria szybko przełknęła podaną zupę, stwierdziła, że była pyszna, i pochwaliła Helenę, po czym marszcząc z niepokojem czoło, popatrzyła na niebo. Nad górami widać już było ciemne chmury, mimo to wszystko wskazywało, że ludzie z Kiward Station zdążą uciec przed niepogodą. Jack nakazał mężczyznom pędzić owce w kierunku doliny. Jednak po południu zaskoczył ich ulewny deszcz, choć na szczęście udało się uciec przed pierwszym atakiem zimy w Alpach. Wszyscy byli mokrzy i w złych nastrojach, kiedy w końcu dotarli do obozu, w którym mieli nocować. Na rozległej łące stała bardzo stara chata z bali, ciągle jeszcze nadająca się do użytku, która stanowiła jako takie schronienie przed niepogodą. A przynajmniej można było się w niej ogrzać, zanim ludzie rozeszli się do namiotów, które rozstawiono już przed przybyciem stad. Dla wszystkich pomocników w chacie nie było oczywiście miejsca, Gloria postanowiła więc, że zostaną tam tylko kobiety i kilku starszych pracowników farmy, którym zimno dokuczało bardziej niż innym. Tak zresztą robiono każdego roku w czasie spędu.
Także Helena dostała matę do spania. Zawinęła się w koce, leżąc między Anną i Kyrą, starała się być jak najdalej od mężczyzn. Wiedziała oczywiście, że tu nie groziło jej żadne niebezpieczeństwo. Gloria i Jack także nocowali w chacie i mieli wszystkich ludzi na oku. Mimo to Helena nie czuła się dobrze w zatłoczonej, woniejącej mokrą odzieżą i pełnej ludzkich wyziewów izbie. Może dlatego, że przypominało jej to zatłoczone baraki syberyjskich obozów, które dzieliła z wieloma innymi kobietami i dziewczętami. Nie za bardzo mogła spać. Jeśli udawało jej się zdrzemnąć, natychmiast dopadały ją wspomnienia umierającej matki, składanych jej obietnic i skonsternowanej twarzy Lucyny, kiedy ta uświadomiła sobie zdradę Heleny.
W końcu dziewczyna nie mogła już wytrzymać, odsunęła koce, zarzuciła sobie jeden z nich na ramiona jako dodatkową ochronę przed zimnem, założyła buty i po cichu wyszła z chaty na zewnątrz. Od razu zrobiło jej się lepiej, kiedy poczuła pod stopami trawę i odetchnęła świeżym powietrzem pachnącym końmi i owcami. Ku jej zaskoczeniu chmury rozeszły się i niebo znów było pełne migocących gwiazd. Helena spojrzała na nie i spróbowała dostrzec różnice między gwiazdozbiorami półkuli północnej i południowej, o których mówiła Gloria.
– To jest Krzyż Południa – usłyszała nagle za sobą męski głos.
Odwróciła się gwałtownie. Była śmiertelnie przerażona, choć natychmiast rozpoznała, kto mówił. James miał na sobie długi, woskowany płaszcz, a jego rudobrązowe włosy były mocno zmierzwione. Uśmiechnął się do Heleny, jakby ciesząc się z udanej niespodzianki.
– Skąd… skąd się tu wziąłeś? – spytała.
– Z Kiward Station – uśmiechnął się. – Ruszyłem w drogę dziś rano. Chciałem zaznać choć trochę atmosfery prawdziwego spędu. Patrzenie na to tylko z samolotu jest nudne…
Helena zmarszczyła czoło. To zabrzmiało jakoś zaskakująco inaczej.
– Hej, nie cieszysz się, że mnie widzisz? – spytał wesoło, a w jego głosie słychać było wręcz rozczarowanie. – Powiedziałem przecież, że cię znajdę.
– Tak trudne to znowu nie było – odparła Helena i w tym samym momencie poczuła złość na siebie samą. Czy naprawdę musiała być tak złośliwa? Ale sytuacja była osobliwa, zupełnie jak gdyby James próbował z nią flirtować. – Czy wasi ludzie nie nocują tu każdego roku?
James wykrzywił twarz w zabawnym grymasie.
– Już dobrze, masz rację! – przyznał dobrodusznie. – I jak podoba ci się na spędzie bydła? To znaczy, kiedy nie pada deszcz.
Helena w świetle księżyca zobaczyła, że jego płaszcz błyszczał od wilgoci. Dlaczego przyjechał tu mimo tak nieprzyjemnej pogody? Czy robił tak każdego roku?
– Lubisz mokre i zimne namioty, zadymione chaty, w których nocą szybko robi się zimno, a człowiek budzi się zdrętwiały i sztywny jak sopel lodu, o ile w ogóle można było zmrużyć oko przy chrapaniu pozostałych ludzi? – Mrugnął do niej porozumiewawczo.
Helena odgadła, że się z nią droczył.
– Te noclegi na łonie natury, o których moi rodzice chyba nigdy nie przestaną roić?
Helena nie za bardzo wiedziała, co ma odpowiedzieć.
– Mnie… podobają się gwiazdy – powiedziała wymijająco.
James skinął głową i stanął obok niej.
– No to popatrzmy, co tam dziś mamy na górze… – Patrzył w niebo pozornie obojętnie, za to ze ściśle naukowym zainteresowaniem.
Serce Heleny zaczęło bić szybciej. Czuła osobliwą mieszankę radości i lęku.
– A więc Krzyż Południa, jak mówiłem – zaczął objaśniać James. – Rozpoznajesz go? Pięć jasnych gwiazd, których położenie tworzy krzyż. Tak to w każdym razie widzieli chrześcijańscy żeglarze przed wiekami. Maorysi dopatrują się w tym gwiazdozbiorze kształtu kanu. Czy wiesz, że jest odwzorowany na fladze Nowej Zelandii?
James pozornie przypadkowo położył rękę na ramieniu Heleny, a ona drgnęła, czując ten dotyk. Całkiem niedawno cofnęłaby się gwałtownie, ale teraz przyłapała się na myśli, że chciałaby przytulić się do tego młodego mężczyzny. Nie zrobiła ani jednego, ani drugiego, stała w ciszy i próbowała skoncentrować się na wyjaśnieniach Jamesa, aż nagle ciszę nocną przerwało szczekanie psa. Natychmiast przyłączyły się do niego pozostałe. Ainné, która wraz z innymi psami pilnowała stada owiec, rozpoznała głos swego pana i zaraziła swą radością inne psy. Piszcząc ze szczęścia, przybiegła do Jamesa i skoczyła na niego. Odwrócił się do suki i powitał ją – ale Helenie wydało się, że nie był tak uradowany, jak zwykle. Dlaczego?
Z chaty też dobiegło szczekanie – niektórzy pasterze zabrali swoje psy do środka, aby mogły spać obok nich, pozostałe collie leżały w stajni u koni. Teraz wszystkie przyłączyły się do szczekania dobiegającego z zewnątrz i za chwilę w wejściu chaty pojawiła się Gloria McKenzie. Strumień światła z jej latarki padł na twarz Heleny.
– Helena? – spytała Gloria wyraźnie zaalarmowana. – Czy coś się stało? Psy…
Helena odwróciła się gwałtownie i poczuła się jak ktoś przyłapany na gorącym uczynku. A przecież nie robiła niczego złego. Nie potrzebowała też wstydzić się swojego stroju – podobnie jak wszyscy spała w ubraniach. Ale jednak była to noc, a ona stała obok Jamesa. Gloria zapewne pomyślała, że dziewczyna wymknęła się z chaty z jego powodu.
– James! – Gloria rozpoznała teraz syna. – A co ty tu robisz?
Była wyraźnie zaskoczona – zapewne w poprzednich latach James nie przyjeżdżał tu konno w trakcie spędu.
– Ja… ehm… myślałem, że się do czegoś przydam…
Pewność siebie Jamesa znikła w obecności jego matki. Najwyraźniej nie zastanawiał się, jak wytłumaczy swoją wycieczkę.
– Na zmęczonym koniu, który galopował całą noc? – strumień światła latarki Glorii padł teraz na brązowego wałacha, mokrego od potu, który ciągle jeszcze oddychał szybko. James przywiązał konia do rosnącego w pobliżu drzewa.
– Zapomniałeś o koniu na widok młodej kobiety? – głos Glorii był surowy, bo los koni zawsze leżał jej na sercu. – Zaprowadź teraz Kenana do stajni, rozetrzyj go porządnie i nakarm, a potem poszukaj sobie miejsca do spania!
Patrzyła, jak James podszedł do konia, ściągnął z niego siodło i sakwy i zarzucił je sobie na ramię, chcąc zanieść je do chaty.
– W namiocie, synu! – dodała.
– My… nie robiliśmy niczego złego… – usprawiedliwiała się Helena nieśmiało. – Tylko… tylko patrzyliśmy na gwiazdy.
– Których światło, jak wiadomo, może być zwodnicze – stwierdziła Gloria. – Chodź już do środka, wszyscy musimy rano wcześnie wstać.