Plany Moany związane ze świętem Matariki udało się zrealizować w całości. Uroczystość wypadła całkiem dobrze. Oczywiście Koua i pozostali Maorysi byli pijani, ale najpierw wszyscy tak jak dawniej śmiali się, rozmawiali i tańczyli przy muzyce. Moana i jej koleżanki dopilnowały, aby dzieci odpowiednio wcześnie poszły spać do domu zebrań – był to jeden z punktów programu – zanim zaczęła się pijatyka. Także Helena z rodziną McKenziech poszli wcześniej do domu, nawet niczego nie jedząc. Rozgrzane kamienie wrzucone do dołów nie wystarczyły, aby upiec mięso, które było półsurowe, kiedy mężczyźni wygrzebali kosze. Reka nie namyślając się długo, wsadziła wszystko do kotła i zrobiła z tego zupę, ale zanim zupa była gotowa, znów musiało upłynąć sporo czasu. A potem rzeczywiście biesiadnikom piasek trzeszczał między zębami. Trzciny, z których uplecione były kosze, skurczyły się w wysokiej temperaturze i w czasie wygrzebywania ich do środka dostała się ziemia. Dzieci mimo to były zachwycone, a pijani dorośli prawdopodobnie nawet nie zauważyliby tego, ale Gloria i Jack postanowili wracać. Wprawdzie tego dnia na Kiward Station nikt nie gotował kolacji, ale w lodówce było dostatecznie dużo wędliny i sera, a świeży chleb pieczono codziennie. James uśmiechnął się, widząc, jak Helena z apetytem zajada kanapkę.
– Widzicie teraz, że lepiej jest nie zagrzebywać jedzenia w ziemi przed spożyciem, o ile nie mieszka się obok wulkanu? – spytał.
Gloria uniosła brwi do góry.
– To przecież było tylko doświadczenie, próba – odparła.
Jack roześmiał się.
– A poza tym nie można tego uogólniać – poparł żonę. – W Europie najlepsze rodzaje sera dojrzewają właśnie w jamach pod ziemią…
James przewrócił wymownie oczami, a Helena próbowała na niego nie patrzeć. Myślała znów o latawcu… o prezencie dla jej dziecka… Czy to możliwe, że ona coś dla niego znaczyła? A może jego wysiłki miały na celu wzbudzenie zazdrości u Moany? To, jej zdaniem, było najbardziej prawdopodobne. Pewnie Jamesowi w ogóle nie podobało się to, że młoda kobieta przez cały dzień była ze swoim kuzynem z Dunedin. A wieczorem jeszcze tańczyła z Ropatą. Młody Maorys był wyraźnie zakochany w kuzynce, tego nie można było nie dostrzec. James prawdopodobnie zauważył to już wcześniej i zareagował właśnie tak. Helena postanowiła zachowywać jeszcze większy dystans. Robienie sobie nadziei, a potem rozczarowanie się albo wręcz ośmieszenie byłoby bolesne.
Helena zamierzała jeszcze bardziej zaangażować się w sprawy szkoły. Pilnowała dzieci, rozmawiała z nimi po angielsku i nauczyła się sama kilkunastu słów po maorysku. Dzięki temu wchodziła Jamesowi w drogę rzadziej, niż gdyby pomagała w stajniach czy też w kuchni na Kiward Station. Moana i pozostałe nauczycielki były zachwycone pomocą Heleny. Projekt w końcu okazał się przecież sukcesem. Janet zbierała każdego ranka wagarowiczów i próbowała nadrobić z nimi materiał, a po południu w szkole i tak panował ożywiony ruch. Przyszłe nauczycielki pomagały odrabiać lekcje, które należało zrobić w ramach przygotowań do zajęć w szkole publicznej, i proponowały warsztaty majsterkowania, muzyki i czytania. A potem, niedługo po święcie Matariki, stało się coś zupełnie nieoczekiwanego. Obok maoryskich dzieci w ławkach w domu zebrań pojawiły się białe dziewczynki i biali chłopcy
– Ja też chciałbym zbudować latawca! – oświadczył mały chłopiec. Helena dostrzegła, że był to Marty Tasier, syn właściciela sklepu z towarami żelaznymi.
– A ja chciałabym nauczyć się tańczyć! – dodała jedna z dziewczynek.
Mała Maoryska od razu pokazała jej kilka prostych kroków, szeleszcząc przy tym piłeczką poi-poi. Była najwyraźniej dumna z tego, że wreszcie umie coś lepiej niż pakeha.
– To o wiele więcej, niż się spodziewałam! – cieszyła się Moana. – W najśmielszych marzeniach nie liczyłam na to, że przyjdą tu dzieci pakeha. Oczywiście są mile widziane. Wreszcie będzie można mówić o przyjaźniach między nimi a nami, Maorysami.
I rzeczywiście mali pakeha wkrótce nauczyli się pierwszych słów po maorysku. Z zapałem śpiewali też haka i odgrywali przedstawione historie z życia Maorysów. James podarował szkole starą piłkę do rugby, a Moana wyjaśniła dzieciom, że to wprawdzie jest gra pakeha, ale ma wiele wspólnych elementów z maoryską grą ki-o-rahi. Pewien stary człowiek ze wsi wiedział, jak pleść piłkę do tej gry, i nauczył tego dzieci. Jego żona zaś nauczyła dziewczynki tkactwa i objaśniała tradycyjne wzory szczepów.
I wszystko szło dobrze, ale któregoś dnia w szkole zjawili się pierwsi rodzice dzieci pakeha, chcąc zobaczyć, gdzie ostatnio spędzają swoje popołudnia Martin, Janes, David, Elisabeth i wiele innych dzieci. Mieszkańcy miasta Haldon nie byli zachwyceni wycieczkami swoich latorośli do świata Maorysów. Niektórzy poskarżyli się nauczycielowi w Haldon i wielebnemu, po czym przyszli osobiście do wsi, aby odebrać dzieci. Wielu rodziców zachowywało się tak, jak gdyby Moana, Janet, Laura i Helena uprowadziły ich dzieci albo przynajmniej skłaniały je do sprzeciwiania się swoim rodzicom. Przyszłe nauczycielki nie dały się sprowokować, próbowały uspokoić rozgniewanych dorosłych i wyjaśnić, co robią ich dzieci w tej szkole. Były przekonane o swojej racji i ostre słowa nie robiły na nich żadnego wrażenia. Jednak Helena obawiała się ludzi takich jak Bernard Tasier. Jego krzyki i groźby przypominały jej nadzorców w rosyjskich łagrach, a Jack i Gloria zgodzili się z nią, nazywając Bernarda Tasiera nazistą. Ten człowiek w czasie wojny wielokrotnie opowiadał się za narodowosocjalistyczną ideologią. Helena była oburzona, kiedy określał Maorysów jako brudnych dzikusów i podstępnych łowców głów, z którymi jego syn w żadnym wypadku nie powinien się bawić, i właściwie on byłby zasadniczym powodem, dla którego dziewczyna chciałaby ostro sprzeciwić się jego ojcu. Jednak strach przeważył.
Helena zdecydowała, że nie będzie zajmować się szkołą, kiedy Moana, Janet i Laura wrócą do Dunedin, a zbliżał się czas, kiedy wszyscy mieli się z nimi żegnać. Kierownictwo seminarium poparło ich projekt wciągnięcia krajowców do nowoczesnego społeczeństwa, a teraz wszystkie trzy studentki miały opowiedzieć o swoich doświadczeniach przed końcem semestru. Przed feriami zimowymi dziewczyny czekały też egzaminy, musiały więc nadrobić materiał, którym nie mogły się zająć w czasie projektu. Studentki rozumiały konieczność powrotu, żałowały jednak, że będą musiały opuścić dzieci. Razem prosiły Helenę dzień przed wyjazdem, aby ta przynajmniej zgodziła się pomagać dzieciom w odrabianiu lekcji. Helena nawet byłaby skłonna ulec ich prośbom, ale czuła, że sama nie będzie potrafiła stawić czoła gniewnym mieszkańcom miasta Haldon. Tym bardziej że nie mogła liczyć na pomoc Koua. Wódz, podobnie jak większość pozostałych mieszkańców marae, tolerował wprawdzie szkołę, ale w nic się nie angażował.
– Nie wiem… A niedługo przyjdzie na świat moje dziecko… – próbowała wymówić się Helena, kiedy rozmowa zeszła na szkołę. – To wszystko jest zbyt męczące dla mnie…
Sama wiedziała, że nie był to zbyt wiarygodny argument, bo dotychczas próbowała jak najrzadziej mówić o dziecku i czekającym ją porodzie. Choć do tego czasu pozostało już tylko kilka tygodni, starała się wieść takie życie, jak dotychczas. Ciągle jeszcze jeździła konno, choć musiała wchodzić na stołek, aby znaleźć się w siodle, i choć nie mogła już zapiąć bryczesów na brzuchu. Dlatego zakładała stare, rozciągnięte w praniu swetry, które zwykle nosiła Gloria w czasie pracy. One doskonale zakrywały rozpięte spodnie, przytrzymywane jedynie kawałkiem sznurka.
– A jazda konna nie jest tak męcząca? – zganiła ją natychmiast Laura. – Ty najwyraźniej w ogóle nie dbasz o swoje dziecko! Jeśli spadniesz…
– Nie spadnę – odparła Helena spokojnie.
Bo rzeczywiście nauczyła się w ostatnich miesiącach dobrze jeździć konno i oczywiście zawsze siedziała na bardzo spokojnym koniu.
– A Miss Gloria mi pozwoliła…
Akurat z tego Helena była niesłychanie dumna. Tego ranka poszła do koni po raz pierwszy sama, wyraźnie zachęcona przez Glorię. Dla Heleny było to coś w rodzaju pasowania na rycerza. Podziwiała matkę Jamesa i cieszyła się z jej pochwał. W dodatku Gloria była jedyną osobą, która nie chciała stale mówić z nią o dziecku. Rozmowy z matką Jamesa dotyczyły wszystkiego, co działo się na farmie, także psów i koni. Gloria była zapalonym hodowcą i mogła godzinami mówić o szczeniakach i źrebakach. Czyli w zasadzie interesowało ją każde nowe życie. Jeśli jednak Helena nie chciała mówić o swojej ciąży, Gloria akceptowała to. Pozwalała też decydować Helenie samej, na co może się odważyć, a na co nie.
– Miss Gloria prawdopodobnie sama siedziała na koniu do ostatniego dnia ciąży… – wyraziła swoje przypuszczenie Janet, która nie za bardzo była w stanie zaprzyjaźnić się z matką Jamesa. Janet była otwarta, rozmowna i bardzo dziewczęca. Szorstki, chłodny sposób bycia Glorii i jej męski styl ubierania się irytowały ją.
– …i potem kładła Jamesa suce do skrzynki ze szczeniakami, kiedy akurat nie było nikogo, kto mógłby go popilnować – zdradziła Moana któregoś dnia jedną z legend rodziny McKenzie. Nie uśmiechała się przy tym jednak, chyba także ona nie ceniła sposobu podejścia Glorii do spraw ciąży i wychowania dzieci.
– Ale ty nie musisz tak postępować, Heleno! – dodała surowo Moana. – Wiem, nie chcesz w niczym przeciwstawiać się Miss Glorii i dobrze z nią żyć, ale nie musisz posuwać się tak daleko, aby tuż przed porodem siedzieć na koniu! Zajmij się lepiej szkołą. Pomaganie w lekcjach jest mniej męczące niż jazda konna!
Helena nie skomentowała tego. Ona sama uważała hałaśliwego Bernarda Tasiera za bardziej niebezpiecznego niż łagodna klacz Megan. Poprosiła Glorię o najspokojniejszego i najlepiej wyszkolonego konia z jej stajni. Oczywiście dawno już nie pragnęła, aby w jakiś sposób doszło do poronienia, ale jedno się nie zmieniło: to dziecko nie było mile widziane w jej życiu. Jeśli się urodzi, będzie się o nie troszczyć, wypełniać swoje obowiązki, tak jak zawsze to robiła w życiu, oprócz tego dnia, kiedy zdradziła Lucynę. Jeśli trzeba będzie, nawet poświęci się dla tego dziecka. Ale jak długo było to możliwe, ignorowała je.
Jednak któregoś dnia, kiedy dziewczęta i Moana wyjechały z ciężkim sercem, Gloria McKenzie poruszyła temat porodu.
– Będziemy musiały rozejrzeć się za akuszerką, Heleno – oświadczyła, kiedy rodzina siedziała wieczorem przy kominku. Na Canterbury Plains panowała zima, było deszczowo i nieznośnie zimno.
Helena zaczerwieniła się. Było jej nieprzyjemnie, kiedy w obecności mężczyzn miała snuć plany związane z porodem, ale James spokojnie kartkował jakiś magazyn dla lotników, a Jack pykał w zamyśleniu ze swojej fajki.
– Radziłabym ci Ahurewę – mówiła dalej Gloria. – Do marae jest o wiele bliżej niż do Haldon, jeśli konieczna będzie szybka pomoc. A Ahurewa ma ogromne doświadczenie. Jej pomoc jest o wiele cenniejsza niż wezwanie Mrs Friedman.
Mrs Friedman była pielęgniarką i położną w Haldon.
– Ahurewa? O ile nie jest pijana – zwrócił uwagę Jack.
Helena także zauważyła, że Ahurewa przeważnie miała ze sobą butelkę whiskey.
Gloria potrząsnęła głową.
– Ona nawet jak jest pijana, jest lepszą położną niż trzeźwa Mrs Friedman – oświadczyła. – Naprawdę możesz jej zaufać, Heleno.
– A gdyby miały pojawić się jakieś komplikacje, zawieziemy cię do szpitala – wtrącił się do rozmowy James.
Także on chyba trochę się obawiał.
– Ja w każdym razie będę mieć stale Pippę gotową do startu. Gdyby miało być bardzo źle, to za piętnaście minut będziesz w Christchurch!
– A tam wylądujesz od razu na Manchester Street? – zakpiła Gloria. – A może ona ma skakać ze spadochronem? Nie bój się, Heleno! Jesteś młoda i zdrowa, z pewnością wszystko pójdzie dobrze.
Helena przytaknęła apatycznie. Przez cały czas miała wrażenie, że tematem rozmowy jest jakaś inna młoda kobieta, a nie ona, Helena Grabowska, grzeczna córka katolickich rodziców z Polski, dla której nie do pomyślenia było zajść w niechcianą ciążę, w dodatku nie mając męża. Czasami w to wszystko nie wierzyła i miała wrażenie, że kiedyś obudzi się z tego koszmarnego snu i znów będzie energiczna i szczupła. Teraz czuła się chwilami jak wieloryb wyrzucony na brzeg morza.
– Ach, prawda, niech któryś z was przyniesie kołyskę ze strychu…
Gloria tego wieczoru najwyraźniej była zdecydowana rozplanować wszystkie szczegóły dotyczące projektu „dziecko”. W każdym razie Helena była jej wdzięczna. Laura i Janet zwykle przy takiej okazji wręcz wydawały okrzyki zachwytu. Helena nie podzielała tego zupełnie. Rozumiała, że wszystko musi być przygotowane dla dziecka, ale nie odczuwała żadnej przyjemności przy wyszukiwaniu ubranek i szykowaniu kołyski. Choć rzeczywiście nie potrzebowała się o nic troszczyć. Na Kiward Station znalazło się wszystko, co było potrzebne w pierwszych miesiącach życia niemowlaka. Kołyskę, którą Jack przyniósł następnego dnia do pokoju Heleny, wykonano kiedyś dla Glorii – było to przepiękne drewniane łóżeczko na biegunach, ozdobione misternymi intarsjami, z koronkową zasłonką. Helena była zdania, że jest godne księżniczki, a Jack przytaknął ze śmiechem.
– Tak też wyobrażali to sobie Kura-maro-tini i jej mąż William. Ojciec Glorii widział w niej księżniczkę, która kiedyś miała mieć u swych stóp cały świat. To on nadał jej to pompatyczne imię. Gloria jako dziecko trochę się go wstydziła. Ale jej dumni rodzice nie zadawali sobie trudu, aby ją przewinąć czy nakarmić… Tym zajmowała się Miss Gwyn – i ja. Zawsze kochałem Glorię! Najpierw jako małą siostrę, a potem, kiedy spotkaliśmy się po wielu latach rozłąki, jako żonę.
Później zjawiła się też Gloria z ubrankami dla dziecka. I były to ubranka jej samej, Jacka i Jamesa oraz starszej przyrodniej siostry Jacka – Fleurette. Gloria przeszukała wszystkie szafy z bielizną na Kiward Station – i znalazła je. Miss Gwyn najwyraźniej nie zadawała sobie trudu, aby cokolwiek wyrzucić, a Gloria nigdy nie miała na to czasu.
– Może to nie jest ostatni krzyk mody – stwierdziła, podnosząc w górę maleńką sukieneczkę – ale można w to ubrać dziecko. O ile nie chcesz uszyć czegoś nowego.
Helena potrząsnęła głową. Ubierze dziecko w to, co jest.