ROZDZIAŁ 6

– Jak właściwie chcesz ją albo jego nazwać? – spytał Jack McKenzie i wypił łyk whisky.

Cała rodzina znów siedziała przy ogniu płonącym w kominku i, jak zwykle w ostatnich dniach, ojciec Jamesa próbował poruszyć z Heleną temat dziecka. Chyba zauważył, jak niechętnie dziewczyna o tym mówiła, i niepokoiło go to. Brak zainteresowania dzieckiem najwyraźniej przypominał mu o jego doświadczeniach z Kurą-maro-tini i jej małżonkiem Williamem – w każdym razie co jakiś czas wracał do tego, w jaki sposób ci oboje traktowali swoje dziecko. Potem pytał pozornie od niechcenia Helenę o plany, jakie ma wobec dziecka, a ona musiała znaleźć jakąś wymówkę, jeśli nie znała odpowiedzi. Oczywiście im bliżej było terminu porodu, tym trudniej przychodziło jej coś do głowy. A zaczął się właśnie ostatni tydzień czerwca. Helena w każdym razie miała uczucie, że grubsza już być nie może. Jej brzuch wydawał jej się wręcz groteskowy, miała stale opuchnięte nogi, a kiedy szła, czasami traciła poczucie równowagi. Każdego dnia walczyła też z dokuczliwymi bólami krzyża. Nie było już możliwe ignorowanie dziecka, ale musiała też przyznać, że raczej odczuwała gniew niż radość na myśl o potomku i nie kochała go. Jeśli Kura-maro-tini czuła coś podobnego, Helena rozumiała ją doskonale. Choć Helena z pewnością nie zaniedbywałaby swojego dziecka, na to była zbyt sumienna. I kiedy teraz zastanawiała się nad jakąś odpowiedzią i chciała wymamrotać, że nazwie noworodka po ojcu albo po matce, zadzwonił telefon. Gloria wstała i poszła do biura, aby odebrać. Wróciła prawie natychmiast.

– To do ciebie, Heleno. Dzwoni Miranda. I jest bardzo podekscytowana.

Helena miała ochotę się poderwać. Miranda była podekscytowana? Może dowiedziała się czegoś o Lucynie? Tak szybko, jak to tylko było możliwe, wygrzebała się z fotela, poszła za Glorią do biura i niezgrabnie chwyciła za słuchawkę. Dotychczas nie zdarzyło jej się zbyt często telefonować.

– Słucham… Lucyna Grabowska.

Pamiętała o tym, aby podać swoje oficjalne nazwisko. Możliwe, że w centrali ktoś mógł usłyszeć rozmowę. Ale Miranda najwyraźniej nie żywiła takich obaw.

– Helena, mówi Miranda! – W jej głosie rzeczywiście można było usłyszeć niepokój. – Co u ciebie i u twojego dziecka? – spytała uprzejmie, ale właściwie nie dała Helenie możliwości odpowiedzi. – Heleno, Witold Obłoński nie żyje!

Helena szukając oparcia, chwyciła ręką za kant szafki, na której stał telefon. Już samo to, że usłyszała nazwisko swego prześladowcy, spowodowało, że od razu zrobiło jej się słabo. Za chwilę dopiero dotarło do niej, co powiedziała Miranda. Witold nie żyje? Dlaczego? Przecież był tylko kilka lat starszy niż ona.

– Helena, słyszysz? – spytała Miranda. – Powiedziałam, że ten gnój Witold nie żyje. Zrozumiałaś?

Helena skinęła głową i po chwili zorientowała się, że Miranda nie mogła tego widzieć.

– Tak – powiedziała bezbarwnym głosem. – Ale… ale jak… jak to może być? On…

– Został zabity – poinformowała Miranda. – Wojenną maczugą Maorysów.

Przed oczami Heleny świat zaczął się kręcić. Nagle przypomniała jej się wycieczka do marae koło Palmerstonu… Ta dziewczynka Karolina, która chciała być wojowniczką. I broń, którą tej małej podarowała Akona. Jej triumfujące słowa: Tym można kogoś zabić!

– Karolina? – spytała.

– Skąd wiesz? – zapytała Miranda zaskoczona. – Czy już coś o tym słyszałaś? Myślałam, że gazety jeszcze o tym nie pisały, ale taka wiadomość jest oczywiście wiele warta. Trzynastoletnia dziewczynka, która zabija swojego nauczyciela. Nie w afekcie, ona to zaplanowała na zimno. Uderzyła go maczugą w tył głowy i potem, kiedy się zatoczył i upadł, zaczęła go dalej tłuc. Z największą brutalnością, tak jest napisane w policyjnym protokole.

– Pewnie miała swoje powody – powiedziała Helena i pomyślała o własnych fantazjach. O tym, jak często zabijała w myślach Witolda. Karolina zrobiła to naprawdę.

– Ona twierdzi, że ją molestował, dwa razy. A tym razem chciał więcej, niż tylko obmacywać. Więc zaplanowała, że go zabije. Dokładnie tak powiedziała. I to było głupie z jej strony. Gdyby przynajmniej twierdziła, że wpadła w szał… Ale to było umyślne i ona to przyznaje.

Helena oparła się o kredens. Tego już było za wiele. Miała pustkę w głowie, ale usiłowała z tym walczyć. Musiała pomyśleć, musiała pomóc Karolinie.

– Czy oni jej nie wierzą? – spytała cicho. – Policja… Kierownictwo szkoły… To musiała przecież być obrona konieczna…

– To bardzo trudne – wyjaśniła Miranda. – Z jednej strony z pewnością nie zakładają, że nie miała żadnych powodów, aby zabić mężczyznę, z drugiej strony żona Witolda wyprawia tu niesłychany teatr. I robi z niego świętego, mówi o nim jako o prawdziwym przyjacielu dzieci. Twierdzi, że nigdy nie dotknąłby swojej podopiecznej. A Karolina… W aktach zapisano, że w czasie deportacji gwałcono ją. Była ciężko ranna, kiedy dotarła do Persji, i leczono ją w tamtejszym szpitalu, była też w konsekwencji tego odpowiednio rozchwiana psychicznie. Teraz Miss Shermann czy też Mrs Obłońska twierdzi, że dziewczyna po prostu zwariowała. Coś, co zrobił jej Witold, musiało przypomnieć jej o tych typach w Rosji i to przelało czarę goryczy. Jeśli wszyscy zgodzą się z tą teorią, Karolina wyląduje w szpitalu dla psychicznie chorych!

– Nonsens! – powiedziała impulsywnie Helena. – To jasne, że ten typ ją obmacywał! Nie ją jedną i nie pierwszy raz…

– Właśnie! – odparła Miranda, a w jej głosie słychać było takie zadowolenie, jak gdyby Helena rozwiązała zagadkę dnia. – A ty musisz im to opowiedzieć, Heleno! Właśnie ty musisz zeznawać w sprawie Karoliny i powiedzieć, co on z tobą zrobił! I z twoją siostrą, bo mówiłaś, że wtedy też coś było, prawda?

– Ale ja… – Wszystko w Helenie sprzeciwiało się temu, aby przedstawić światu niegodziwości Witolda.

– Tak, tak, wiem, chcieliśmy tego zaniechać i zapomnieć o wszystkim – odparła Miranda z wyraźną niecierpliwością. – Ale teraz nie ma do tego żadnych podstaw. On już nie może cię wydać, Heleno. Twoja tajemnica jest bezpieczna, nikt nie będzie podważał prawdziwości twoich dokumentów. Będziesz zeznawać jako Lucyna Grabowska i opowiesz o gwałcie, a nie o wymuszeniu. Najważniejsze, żeby Karolina nie była sama z tymi oskarżeniami. Musisz tutaj przyjechać, Helena. Natychmiast! Musisz!

– Podróż jest w tej chwili dla ciebie zbyt męcząca – zdecydowała Gloria, kiedy Helena blada jak ściana wróciła do salonu McKenziech i opowiedziała o historii Karoliny. – Bez wątpienia powinnaś zeznawać, ta biedna dziewczynka potrzebuje wsparcia i może je otrzymać. Ale jesteś przecież w dziewiątym miesiącu. Nie możesz teraz jechać na Wyspę Północną.

Widać było aż nadto wyraźnie, że Gloria tego żałuje i bardzo współczuje Karolinie.

– A może mogłaby zeznawać tutaj – zaproponował Jack. – Na policji albo u notariusza. Uwierzytelnione zeznanie można by wówczas przedłożyć w Pahiatua.

– To nie zrobi takiego wrażenia, jak osobiste stawienie się na miejscu – stwierdziła Gloria. – Tym bardziej że tam jest jego żona i robi, co może. Ludzie muszą spojrzeć Helenie w twarz, żeby jej uwierzyć, i nie tylko w twarz… – Popatrzyła na brzuch Heleny.

– Ja mogę tam polecieć i zabrać cię ze sobą – zaproponował spokojnie James. – Jeśli tylko się nie boisz…

Pamiętał doskonale, jak Helena po pierwszym locie cieszyła się, kiedy mogła wreszcie stanąć na ziemi.

– Zwariowałeś! – stwierdziła Gloria. – Te wstrząsy w samolocie… Od razu dostanie skurczów porodowych.

– Ja się nie boję – oświadczyła Helena. – Właściwie bardzo mi się to podobało. Wtedy było mi tylko niedobrze, ale tak było stale. Także w pociągu i w samochodzie… i na statku.

– Jeśli panuje względna cisza i nie ma wiatru, Pippa leci praktycznie bez wstrząsów – oświadczył James. – Lot jest o wiele bezpieczniejszy niż rejs promem. I ja lecę prosto, nie muszę wykonywać zakrętów, żeby coś ominąć. Możemy wystartować jutro rano i pojutrze bylibyśmy na miejscu. Albo nawet już jutro wieczór.

Helena zagryzła wargi. Przerażała ją konieczność składania zeznania, a zaawansowana ciąża stanowiła zrozumiałe wytłumaczenie, aby z niego zrezygnować. Ale z drugiej strony nie mogła zostawić Karoliny samej sobie. Ta mała dziewczynka zemściła się za Helenę – i kto wie, za ile jeszcze dziewcząt przed nimi dwiema! Helena nie mogła się teraz wycofać.

Jednak James inaczej zinterpretował jej wahanie.

– Jeśli mi jednak nie ufasz… – W jego oczach widać było rozczarowanie.

Helena potrząsnęła głową.

– Polecimy – zdecydowała.

Helena nie była specjalnie zaskoczona, kiedy zastała Glorię czekającą na nią później na korytarzu przed jej pokojem.

– Dziecko, chciałabym z tobą raz jeszcze porozmawiać – powiedziała z pewnym zakłopotaniem. – Uważam, że… że to bardzo odważne z twojej strony, że mimo wszystko zdecydowałaś się lecieć do Pahiatua. Ale czy jesteś pewna, że tego chcesz?

Helena potarła czoło.

– Ja naprawdę się nie boję – oświadczyła. – James potrafi bardzo dobrze latać…

Gloria machnęła ręką lekceważąco.

– Nie o to chodzi. James rzeczywiście umie latać. A jeśli w drodze chwycą cię skurcze, zawiezie cię do szpitala szybciej, niż my tutaj sprowadzimy akuszerkę. Widziałam już, jak ten chłopak ląduje na znaczku pocztowym! Chodzi bardziej o to zeznanie. Samolot ma tylko dwa siedzenia. Ja nie mogę ci towarzyszyć. Lilian też nie, ona jest teraz z Benem na Wyspach Cooka. Będzisz zupełnie sama… – Gloria popatrzyła dziewczynie w oczy i oznaczało to tylko jedno. Matka Jamesa dobrze wiedziała, o czym mówi. – Będziesz mówić o sprawach, o których chciałabyś zapomnieć.

Helena zagryzła wargi.

– I nga wa o mua – odpowiedziała cicho. – Nigdy się nie zapomina.

Gloria uśmiechnęła się.

– Masz rację. Może nawet lepiej jest o tym powiedzieć. Są lekarze… psycholodzy… którzy twierdzą, że to nawet pomaga, kiedy się o tym mówi. Ja… ja nigdy nie mogłam tego zrobić – opuściła wzrok.

– Czy pani… też przeżyła coś podobnego? – spytała Helena. Dawno już przypuszczała, że coś takiego mogło mieć miejsce, nawet jeśli Gloria ograniczała się tylko do niejasnych aluzji.

Gloria zacisnęła wargi.

– Byłam w Ameryce i chciałam wrócić do Nowej Zelandii – odpowiedziała. – I nie miałam pieniędzy. Byłam dziewiętnastoletnią dziewczyną… Wrócić do domu – to było dla mnie ważniejsze niż wszystko na świecie. Resztę dopowiedz sobie sama. Raczej umrę, niż o tym opowiem.

– Ja jestem… ja… – Helena chciała powiedzieć, że doskonale ją rozumie i wie, jak ona się czuje. Ale to nie Witolda miała przed oczami, myśląc o tym. Jego nienawidziła i czuła do niego obrzydzenie, a teraz jego dziecko zniszczyło jej przyszłość. Słowa, o których myślała, że nigdy ich nie wypowie, odnosiły się wyłącznie do Lucyny. Helena miała na myśli to, że nigdy nie będzie w stanie komukolwiek spowiadać się ze zdrady wobec swojej siostry.

– Dam sobie radę – powiedziała.

Gloria niezgrabnie podeszła bliżej. Czy matka Jamesa chciała ją objąć? Helena teraz dopiero zdała sobie sprawę, jak rzadko Gloria kogokolwiek dotykała. Także teraz cofnęła się jednak i tylko położyła jej rękę na ramieniu.

– Życzę ci szczęścia – powiedziała.

Oczywiście Helena czuła gwałtowne bicie serca, kiedy następnego ranka zajmowała za Jamesem miejsce w jego samolocie. Już samo wsiadanie z powodu jej brzucha okazało się nader trudnym przedsięwzięciem. Dziewczyna wstydziła się przed Jamesem z powodu swej niezgrabności i zdeformowanej sylwetki w szarej sukni ciążowej, która przypominała worek. Sklepy w Haldon nie były zbyt dobrze zaopatrzone, jeśli chodzi o modę dla przyszłych matek. Helena uważała, że wygląda fatalnie pod każdym względem – jej ciało było ociężałe i zniekształcone. Poprzedniego dnia umyła sobie włosy, a już dziś były szare i bez połysku.

James nic sobie z tego nie robił. Uśmiechał się do niej tak samo, jak tego dnia, kiedy w Haldon kupiła sobie bryczesy i koszulę w kratę.

– Ruszamy! Jak coś będzie się działo, to krzycz! – dawał jej wskazówki. – Dziś na pewno w kokpicie będzie głośno…

Deszcz padał już w nocy i nic nie wskazywało na to, że przestanie. Gloria miała z tego powodu obawy. James oświadczył jednak, że deszcz nie stanowi żadnego problemu, a lot może być niespokojny tylko z powodu wiatru. Ale tego dnia nie było wietrznie, wręcz przeciwnie. Deszcz bębnił tak jednostajnie o szybę kokpitu, jak gdyby chmury nad Canterbury Plains nigdy już nie miały się rozejść. Hałas był wręcz ogłuszający, było też ciemno.

– I nie martw się! – krzyknął James. – Do Wellingtonu jest tylko dwieście mil. To zaledwie dwie godziny lotu i wylądujemy na lotnisku wojskowym. Tam możemy zatankować i lecieć dalej.

– Albo pojechać do Pahiatua pociągiem – dodał surowo Jack, który także towarzyszył synowi i Helenie do hangaru. – Nie ryzykuj, James! W Pahiatua jest dom opieki dla dzieci, a nie lotnisko! Kto wie, gdzie tam będziesz mógł wylądować.

James uśmiechnął się szeroko, znów dotknął swojej czapki w geście pożegnania i wskoczył do kokpitu.

– Na razie, cześć! – pożegnał bezczelnie ojca. – Pilnujcie Ainné!

A potem włączył silniki i mały samolot potoczył się na pas startowy. Helena zamknęła oczy. Kiedy je otworzyła, byli już w powierzu.

James nie obiecywał za wiele. Lot był zdumiewająco spokojny, a ponieważ rzeczywiście lecieli prosto, Helenie nie było niedobrze. Nie lecieli też zbyt wysoko i trzymali się linii wybrzeża, Helena widziała więc w dole plaże i klify. Z początku widok przesłaniał deszcz, ale po godzinie pogoda poprawiła się i kiedy dotarli do Cieśniny Cooka, świeciło już słońce. Tu jednak nie było już tak spokojnie – między wyspani zawsze trochę wiało. Helena starała się być mimo wszystko dzielna.

– Twoje dziecko będzie lotnikiem! – przepowiadał James, kiedy wylądowali w Wellingtonie i przekonał się, że Helena nie sprawiała wrażenia tak uradowanej i pełnej ulgi, jak po swoim pierwszym locie nad Kiward Station. – Ja go wszystkiego nauczę, jak tylko będzie w stanie widzieć więcej niż stery!

– Może to będzie dziewczyna – powiedziała Helena i w tym momemencie sama się zdziwiła. Po raz pierwszy mówiła bez skrępowania i niechęci o swoim dziecku i rzeczywiście miała przed oczami obraz małej dziewczynki, podobnej do niej samej.

– I co z tego? – spytał James. – Amelia Earhart też była dziewczyną. A Elly Beinhorn w latach trzydziestych okrążyła świat. Twoja córka też będzie w stanie to zrobić! A może nawet poleci na księżyc. Zobaczysz, za dwadzieścia lat tam dotrzemy!

Postarała się o uśmiech i próbowała nie myśleć o tym, gdzie ona i to dziecko będą za dwadzieścia lat. Czy ono w ogóle będzie miało jakieś szanse, a może nie powiedzie mu się w ogóle, tak jak jego matce?

– Naprawdę chcesz jechać pociągiem? – dopytywał się James.

Zaprowadził Helenę do mesy oficerskiej i postarał się o kawę oraz coś do jedzenia. Ku swemu zaskoczeniu Helena po tym locie czuła głód.

Potrząsnęła dzielnie głową.

– Jeśli o mnie chodzi, to możemy lecieć – oświadczyła, choć chętnie odwlokłaby chwilę, w której miała dotrzeć do Pahiatua. Nie miała jednak ochoty na podróż pociągiem. Trasa, wiodąca przez Rimutaka Incline i pełna zakrętów, nie należała do spokojnych i Helena wiedziała już, że w pociągu będzie trzęsło o wiele bardziej niż w czasie lotu.

Sprawa była więc rozwiązana. Kiedy jednak wychodzili z mesy, do Jamesa podszedł młody sierżant i zameldował, że ktoś na nich czeka.

– To młoda kobieta, sir – oświadczył. – I przyjechała sportowym samochodem. Mówi, że po was. Nazywa się… Chwileczkę, tak, nazywa się Miss… Miss Biller.

James i Helena wymienili spojrzenia.

– To Miranda – powiedział James. – Jednak będzie niebezpiecznie.