ROZDZIAŁ 1

– Ahurewa chciałaby cię zobaczyć.

Moana przyjechała w odwiedziny na weekend, bo w O’Keefe Station miała mieć miejsce jakaś uroczystość rodzinna. Dziewczyna wykorzystała więc okazję, aby zajrzeć do McKenziech i przekazać zaproszenie maoryskiej akuszerki. Choć nie brzmiało to tak, jak gdyby stara tohunga pozostawiała ciężarnej jakiś wybór.

Helena była mocno zakłopotana, ale Gloria skinęła głową i odpowiedziała zamiast niej.

– Jasne. To bardzo rozsądne, że chce cię zbadać, zanim zacznie się poród, Heleno. Będzie chciała ci też wyjaśnić, jak to będzie przebiegać. Maoryskie metody pomocy przy porodzie są bardziej łagodne i naturalne niż u pakeha. Moim zdaniem są po prostu lepsze. A możesz mi wierzyć, bo miałam ciężki poród…

Helena słyszała już, że Gloria McKenzie dopiero kilka lat po ślubie z Jackiem zaszła w ciążę, a James z pewnością nie miał być jedynym dzieckiem. Może było to związane ze złymi doświadczeniami z jej młodości, o których nigdy nie chciała mówić? Helena zakładała, że Gloria miała wiele wspólnego z Karoliną. Matka Jamesa chyba w stosunku do nikogo nie okazywała tyle empatii, co wobec tej dziewczynki. Karolina zaadaptowała się dobrze już w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Wprawdzie ciągle jeszcze niewiele mówiła, ale chodziła za Glorią jak cień i starała się pomóc, gdzie tylko mogła. Najwyraźniej znała się na zwierzętach, a konie były jej szczególnie bliskie. To wszystko oraz jej znajomość angielskiego wskazywało na to, że dziewczynka pochodziła z bardzo dobrego domu, jak zakładała Helena. I zapewne pierwsze lata swojego życia spędziła w otoczeniu, które przypominało Kiward Station.

– Mogę cię od razu zawieźć do marae, Heleno – zaoferował swoją pomoc James. – I zabrać też ciebie, Moano. I tak muszę jechać do Haldon. W drodze powrotnej zabiorę Helenę z powrotem.

Moana przyszła pieszo z O’Keefe Station. W jej rodzinie miały się odbyć chrzciny, a babka dziecka była ulubioną siostrą wuja Moany, Wiremu, u którego Moana mieszkała w Dunedin. Dlatego też on sam przyjechał z całą rodziną, aby wziąć udział w uroczystości, i zabrał Moanę. Jednak dziewczyna musiała wracać razem z nim, aby zdać ostatnie egzaminy, choć dla większości studentów rozpoczęły się już ferie zimowe.

Helena z zazdrością patrzyła, jak ślicznie tego dnia wyglądała młoda Maoryska. Miała na sobie kolorową suknię-kimono z cienkiego materiału w kwiaty, która ściśle przylegała do jej szczupłego ciała i podkreślała jej talię. Dziewczyna wyglądała jak jedna z piękności mórz południowych Paula Gauguina. Miała jak zwykle rozpuszczone włosy – uroczystość chrzcin najwyraźniej jednoczyła tradycje maoryskie i pakeha. Helenie za to wydawało się, że jest z każdym dniem grubsza, o ile to w ogóle było jeszcze możliwe. Naprawdę miała już dość tej ciąży i jedyne, czego pragnęła, to to, aby dziecko urodziło się jak najszybciej. Bliskość wobec nienarodzonego, którą przez chwilę czuła w Pahiatua, znów znikła. Helena nie chciała tego dziecka i ciągle złorzeczyła losowi. Żona Witolda z pewnością niczego nie pragnęła bardziej niż mieć dziecko z mężem, a zamiast tego Witold zrujnował życie Helenie i zrobił wszystko, co w jego mocy, aby jeszcze Karolina cierpiała z powodu swej traumy.

– Oczywiście, pójdę – odpowiedziała Helena w nadziei, że nie będzie słychać w jej głosie, jakim wstrętem napawała ją konieczność tych odwiedzin.

Z nieszczęśliwą miną spojrzała jeszcze raz w lustro, zanim poszła za Jamesem i Moaną do samochodu. Z trudem mieściła się do workowatej sukienki, ale akuszerce i tak będzie wszystko jedno, jak wygląda.

marae stwierdziła z przerażeniem, że nie było tam tak spokojnie, jak w zwykłe codzienne popołudnie. Na centralnym placu wsi stało już kilka samochodów. Niektóre były prawidłowo zaparkowane – między brudnymi, zaniedbanymi pick-upami członków szczepu Helena dostrzegła elegancki samochód marki Lincoln Continental.

– Czy to jest samochód Wiremu? – spytał James z podziwem. – Wow! Twój wujek musi dobrze zarabiać!

Moana przytaknęła.

– Tak, rzeczywiście zarabia dobrze – stwierdziła, a jej uwagę zwróciły inne samochody, które także stały na placu. Niektóre z nich miały otwarte drzwi, jak gdyby kierowcy wyskoczyli z nich pośpiesznie.

– A co tu robią te samochody z Haldon? – zdziwiła się. – Ten dodge na przykład należy do Bernarda Tasiera!

Kiedy James zatrzymał się i kobiety otworzyły drzwi, do uszu wszystkich dobiegły czyjeś głosy. Jeden z nich można było równie łatwo zidentyfikować jak dodge’a. Bernard Tasier mówił coś głośno do grupy mężczyzn pakeha uzbrojonych w broń myśliwską, która stała przed domem zebrań naprzeciwko równie rozwścieczonej grupy Maorysów.

– Otwierać! – rozkazał Tasier, wymachując bronią. – Oddacie mojego syna, i to szybko!

Wódz Koua odpowiedział właścicielowi sklepu z towarami żelaznymi równie gniewnym głosem:

– Twojego bachora tutaj nie ma, pakeha! Ile razy jeszcze mam ci to powtarzać? Szukaj gdzie indziej, bo my go nie mamy.

– Możesz gadać, ile chcesz, ty gnoju! – wrzasnął Tasier. Najwyraźniej nie był całkiem trzeźwy, podobnie zresztą jak Koua. – Nie wierzę w ani jedno twoje słowo! Chłopak zniknął, a ty nie chcesz otworzyć tego domu. Domu, w którym uczyliście dzieci. To wszystko śmierdzi aż pod niebiosa!

– Mister, niechże pan będzie rozsądny – wysoki, jak na Maorysów bardzo szczupły mężczyzna wyszedł zza wodza. W przeciwieństwie do innych, którzy przeważnie mieli na sobie dżinsy, flanelowe koszule i skórzane kurtki, ten był elegancko ubrany. Biała koszula, chusteczka w kieszeni marynarki i starannie obcięte włosy tworzyły zaskakujący kontrast z jego wytatuowaną twarzą. Taką twarz miał tylko on i Koua. Helena wiedziała o tym. Tonga, poprzedni wódz szczepu, jak opowiadał jej James, kazał wytatuować na twarzach swoich obu synów przerażające moko. A więc ten mężczyzna to musiał być Wiremu, wuj Moany.

– Dlaczego szczep miałby uprowadzić pańskiego syna? – zwrócił się do Tasiera, mówiąc spokojnym, rzeczowym głosem.

– Właśnie – dodał Koua. – Jeżeli mamy tu czegoś za dużo, to są to właśnie dzieci.

Ale Wiremu nie zwracał na niego uwagi.

– Mój brat, ariki… – wskazał na Koua – …chętnie udowodniłby panu, że nie ukrył tam pańskiego syna. Ale nikt nie wie, gdzie są klucze do domu zebrań. Moja bratanica…

– Koniec z tym gadaniem, wyłamiemy drzwi! – wrzasnął Tasier. – Chodźcie, chłopcy. Albo od razu to spalimy…

– To wówczas spali pan swoje dziecko, gdyby rzeczywiście miało tam być – zauważył Wiremu.

Tasier uniósł broń i zrobił kilka kroków w jego stronę.

– Przestań, ty gówniany mądralo!

– Już dobrze, Mr Tasier, mam klucz. – Moana spokojnie stanęła przed wujem i rozwścieczonym biznesmenem. – Byłam na Kiward Station i przez nieuwagę zabrałam klucze ze sobą. Mój ojciec mówi prawdę, on rzeczywiście nie mógł otworzyć domu zebrań.

– Czy ten klucz jest czy nie – wtrącił się Koua, który w międzyczasie przypomniał sobie, jakie ma prawa jako wódz – …ja nie muszę przed panem otwierać tego cholernego domu, Tasier. Ja tu reprezentuję prawo. To jest ziemia szczepu, to nasz dom. A jeśli życzy pan sobie, aby tu wejść, musi pan o to poprosić! – I mówiąc to, wódz skierował swą broń w stronę pakeha.

– Co tu się w ogóle dzieje? – James McKenzie pojawił się obok Moany. – Może najpierw opowie nam pan, co pana tu sprowadza, Mr Tasier. A w ogóle lepiej się rozmawia, jeśli nie wymachuje się bronią przed nosem rozmówcy. To dotyczy także ciebie, ariki.

W efekcie wtrącenia się do rozmowy dziedzica Kiward Station obaj rozmówcy nieco ochłonęli – i Tasier, i Koua opuścili broń.

– Marty zniknął – oświadczył Tasier, ciągle jeszcze agresywnie, ale przynajmniej nie krzycząc. – Mój syn… Mój ośmioletni syn. Zniknął dobrych kilka godzin temu, a moja żona szaleje z rozpaczy. A gdzie był, kiedy zniknął po raz ostatni? Zgadujcie, do trzech razy sztuka! – Przy tych słowach Tasier wskazał na dom zebrań.

– Ale wówczas przyszedł do nas dobrowolnie, aby wraz z przyjaciółmi konstruować latawca – wyjaśniła spokojnie Moana. – A dziś nie odbywają się zajęcia. Widzi pan przecież, nie ma tu żadnych dzieci, a dom jest zamknięty.

– Ale kto mi zaręczy, że nie uwięziliście w środku Marty’ego? – Tasier popatrzył z wściekłością na wodza.

Koua wykrzywił twarz w lekceważącym grymasie.

– My, Maorysi, słyniemy z tego, że porywamy dzieci, prawda? W przeciwieństwie do pakeha, którzy nigdy nie uprowadzali maoryskich dzieci i nie umieszczali ich w placówkach misyjnych albo w tak zwanych szkołach, aby jak najszybciej zapomniały o swoich szczepach i rodzinach. Chyba naprawdę nie wierzy pan w to, że chcemy z pańskiego Marty’ego zrobić małego Maorysa!

Stojący naokoło mężczyźni roześmiali się głośno. Moana jednak nie zwracała uwagi ani na ojca, ani na nich. Podeszła do swojej szkoły i otworzyła drzwi.

– Jeśli pana to uspokoi, Mr Tasier, może pan sobie obejrzeć nasz dom zebrań – powiedziała z opanowaniem. – Proszę, niech pan wejdzie i popatrzy, tam jest tylko jedno wielkie pomieszczenie i nikt nie mógł się ukryć. I myślę, że moja rodzina nie będzie też miała nic przeciwko temu, aby obejrzał pan sobie dom mojej ciotki. Akurat mamy chrzciny. Większość dzieci z naszego marae właśnie siedzi tam za stołem i je. Gdyby więc Marty rzeczywiście przyszedł w odwiedziny do któregoś z przyjaciół…

– Tego dziecka tutaj nie ma, Moana. – Ten głos należał do elegancko ubranej kobiety, w której żyłach płynęła krew pakeha i Maorysów. Helena nigdy jej nie widziała, prawdopodobnie była to żona Wiremu. – Kiedy pojawili się tu mężczyźni ze wsi, od razu wszystko sprawdziliśmy i wypytaliśmy dzieci. Widziały Marty’ego po raz ostatni wczoraj w szkole. I chyba się z nim nie lubią bawić. Użyły też w rozmowie paru niemiłych określeń o jego ojcu, który z kolei, jak widać, ma skłonność do używania bardzo niesympatycznych słów wobec narodu Maorysów. Marty powtarza je za nim. Nie ma więc wśród naszych dzieci przyjaciół.

Bernard Tasier szykował się do ostrej odpowiedzi, ale słowa żony Wiremu przekonały chyba zgromadzonych wokół niego mężczyzn pakeha.

– Zostaw, Bernie, jego tutaj nie ma… – uspokajał go starszy mężczyzna. Helena dostrzegła, że był to Mr Boysen.

– Czego mieliby w końcu od niego chcieć? – ktoś inny zadał podobne pytanie jak Wiremu.

– Jak go… jak go ktoś w ogóle złapał, to na pewno będzie chciał dostać jakiś okup… – zastanawiał się trzeci z mężczyzn, najwyraźniej niezbyt trzeźwy. – Należałoby lepiej poczekać…

– Jak ktoś z was go uprowadził… to jeszcze wam pokażę, ja… – Tasier znów groził bronią Maorysom, którzy rozchodzili się powoli. Pakeha także pociągnęli swojego przywódcę do samochodu. Moana, James i Helena zostali sami w domu zebrań.

– Gdzie też może być to dziecko? – spytała Helena. – Rzeczywiście mógł je ktoś uprowadzić? Jak… jak wtedy dziecko Lindbergha?

Przypomniała sobie, że jej rodzice opowiadali jeszcze we Lwowie o podobnym wypadku, aby dzieci nie wychodziły same na ulicę.

James roześmiał się.

– W Haldon? Ależ skąd! Bernard Tasier w swoim sklepie z towarami żelaznymi z pewnością zarabia dobrze, ale milionerem nie jest na pewno. Marty bez wątpienia się odnajdzie. Prawdopodobnie gdzieś zabłądził.

– Jak można tutaj zabłądzić? To Canterbury Plains, James, a nie puszcza! Raczej poszedł w odwiedziny do któregoś z przyjaciół i zapomniał, która może być godzina!

– A czy sam nie mówiłeś, że w Haldon jest najwyżej dwadzieścioro do trzydzieściorga dzieci pakeha i bez Maorysów nie opłacałoby się prowadzić szkoły? – spytała Helena. – Mrs Tasier na pewno już przepytała rodziców dzieci w wieku jej syna, jeśli jej mąż był na to za głupi albo zbyt pijany. Nie. Jeśli Marty rzeczywiście zniknął kilka godzin temu, to albo coś go tak zajęło podczas zabawy, że całkiem zapomniał o upływie czasu, albo coś mu się stało. Nic wam nie przychodzi do głowy? Przecież jako dzieci też się tutaj bawiliście.

Moana i James spojrzeli na siebie.

– Sztolnie! – powiedział James.

– Kopalnia! – przytaknęła Moana. – To byłaby jakaś możliwość. Pojedźmy tam, James. Warto spróbować! – I od razu skierowała się w stronę samochodu. James i Helena ruszyli za nią i za chwilę pick-up podskakiwał na pełnej dziur drodze dojazdowej do Haldon.

– Możesz jechać trochę wolniej? – jęknęła Helena. James przestraszył się i zdjął natychmiast nogę z gazu.

– Przepraszam – powiedział. – Ale teraz naprawdę zaczynam się obawiać. Jeśli ten chłopak polazł do starej kopalni…

– A to jest możliwe? – spytała Helena. – One nie są jakoś zabezpieczone? I… Na Syberii nie było to takie łatwe. Zjeżdżało się tam w koszu… – Otrząsnęła się na samo wspomnienie o skrzypiącym wyciągu.

– Tu tak głęboko nie kopano – odparła Moana. – Wygrzebywano w ziemi tylko sztolnie – w tym przypadku na zboczu wzgórza i wchodzono do nich pieszo. Kiedy kopalnie upadły, oczywiście wejścia do nich zamknięto…

– Zrobiono to, zakładając je drewnem – uzupełnił James. – Przegniło już w czasach naszego dzieciństwa, kiedy byliśmy w wieku Marty’ego. Oczywiście właziliśmy tam i obejrzeliśmy sobie te kopalnie. To było bardzo ekscytujące, bawiliśmy się tam w poszukiwaczy złota i w speleologów…

– I nigdy nie zabłądziliście? – spytała Helena.

Moana potrząsnęła głową.

– Nie, to właściwie nie jest możliwe, choć Miranda zawsze upierała się, aby zabrać kłębek wełny i odwijać go za sobą, jak w greckim micie…

James zaśmiał się nerwowo.

– Tak jak Tezeusz, który szukał Minotaura w labiryncie. Miranda stale spodziewała się, że gdzieś nagle pojawi się puma…

– Ale skoro nie można się tam zgubić – drążyła dalej Helena – …to dlaczego Marty nie wraca do domu?

Pick-up dotarł właśnie do utwardzonej drogi, dziewczyna odetchnęła więc z ulgą.

– Właśnie dlatego się martwię – odpowiedział z powagą James. – Nie tylko przy wejściach jest mnóstwo uszkodzeń, Heleno. Drewno szalunkowe, którym umacniano sufit i ściany, też jest już zmurszałe…

Stara kopalnia była oddalona od Haldon o mniej więcej dwie mile w kierunku Methven. Teren był tu bardziej górzysty, okoliczne skały świadczyły o tym, że formy krajobrazu były efektem działalności wulkanicznej. Helena straciła nadzieję, że odnajdą tu Marty’ego. Mały chłopiec właściwie nie mógł pokonać takiego odcinka w ciągu przedpołudnia. Ale szybko znalazło się wyjaśnienie, jak Marty mógł tu dotrzeć. Kiedy tylko James skręcił na polną drogę, w rozmoczonej po ostatnim deszczu ziemi dostrzegli odciski końskich kopyt. A koń, który je zostawił, silny pony, stał przywiązany do drzewa manuka zaledwie kilka metrów od wejścia do sztolni. Zarżał żałośnie na widok przybyszów. Prawdopodobnie czekał tu już od wielu godzin.

– Czy to jest pony Marty’ego? – spytał James Moanę. – Jego ojciec nic nie mówił, że chłopak wziął konia.

– Jego ojciec to nierozważny gnój, który tak usilnie chciał zwalić winę na Maorysów, że nie przyszło mu do głowy, aby zajrzeć do stajni – stwierdziła Moana, po czym podeszła do zwierzęcia i pogłaskała je. Nigdy nie zwracała uwagi na konie i dlatego nie była pewna, czy już widziała Marty’ego jadącego na tym właśnie, ale długość cugli wskazywałaby na to, że jechało na nim dziecko. – Gdyby tak było, chyba przypisałby nam jeszcze jego kradzież.

James obejrzał wejście do sztolni. Nietrudno było rozpoznać, że tu ktoś wszedł. Było zastawione deskami, ale jedną z nich ktoś oderwał. James wyciągnął dwie kolejne, aby mogli wejść bez przeszkód.

– Zabierz latarki! – zawołał do Heleny, która z powodu brzucha powoli wysiadała z auta. – Są pod siedzeniem kierowcy. Powinna tam być też butelka z wodą i apteczka! Gdyby chłopak był ranny…

Helena poszukała wszystkich rzeczy i podeszła do wejścia do kopalni. Nie była pewna, czy powinna towarzyszyć obojgu. Jej wzrok padł na drzewo manuka, do którego przywiązany był koń. Miało dziwną, magiczną siłę przyciągania. Mijając je, pogładziła jego korę i przypomniała sobie wizytę u Ngati Rangitane. Drzewo manuka, które miało dać jej siłę i którego ducha ona tak wyraźnie czuła…

– Heleno, idziesz? – spytał James. – Czy wolisz tutaj poczekać?

Helena oderwała się od swoich myśli i podeszła do wejścia do sztolni. Nie chciała czekać sama na zewnątrz. Pod siedzeniem pick-upa rzeczywiście znalazła dwie latarki i podała je teraz Moanie i Jamesowi. Butelkę wody i apteczkę wsadziła po prostu do starego worka, w którym uprzednio znalazła latarki. Przewiesiła go sobie przez ramię, aby mieć wolne obie ręce. Grunt był nierówny, tu i ówdzie należało pokonać stopnie. Zaraz za wejściem sztolnia była jeszcze szeroka, ale potem pojawiły się przed nimi trzy ciasne szyby.

– Marty! – zawołała Moana donośnym głosem. – Marty, jesteś tam?

– Tutaj! – Z jednego z szybów dobiegł wyraźny, choć słaby głos. – Na pomoc!

– On tam jest! – ucieszyła się Moana. – Słyszymy cię, Marty!

Pochyliła się, zamierzając iść w tym kierunku, skąd dobiegał głos.

– Jasne, to głupie dziecko musiało wleźć do najbardziej ciasnego i ciemnego szybu… – James zgarbił się, aby nie uderzyć głową o sufit – …i najbardziej zniszczonego. Pozostałe są lepiej umocnione. Idziemy, Marty! Zawołaj jeszcze raz, żebyśmy cię mogli znaleźć!

– Tutaj! – Teraz oprócz wołania słychać też było szloch.

– Wyciągniemy cię stamtąd!

Chłopak nie mógł być daleko. Helena znów przez chwilę zastanawiała się, czy ma iść za Moaną i Jamesem. Czuła lęk przed ciemnością. Przypomniały jej się szyby w syberyjskiej kopalni, o wiele bardziej ciasne. Nadzorcy często zmuszali najdrobniejszych i najchudszych więźniów, aby wczołgiwali się tam na brzuchach. Ale tu nie wyglądało to aż tak źle. Wprawdzie musieli się pochylić, ale w świetle latarek widzieli oszalowany korytarz o szerokości mniej więcej dwóch metrów i wysokości około półtora metra. Wkrótce też znaleźli Marty’ego. W tym miejscu ściana sztolni zawaliła się – złamały się dwa słupy podpierające sufit. Marty leżał pod zniszczonym szalunkiem.

– Moja noga! – jęczał. – Nie mogę wyciągnąć nogi!

Spróbował się podnieść, podpierając się na rękach i usiłując wyciągnąć tułów spod kamieni, jak gdyby chcąc udowodnić, że nie jest w stanie tego zrobić. Rzeczywiście od razu osunął się na ziemię. Marty był drobny i wątły i stanowił całkowite przeciwieństwo swego krępego i przysadzistego ojca.

– To tak boli! – jęczał.

– Ale poza tym nic ci nie jest? – spytała Moana, która razem z Heleną uklękła obok chłopca. Marty potrząsnął głową.

– Z pewnością nie jesteś ciężko ranny – uspokoiła go Moana. – Musimy cię tylko wydobyć spod tego…

– Zaraz to zrobimy! – oświadczył James i szarpnął pierwszy ze złamanych słupów, który leżał w poprzek na nodze Marty’ego. Jednak mimo wysiłków nie udało mu się go podnieść.

– Chyba muszę wrócić do samochodu po narzędzia – stwierdził po chwili. – Wytrzymasz jeszcze, Marty?

Chłopiec skinął głową. Uspokoił się już trochę i zaczął opowiadać o wypadku, kiedy James ruszył z powrotem.

– Chciałem tylko wyryć swoje imię na ścianie – wyjaśnił, wskazując na scyzoryk, który leżał obok niego. – A wtedy wszystko się zawaliło… Najpierw ściana, a potem strop… Tak szybko, że nie mogłem uciekać… Tak się bałem – pociągnął nosem.

– Nie miałeś latarki? – spytała Helena.

– Nie – wyjaśnił Marty. – To znaczy tak, lampę gazową. Chciałem, żeby było tak jak u górników, a nie, żeby to była zwykła latarka. Ale ta lampa zgasła, jak upadłem.

Moana oświetliła grunt wokół chłopca i rzeczywiście dostrzegła gazową latarnię, częściowo przysypaną gruzem. Wyciągnęła ją ostrożnie. Na szczęście nie była uszkodzona, gaz także nie uszedł.

– No to rzeczywiście było tu mroczno i ponuro – stwierdziła.

Marty przytaknął, teraz już trochę dumny ze swojego wyczynu. Helena uznała, że to odważny chłopak. Ona bałaby się śmiertelnie, gdyby została w tej ciemnej kopalni sama.

Od strony wejścia dobiegł odgłos kroków.

– Już idę! – zawołał James i nagle zaklął głośno. – Cholera! Ten przeklęty stopień…

Helena przeraziła się – James musiał upaść. Miała nadzieję, że się nie zranił. Ale za chwilę stało się coś, co było o wiele groźniejsze niż obtarte kolano. Helena i Marty krzyknęli, kiedy w kopalni rozległ się głuchy grzmot. Słupy podpierające strop załamały się z trzaskiem, do szybu momentalnie zaczęły sypać się ziemia i kamienie. Wydawało się, że trwa to całe wieki. Helena bała się, że ziemia pogrzebie ich wszystkich. Ale wszystko ucichło zaledwie po kilku sekundach. Moana, której latarka wypadła z ręki, zaczęła obmacywać ziemię, aby ją znaleźć. Za chwilę poświeciła w kierunku, skąd miał nadejść James. Ale wyjścia nie było. Byli zasypani.