ROZDZIAŁ 7

Larina obudziła się i zobaczyła, że pokojówka odsłania zasłony.

— Która godzina? — spytała sennie.

— Wpół do dziesiątej, signorina — odpowiedziała pokojówka. — Pomyślałam, że może pani zechce zjeść śniadanie.

— Śniadanie! — wykrzyknęła Larina, siadając na łóżku.

Była przerażona, że tak długo spała. Zamierzała wstać wcześnie rano, by po raz ostatni obejrzeć wschód słońca. Przez to, że spała, straciła cenne godziny jej ostatniego dnia. Była na siebie zła, a jednocześnie czuła niepohamowaną falę podniecenia na myśl, że znów zobaczy Wynstana.

Przypomniała sobie, że wczoraj zaniósł ją do łóżka i choć prawie już wtedy spała, była całkiem pewna, iż pocałował ją, zanim opuścił pokój.

Już samo wspomnienie ich pierwszego pocałunku — na łodzi — wywoływało w niej dreszcz ekstazy, jakiej nigdy nie zaznała, a nawet sobie nie wyobrażała, że może istnieć. Była wtedy przemoczona i zmarznięta, a jednak pocałunek Wynstana sprawił, że w tym momencie jej ciało rozgorzało. Dzień przestał być szary i deszczowy, cały świat rozbłysł jakby za dotknięciem boskich palców Apollina.

Tak właśnie chciałabym umrzeć, pomyślała Larina i przypomniała sobie fragment z Homera:

Rozjaśnij niebo i spraw, by ujrzały to nasze oczy.

Ukaż się nam, choćbyśmy

mieli za to stracić życie.

„Światło! Muszę je odnaleźć, choćbym nawet miała stracić życie”, powiedziała do siebie Larina.

Pokojówka wniosła śniadanie na tacy, na której leżała biała róża. Pachniała przepięknie. Wąchając ją Larina pomyślała, że reszta jej życia powinna upłynąć w szczęściu.

Postanowiła nie dopuścić, by Wynstan dostrzegł jej strach. Spróbuje być wesoła, śmiać się, a kiedy nadejdzie ten moment, on będzie z nią i może nie będzie jej żal umierać, ponieważ nie będzie samotna.

Szybko zjadła śniadanie, a potem weszła po marmurowych schodach do wanny, w której pokojówka przygotowała ciepłą kąpiel.

Larina zastanawiała się, czy którykolwiek z poprzednich mieszkańców willi znalazł się w takiej sytuacji jak ona — czy wiedział, że jego życie się kończy i będzie musiał zejść z tego świata.

„Nie wolno mi o tym myśleć”, powiedziała do siebie Larina. „Nie chcę, by Wynstan dowiedział się, że coś mnie dręczy”.

Było jej miło, że Wynstan troszczył się o nią, że chciał, by wyjawiła mu swą tajemnicę. Obiecała mu, że to zrobi, wiedząc, iż nie będzie musiała wyrazić tego słowami, że to, co się stanie, będzie mówić samo za siebie.

„Jak on zareaguje?” — zastanawiała się. „Czy będzie mu żal?”

Lecz zaraz pomyślała, że zachowuje się śmiesznie. Dlaczego miałby się nią przejąć, skoro zna ją tak krótko? Był czarujący i uprzejmy, ale taki po prostu miał styl bycia. I chociaż pocałował ją, całował też piękną włoską hrabinę.

— Którą suknię pani włoży, signorina? spytała pokojówka.

Larina nie nosiła jeszcze tylko jednej sukienki, którą kupiła u Poireta — białej, ozdobionej misterną koronką i turkusowobłękitną wstążeczką, przepasanej w talii szarfą tego samego koloru. Uważała, iż jest to najładniejsza suknia dzienna, jaką kiedykolwiek widziała, i prawie instynktownie zostawiła ją na ostatni dzień.

Wyszczotkowała włosy aż do blasku, wówczas zaczesała je gładko do tyłu i ściągnęła w niski koczek.

Signorina jest bardzo piękna. Bellisima!

— Dziękuję! — odpowiedziała Larina, czując, że te słowa, niewątpliwie szczere, były właśnie tym, czego teraz potrzebowała.

Zeszła na dół i mimo że nie mogła się doczekać spotkania z Wynstanem, była lekko onieśmielona.

Znalazła go w salonie, siedział przy biurku i pisał list. Na widok Lariny wstał. Jego oczy były pełne podziwu.

— Wstyd mi, że tak długo spałam — powiedziała.

— Miała pani prawo być zmęczona.

— Co będziemy... dzisiaj... robić?

To pytanie było dla niej tak ważne, że z ledwością je wykrztusiła. Bała się, że Wynstan mógł w ostatniej chwili zmienić plany.

— Obiecałem, że zabiorę panią na Capri — odpowiedział Wynstan. — O ile nie obawia się pani zaufać jeszcze mojej niegrzecznej motorówce. Mechanik zapewnia, że możemy teraz pływać godzinami, ba, całymi dniami, bez obawy, iż znów się zepsuje.

— Nie boję się — odpowiedziała Larina. — Poza tym tak bardzo pragnęłam zobaczyć Capri.

— A więc spełnimy to życzenie — powiedział Wynstan. — Jeśli jest pani gotowa, możemy płynąć już teraz.

Larina spojrzała na niego podniecona.

Zniosła z góry kapelusz. Kiedy wychodzili z holu, Wynstan zabrał ze stolika błękitny parasol przeciwsłoneczny.

— Należał do mojej bratowej — powiedział. — Myślę, że powinniśmy go dzisiaj zabrać. Na Capri może być bardzo gorąco, nawet jeśli znajdziemy ustronne miejsce w cieniu drzewek oliwnych.

Larina spojrzała na niego pytająco, więc wyjaśnił:

— Pomyślałem, że moglibyśmy urządzić dzisiaj piknik. Chcę płynąć na południe wyspy, gdzie, jak wiem, nie ma żadnych restauracji. Dlatego nasz kuchmistrz przygotował kosz z najlepszymi smakołykami, jakie moglibyśmy zjeść w tak pięknej okolicy.

— To znaczy ambrozję i nektar! — roześmiała się Larina.

— Naturalnie! — odparł Wynstan. — Cóż innego mogłoby smakować bogom?

Zeszli w dół do wybrzeża w towarzystwie służącego dźwigającego wiklinowy kosz. Przy łodzi czekał już mechanik. Zapewnił Wynstana, że wszystko jest w porządku i jakakolwiek awaria nie wchodzi w grę.

— Mam nadzieję, że ma pan rację. Dziękuję! — powiedział Wynstan płynnie po włosku.

Służący ulokował kosz na dole w kabinie.

Wynstan uruchomił silnik i ruszyli z zupełnie inną prędkością od tej, z którą dowlekli się do domu poprzedniego dnia. Morze było spokojne i absolutnie gładkie. Słońce oślepiająco złote i bardzo gorące.

Capri było oddalone tylko o trzy mile od przylądka Sorrento. Kiedy zostawili go już za sobą, Larina spojrzała do tyłu i pomyślała, jak mądrze postąpił Odyseusz wznosząc na skraju przylądka świątynię Ateny.

— Wiem, o czym pani myśli — powiedział z uśmiechem Wynstan — ale kiedy Grecy przybyli na Capri, zastali tu bardzo wiele świątyń.

— Oczywiście — wyszeptała Larina.

— Kiedy Cezar August ujrzał Capri — ciągnął Wynstan — tak bardzo się wyspą zachwycił, że wykupił ją od władz miejskich Neapolu w zamian za Ischię.

Larina siedziała zasłuchana, a on mówił:

— Tyberiusz, który przyszedł po nim, wybudował dwanaście willi dla dwunastu bogów Olimpu.

— Czy którakolwiek z nich jeszcze istnieje? — spytała Larina.

— Jedna, w ruinach, przy której trwają prace wykopaliskowe — odparł Wynstan. — Można by ją obejrzeć, ale będzie nam za gorąco. Obawiam się, że będzie się pani musiała zadowolić pięknem krajobrazu wyspy.

A był on rzeczywiście cudowny.

Kiedy zbliżyli się, Larina zobaczyła wysokie góry, z dominującym wśród nich szczytem Salerno, które wydawały się prawie błękitne. Był to błękit mistyczny, zachwycający tak, iż czuła, że musi w jakiś sposób przynależeć do bogów.

Minęli główny port Marina Grande i płynęli teraz wzdłuż ostrych skał wybrzeża. Po drodze Wynstan pokazywał Larinie liczne groty i proponował, by je kiedyś zwiedzili.

Podziwiając głęboki błękit morza i dolomitowe skały wznoszące się nieregularnie, pocięte korytarzami przez czas w fantastyczne kształty, dotarli wreszcie na południe wyspy. Wpłynęli do małej zatoczki uformowanej przez wystające z morza skały.

— To jest Marina Piccola. Tu zostawimy łódź i dalej będziemy się wspinać — powiedział Wynstan. — Niestety nie ma tu żadnego środka transportu ani nawet drogi. Mam nadzieję, że czuje się pani na siłach?

— Oczywiście! — odpowiedziała Larina.

— Tam w górze znajdują się ogrody Augusta — powiedział Wynstan. — Ale ostrzegam — zbocze jest strome!

— Nie boję się.

Przycumowali łódź, Wynstan wziął kosz z jedzeniem i poszli przez małą plażę do ścieżki prowadzącej w górę. Ścieżka była wąska i kręta, lecz niezbyt uciążliwa. Mimo to Larina była zadowolona z parasola, jako że słońce prażyło prosto na ich głowy.

Kiedy wreszcie wspięli się na szczyt, ich oczom ukazała się bujna trawa, drzewa i obfitość wielobarwnych kwiatów.

— Myślę, że doszliśmy wystarczająco wysoko — oznajmił Wynstan.

Gdy to powiedział, Larina wydała okrzyk zachwytu na widok ruin jakiejś budowli. Trzymały się w nich jeszcze dwa łuki, niegdyś niewątpliwie stanowiące część budynku.

— Czy to jest willa Augusta? — spytała.

— Tak — odpowiedział Wynstan. — Może pani sobie wyobrazić, jak tu przyjeżdżał wypoczywać, planować rozwój swojego imperium, a może nawet knuć, jak zdobyć więcej pieniędzy i niewolników wśród narodów, które podbijał!

— Niech pan nie psuje uroku tego miejsca — powiedziała Larina błagalnie. — Chcę wyobrażać sobie, że ludzie na tej wyspie byli szczęśliwi.

Piękno wyspy przeszło wszelkie jej wyobrażenia. Intensywny błękit Morza Śródziemnego, który odbijał kolor nieba, potęgował jeszcze zieleń trawy i tęczowe barwy kwiatów.

Wynstan postawił kosz w cieniu pod drzewem i położył się na trawie, podpierając się na łokciu.

— Niech pani usiądzie tu przy mnie — powiedział do Lariny, która stała, patrząc w morze. — Wyobraźmy sobie, że jesteśmy Rzymianami lub, jeśli pani woli, Grekami. Zostawimy świat, a przynajmniej to, co ludzie światem zwą, i będziemy się cieszyć tym małym rajem.

Tak, to jest prawdziwy raj, pomyślała Larina.

Spełniła prośbę Wynstana i usiadła obok niego. Złożyła parasol i zdjęła kapelusz.

Wynstan przyglądał się jej, a po chwili powiedział:

— Pani jest chyba Greczynką! Czysta grecka uroda — mały prosty nosek i te włosy, w których mieszka słońce.

— Nie będę się rewanżować komplementem!

— Wczoraj wieczorem nazwała mnie pani Apollem.

Larina zarumieniła się i spuściła wzrok.

— To było przez sen — odparła.

— Ależ ja nie mam pretensji — powiedział z uśmiechem Wynstan. — Gdybyśmy byli Grekami, nawet najbardziej zwyczajnymi ludźmi, i gdybyśmy urodzili się w odpowiednim czasie, moglibyśmy wyobrażać sobie, że jesteśmy istotami żyjącymi w łasce boskiego światła.

— Czy oni rzeczywiście tak myśleli? — spytała Larina.

— Ich zwycięstwo nad Persami w bitwie morskiej niedaleko wyspy Salaminy — odpowiedział Wynstan — do tego stopnia graniczyło z cudem, iż Grecy uwierzyli, że bogowie osobiście walczyli po ich stronie.

— Kiedy to było?

— Pewnego ciepłego, słonecznego dnia, całkiem takiego jak dzisiejszy — powiedział Wynstan — we wrześniu 480 roku przed Chrystusem.

— I potem byli już wolni, wolni od groźby dominacji Persów? — spytała Larina.

— Dokładnie tak! — odpowiedział Wynstan. — Przez następne pięćdziesiąt lat żyli, budowali świątynie, tworzyli rzeźby, uprawiali malarstwo, jakby byli naturalnymi dziećmi bogów.

— Dlaczego? — spytała Larina.

— Myślę, że ich cudowna siła — odparł powoli Wynstan — pochodziła stąd, że w jakiś sposób, który myśmy zapomnieli i stracili, byli złączeni z boską mocą, którą człowiek zwie „Bogiem” lub „Życiem”.

— Sądzi pan, że ta cudowna siła pojawia się wtedy, gdy jej potrzebujemy?

— Jestem tego pewny — odparł Wynstan. — Dzięki temu dwa pokolenia Greków zdołały podbić najodleglejsze zakątki ludzkiego ducha i w ten sposób stworzyć umysłowe imperium, które zmieniło sposób ludzkiego myślenia. Wpływ tego imperium sięga nawet współczesności.

— Naprawdę? — pytała Larina.

— Ponieważ wizyta bogów miała miejsce w Grecji — odpowiedział Wynstan — umysł człowieka pracował tu szybciej, oczy widziały dalej, a ciała posiadały nieobliczalną moc.

— A dzisiaj? — spytała Larina.

— Wciąż możemy odszukać to, co potrafili odnaleźć Grecy — jeśli dostatecznie mocno będziemy próbować.

Larina wstrzymała oddech.

— Chodzi panu o to, że zawsze możemy wykorzystać tę moc „boskiego światła”, że możemy je użyć nie tylko w życiu doczesnym, ale także stać się jego częścią po śmierci?

Mówiąc to Larina zdała sobie sprawę, że Wynstan rozwiał cały jej smutek i odpowiedział na wszystkie dręczące ją pytania.

Przez chwilę panowała cisza, po czym Wynstan powiedział:

— Blake pisał: „Tam, gdzie inni widzą tylko świt budzący się w górach, ja dostrzegam radość Synów Bożych”.

Uśmiechnął się do Lariny i dodał:

— Grecy uważali się za synów bożych. Echo ich radosnych okrzyków dźwięczy poprzez wieki. My też możemy się tak radować!

— Tego właśnie pragnę — powiedziała Larina. — Zawsze tego pragnęłam, ale dopiero dzięki panu zdałam sobie z tego sprawę.

— Tu, na Capri, wszystko staje się jaśniejsze, prostsze niż w jakimkolwiek innym miejscu poza Grecją — rzekł Wynstan.

Położył się na trawie i patrzył na korony drzew wysoko nad głową.

— Tutaj łatwo jest wierzyć — powiedział — z dala od zgiełku cywilizacji technicznej, od przytłaczającej wielkości drapaczy chmur. Człowiek, wznosząc budowle, umniejsza znaczenie samego siebie!

— Rozumiem, co pan ma na myśli — powiedziała Larina.

Nie było potrzeby ubierać w słowa owego przejrzystego światła. Przezroczystobłękitny blask wokół wyspy był tak znakomity i jasny, że Larina czuła, iż mogłaby wzbić się do nieba albo wskoczyć do morza i stać się ich częścią. Tu, na Capri, umysł mógł unosić się swobodnie, wszelkie problemy i strach znikały, było tylko piękno.

Larina i Wynstan nie rozmawiali, panował ten szczególny, intymny rodzaj ciszy, który sprawił, że Larina czuła się prawie tak, jakby Wynstan jej dotykał.

Wreszcie po długim czasie Wynstan odezwał się:

— Nie wiem, jak pani, ale ja jestem głody. Śniadanie jadłem dziś bardzo wcześnie.

— Tak, ja też chętnie coś zjem — powiedziała Larina. — Jestem zła na siebie, że zaspałam.

— Nie szkodzi, nadrobimy to — powiedział Wynstan lekko. — Może byśmy zerknęli, co dobrego mamy w koszyku?

Larina otworzyła kosz i roześmiała się.

— Tych dobroci wystarczyłoby dla całej armii! — wykrzyknęła.

— Przygotowywanie pikników to największa przyjemność Włochów — odparł Wynstan, otwierając butelkę wina o barwie promieni słońca. — Właściwie mogłoby być chłodniejsze — powiedział. — To, czego na Capri czasem brakuje, to woda. Ale i tak, o dziwo, a może dzięki boskiej opiece, winnice, gaje pomarańczowe i ogrody są zawsze urodzajne. Mówiono mi, że w całych Włoszech nie znajdzie się większej obfitości kwiatów i krzewów.

Nalał wino do kieliszków i podał jeden Larinie.

— Proszę pić powoli — powiedział — i wyobrażać sobie, że to nektar. Nawet jeśli bogowie pijali subtelniejsze trunki, myślę, że tego wina też nie musimy się wstydzić.

Larina wypiła łyk.

— Wspaniałe! — wykrzyknęła.

— Tak też myślałem — uśmiechnął się Wynstan.

Larina rozłożyła na trawie wiktuały, które przygotował dla nich kuchmistrz.

Był tam pasztet rybny, lekki i delikatny, aż rozpływał się w ustach, i cieniutkie plastry szynki, i małe Neapolitan dolci, znane jako Sfogliatelle. Był to rodzaj pasztecików z lekkiego ciasta wypełnionego tak wybornymi i oryginalnymi składnikami, że aż trudno było odgadnąć, co zawierały.

Były też idealnie dojrzałe czarne oliwki, które Włosi dodawali do każdego posiłku, Crocchette di Patate, czyli krokiety — jak twierdził Wynstan — ulubiona potrawa neapolitańczyków, przyrządzane z ziemniaków z parmezanem, obtaczanych w tartej bułce i smażonych na oleju.

Oprócz tego było też wiele tutejszych serów, wśród których nie mogło zabraknąć owczego Pruola di pecora z okręgu Sorrento.

Wszystko było przepyszne.

Później Wynstan namówił Larinę na brzoskwinię w białym winie, którą sam dla niej obrał. Potem były jeszcze figi i orzechy, także specjalność Sorrento. A na koniec kawa, która — dzięki temu, że była w termosie — nie wystygła. Larinie jednak nie smakowała tak bardzo jak Wynstanowi.

— O, teraz to zupełnie co innego! — wykrzyknął Wynstan.

— Znacznie lepiej! — zgodziła się Larina. — Problem tylko w tym, że czuję się ociężała i nawet w połowie nie tak skora do zwiedzania jak przed posiłkiem!

Spakowała resztki jedzenia, sztućce i kieliszki i spojrzała niepewnie na Wynstana, który znów ułożył się na trawie.

— Czuję, że powinniśmy zacząć zwiedzanie natychmiast i obejrzeć resztę wyspy — powiedziała niepewnie.

— Jest za gorąco — odparł. — Żaden rozsądny Włoch nie spieszy się do niczego o tej porze dnia. Pani też może się na chwilę położyć, Larino. Sjesta jest równie dobra dla duszy jak i dla ciała.

Larinie nie chciało się wędrować samej, więc zrobiła to, co zaproponował. Leżąc wyciągnięta na miękkiej trawie, czuła woń kwiatów, zapach świeżości. Miała wrażenie, że wszystko dokoła jest młode i nietknięte.

— Tak lepiej! — powiedział Wynstan z zadowoleniem. — Nie lubię zabieganych kobiet!

— Czy ja taka jestem?

— Nie. Ma pani w sobie pogodę, która mi się podoba i której zazdroszczę.

— Tak jak ja zazdroszczę panu.

— Jak to możliwe? — Mówiąc to Wynstan wsparł się na łokciu i popatrzył na Larinę. Na tle gałęzi, przez które przeświecały promienie słońca, wyraźnie rysował się jego profil otoczony słoneczną aureolą.

— Zazdroszczę panu tego, że ma pan tyle pewności siebie. Jestem przekonana, iż dużo więcej pan zdziała w życiu niż ja.

Wynstan słuchał w milczeniu.

Wtedy Larina zdała sobie sprawę, że cały czas ją obserwował. Jego spojrzenie onieśmieliło ją. Nagle powiedział:

— Pani jest cudowna! Cudowniejsza niż wszystkie kobiety, które znałem!

W tym momencie usta Wynstana znalazły jej usta, a Larinie zdawało się, jakby zstąpił do niej z nieba i wziął ją we władanie.

Przez chwilę Wynstan całował jej miękkie usta delikatnie, potem bardziej namiętnie, bardziej pożądliwie. Larina poczuła dreszcz ekstazy, którego doznała już przedtem, lecz nie był tak intensywny, tak boski jak teraz. Jakby światło ogarnęło jej całą istotę, napełniając ją przedziwnym, cudownym blaskiem, którego nie sposób opisać słowami.

Larina czuła się tak, jakby całe piękno otaczającego świata zawierało się w uczuciu, które dawał jej Wynstan. Błękit morza i nieba, tajemniczość wyspy, kwiaty i każdy listek na drzewie były częścią cudu, dziejącego się pomiędzy nimi.

Nie istniało dla niej w całym świecie nic oprócz Wynstana, który wypełniał wszechświat i sprawiał, że jestestwo Lariny przestało istnieć.

W końcu Wynstan uniósł nieco głowę i wyszeptał:

— Nie mogę ci się oprzeć, kochanie! Usidliłaś mnie już w chwili, kiedy ujrzałem cię po raz pierwszy w świątyni i pomyślałem, że jesteś Afrodytą!

— A ja... myślałam, że... jesteś... Apollem — szepnęła Larina.

Z trudem wykrztusiła tych kilka słów. Całe jej ciało drżało od ekstazy, w którą wprawił ją pocałunek.

— Czego więcej możemy oboje pragnąć? — spytał Wynstan.

I znów ją pocałował. Całował jej usta, oczy, czoło, mały zgrabny nosek, policzki, nawet uszy, i znów usta.

Dla Lariny nie liczył się czas, nie liczyło się nic. Istniało tylko wszechogarniające, oszałamiające szczęście, które odbierało jej zdolność myślenia.

Potem Wynstan rozluźnił jej kokardę pod szyją i całował miękkie zaokrąglenie jej karku.

Larina zadrżała ponownie od wrażenia, jakiego nie znała. Oddychała szybko, a jej powieki stały się ciężkie, choć wcale nie była senna...

 

Jak ludzka istota może być tak piękna? — pytał Wynstan długi czas potem, wodząc palcem po jej czole, nieskazitelnie prostym nosie, ustach i brodzie.

— Twoja twarz jest skończenie piękna! — kontynuował. — Kiedy cię ujrzałem, zdałem sobie sprawę, że wyobrażałem sobie ciebie zawsze, gdy patrzyłem na posąg Afrodyty w świątyni.

— A ja wtedy cały dzień myślałam o Apollu — powiedziała Larina. — O zachodzie słońca myślałam, że to Apollo przenosi światło na drugą stronę świata i zostawia mnie w ciemności. Odwróciłam się i ujrzałam ciebie!

— Gdybym wtedy posłuchał głosu serca — rzekł Wynstan — powinienem był wziąć cię w ramiona. Niepotrzebne byłyby żadne wyjaśnienia, nie musielibyśmy się poznawać. Oboje już wtedy wiedzieliśmy!

I znów obsypał ją pocałunkami. Całował ją tak długo, aż Larina próbowała wyrwać się z uścisku. Ogarnęło ją dziwne, prawie bolesne uczucie, którego nie rozumiała.

— Kocham cię! Kocham cię! — powtarzał Wynstan. — Szukałem ciebie całe życie. Każda piękna kobieta, którą znałem, rozczarowywała mnie, bo to nie byłaś ty!

Pocałował jej małą bródkę i kąciki ust i mówił dalej:

— Zawsze mi czegoś brakowało, czegoś, czego nie potrafiłem nazwać, a za czym tęskniło moje serce.

— To dlatego nie ożeniłeś się? — spytała Larina.

Nawet gdy wymawiała to słowo, czuła, jak gdyby wrzucała kamień do wody, a fale rozpryskiwały się i burzyły gładką toń wody.

Zapanowała cisza, a potem Wynstan powiedział:

— Nigdy nie prosiłem kobiety, by mnie poślubiła. Do dzisiaj. Wiem, że masz tajemnice, Larino. Obiecałaś zdradzić mi je dziś wieczorem. Nieważne, co to za sekrety. Cokolwiek zrobiłaś i cokolwiek przede mną ukrywasz, nie ma to znaczenia. — Objął ją mocniej. — Nasze duchy odnalazły się. Jesteś wszystkim, do czego tęskniło moje serce i tylko to się teraz liczy.

Znów się pochylił i całował ją bardziej namiętnie, bardziej gorąco niż poprzednio. Całował ją tak długo, aż poczuła, że ziemia się pod nią rozstępuje, a niebo wiruje jej nad głową.

Obsypywał ją pocałunkami dotąd, aż oboje nie mogli oddychać, a Larina czuła, że całe jej ciało promienieje niezwykłym światłem.

— Kocham cię! Kocham cię! — powtarzał.

A ona usłyszała swój głos, nieśmiały i drżący od niewytłumaczalnej radości, który odpowiedział:

— Kocham... cię! Ach, Apollo... kocham... cię!

Wynstan wciąż ją całował, jego wargi błądziły po jej szyi, wywołując niezwykłe doznania.

Nagle Larina pomyślała, że tak właśnie powinna umrzeć, blisko Wynstana, kiedy będzie należeć do niego, a on do niej. W jego ramionach nie czułaby strachu ani cierpienia.

— Kocham cię! — powtórzył Wynstan.

— Będziesz mnie kochał... do końca — wyszeptała Larina. — Kiedy mężczyzny kocha kobietę... sprawia, że ona... należy do niego... Chcę należeć do ciebie... chcę być... twoja!

Nagle zamilkła, gdyż zorientowała się, że Wynstan znieruchomiał. Jego ciało zamarło i Larina zdała sobie sprawę w tym momencie, że popełniła błąd! Wzniosła między nimi barierę i zachciało jej się płakać i krzyczeć z rozpaczy.

Wynstan powoli usiadł, bez słowa wstał i odszedł kilka kroków, by popatrzeć na morze.

Larina także usiadła. Popełniła błąd, przez który straciła Wynstana. Czuła niewypowiedzianą udrękę i ból, jakby ktoś zagłębił nóż w jej sercu.

Wynstan bardzo długo patrzył w morze. Tak przynajmniej zdawało się Larinie, która w bezruchu obserwowała go uważnie, a jednocześnie z przerażeniem.

W końcu Wynstan westchnął ciężko, jakby z głębi swej duszy.

— Powinniśmy chyba wracać — powiedział. — Musimy jeszcze omówić wiele spraw, a nie chcę trzymać cię tu w ciemności.

Larina chciała zaprotestować! Pragnęła podbiec do niego i wytłumaczyć, że nie to miała na myśli, chciała poprosić, by jeszcze raz ją pocałował, chciała poczuć jego bliskość i ciepło, lecz słowa w żaden sposób nie przechodziły jej przez usta. Nie była w stanie uczynić nic innego, jak tylko podnieść kapelusz i parasol.

Wynstan poszedł po kosz z jedzeniem.

Nie patrząc w jego stronę, Larina zaczęła schodzić w dół w kierunku Mariny. Idąc, wyraźnie słyszała odgłos jego kroków za sobą. Słońce przestało już grzać tak mocno jak w południe i Larina zorientowała się, że zrobiło się późno. Krajobraz nie stracił jednak swej przejrzystej świetlistości.

Siedząc już w łodzi, Larina zauważyła, że góry nad skalistym wybrzeżem były jeszcze bardziej błękitne niż przedtem. Wynstan prowadził motorówkę szybko, lecz w trakcie okrążania wyspy Larina miała dużo czasu na zastanowienie się, w jaki sposób mogłaby mu wyjaśnić, jak sprawić, by zrozumiał, co naprawdę oznaczały jej nieszczęsne słowa.

Być może, nim dopłyniemy do willi, ja już umrę, pomyślała.

Lecz wszystko w niej buntowało się na myśl, że będzie musiała umrzeć bez pocałunku Wynstana, bez objęć jego ramion.

Bardzo trudno było mówić o intymnych sprawach, przekrzykując warkot silnika, a z drugiej strony Larina obawiała się, że każda mijająca sekunda mogła spowodować, iż będzie za późno na wyjaśnienie, za późno, by Wynstan mógł zrozumieć.

Okrążyli południowy kraniec wyspy i kiedy Larina myślała, że popłyną prosto do Sorrento, Wynstan odwrócił się do niej z uśmiechem i powiedział:

— Nie wypiliśmy naszej angielskiej herbatki. A może przed ostatnim etapem naszej podróży zatrzymalibyśmy się w Marina Grande i zjedli trochę ostryg? Co ty na to?

Ponieważ znów rozmawiał z nią życzliwie i uśmiechał się, Larina gotowa była zgodzić się na wszystko.

— To byłoby... cudowne! — wykrzyknęła.

— Mają tam małże i wielkie krewetki, które na pewno ci zasmakują, jeśli jeszcze ich nie próbowałaś — powiedział zachęcająco.

Czuła, że Wynstan celowo odsunął w niepamięć to, co go zaniepokoiło, a może i zakłopotało. Znów był miły i czarujący dla niej jak na początku rejsu.

Chociaż Larina tęskniła za tą głęboką nutą, która brzmiała w jego głosie, kiedy wyznawał jej miłość, choć pragnęła znów ujrzeć wyraz jego oczu, który dowodził, że mówił prawdę, w tej chwili jednak była całkiem zadowolona. W każdym razie Wynstan znów chciał z nią rozmawiać i nie wyglądał już na zagniewanego.

„Jak mogłam sugerować coś tak... nieskromnego... tak... niepoprawnego... i podłego?” — wyrzucała sobie w myślach.

Była to po prostu chwila desperacji, ponieważ wiedziała, że zostało jej zaledwie kilka godzin, może nawet sekund, a kochała Wynstana całym sercem i duszą. Jej miłość była silniejsza niż nadzieja na wieczność. Nie liczyło się nic oprócz niego! W całym świecie nie istniało nic poza jego ustami!

On to zrozumie... dopiero kiedy ja... umrę! — pomyślała przygnębiona.

Popatrzyła na niego, na jego profil, i pomyślała, że jest doskonały. Nawet jeśli Wynstan gniewałby się na nią, ona jeszcze bardziej by go kochała.

Dotarli do Marina Grande. Wynstan wpłynął do portu i motorówka przybiła do molo. Promienie słońca oświetlały białe budynki na brzegu i nadawały im purpurowozłotą barwę. Za nimi zielone góry o skalistych szczytach także błyszczały płomiennym blaskiem, który odbijał się w morzu.

— Powiem ci, co zrobię — rzekł Wynstan. — Pójdę i przyniosę trochę ostryg i innych smakołyków do zjedzenia tutaj, a ty nakryj stół w kabinie.

— Oczywiście — zgodziła się Larina, zadowolona, że będzie mogła zająć czymś myśli.

Tuż przed odejściem Wynstana spytała:

— Ale to... nie potrwa... długo?

— Nie — odparł. — Restauracja jest tu niedaleko. Za kilka minut będę z powrotem.

Na nabrzeżu pełno było małych chłopców chętnych do pomocy przy cumowaniu łodzi. Patrzyli na motorówkę zachwyceni, wskazywali palcami na ster i silnik, rozmawiali z ożywieniem.

Larina zeszła do kabiny. Znalazła tam obrus w wesołą biało-czerwoną kratkę, którym nakryła stół. W tej samej szufladzie były też noże, widelce i kieliszki, które porozkładała, podczas gdy jej umysł zajęty był Wynstanem.

Przejrzała się w lustrze, przygładziła włosy i poprawiła małą muślinową kokardę, którą rozwiązał Wynstan, a którą pośpiesznie zawiązała drżącymi palcami, zanim zaczęli schodzić do łodzi. W lustrze Larina zauważyła, że jest bardzo blada, a jej duże szare oczy wydają się przez to jeszcze większe.

„Och, Boże!... spraw, by on... zrozumiał”, modliła się. „Kocham go! Tak bardzo go kocham! Spraw, żeby zrozumiał i... kochał mnie jeszcze, zanim... umrę!”

 

Wynstan stwierdził z zadowoleniem, że restauracja, którą zapamiętał podczas pierwszej wizyty w Sorrento, wciąż istnieje. Słynęła ze wspaniałych dań rybnych, a w szczególności z owoców morza — ostryg i małży.

Przed wejściem stały pojemniki z wodą, w których pływały ryby. Jako dziecko Wynstan uwielbiał wskazywać, co chce zjeść, i patrzeć, jak kelner wyławia rybę małą siecią.

Wynstan wszedł i zamówił homara arogosta, który, świeżo ugotowany, leżał na zielonej sałacie, garnirowany krewetkami.

— Powinien pan spróbować naszej Zuppa di cozze, signor — zaproponował właściciel restauracji.

Była to zupa z małży, o której Wynstan wiedział, że była specjalnością tego lokalu.

— Długo będę musiał czekać? — spytał.

— Pięć minut, signor. Naleję ją do termosu, tak że będzie ją można zanieść do łodzi. Mam nadzieję, że przyniesie pan termos z powrotem.

— Oczywiście, że odniosę — zapewnił Wynstan. — A zatem wezmę Zuppa di cozze i dwa tuziny ostryg Ostriche. Proszę je otworzyć, a ja tymczasem zaniosę homara i wino do łodzi.

Czekał na właśnie pakowany wiklinowy koszyk z jedzeniem, kiedy usłyszał dobrze znany głos:

— Wynstan! Co ty tu robisz?

To była Nicole, jak zwykle w towarzystwie mężczyzn i wyglądająca bardzo atrakcyjnie.

— Jak widzisz — odparł Wynstan — robię zakupy.

— Brzmi to bardzo swojsko — uśmiechnęła się. — Nie będę zadawać kłopotliwych pytań, dobrze wiem, że nie jesteś w stanie zjeść tego wszystkiego sam.

— Witaj, Wynstanie — odezwał się jeden z jej towarzyszy.

Wynstan podał mu rękę.

— Witaj, Chuck — powiedział. — Nie widziałem cię całe wieki.

— Przyjechałem dziś rano. Nicole powiedziała mi, że tu jesteś. Mam nadzieję, że moglibyśmy się spotkać i porozmawiać o dawnych czasach.

— Myślę, że moglibyśmy — odpowiedział Wynstan automatycznie.

— A przy okazji — powiedział Chuck. — Przykro mi z powodu twojego brata, ale on naprawdę nie miał zbyt dużej szansy wygrać z Rooseveltem.

— Znowu wybrali Roosevelta? — spytał Wynstan. — Spodziewałem się tego.

— Tak, wrócił do Białego Domu — powiedział Chuck. — Jeśli chcesz o tym poczytać, przywiozłem z Rzymu wczorajszą gazetę.

— Dziękuję — powiedział Wynstan.

— Daj spokój, Chuck — wtrąciła się Nicole. — Wiesz, że mamy dziś gości na kolacji i jeśli się nie pospieszysz, spóźnimy się.

Przerwała i po chwili zwróciła się do Wynstana:

— Dołącz do nas, jeśli masz ochotę. Wiesz, że chcę się z tobą zobaczyć.

— Obawiam się, że byłbym za późno — odparł Wynstan. Pomyślał, że Nicole na pewno dostała jego list i zareagowała nań całkiem rozsądnie.

— Proszę, oto gazeta — Chuck wręczył Wynstanowi gazetę i pobiegł za Nicole, która odeszła już w stronę molo razem z dwoma pozostałymi mężczyznami.

Wynstan zebrał resztę zakupów, lecz zaczekał, aż odpłyną swoją motorówką. Nie była to łódź tak nowoczesna jak jego własna i wymagała dwóch osób do obsługi.

Dopiero kiedy zniknęli, ruszył w kierunku „Napiera”. Gdy wszedł na pokład, zobaczył Larinę uśmiechającą się do niego z kabiny.

— Na razie mamy pierwsze danie — powiedział, wręczając jej koszyk. — Muszę jeszcze wrócić po resztę. Zamówiłem coś, co myślę, będzie ci smakować.

— Brzmi to wspaniale! — odpowiedziała Larina.

— Na pewno zasmakuje ci Zuppa di cozze — zapewnił Wynstan. — To nie potrwa długo. — I znowu poszedł do restauracji.

Larina wniosła koszyk do kabiny i postawiła na jednej z koi. Zauważyła na wierzchu gazetę, więc położyła ją na stole. Potem wyjęła homara i pomyślała, że pięknie go przyrządzono. W koszu znalazła też dwie butelki wina, świeże bułki i nawet porcelanową miseczkę z masłem!

Gdy spojrzała na homara, uświadomiła sobie, że właściwie wcale nie jest głodna. Od chwili, kiedy zdenerwowała Wynstana, czuła dziwny ścisk w gardle i coś jakby kamień w piersiach.

Ponieważ nie mogła nawet przez chwilę znieść myśli, jak bardzo głupio i nietaktownie się zachowała, zajrzała do gazety. Był to jakiś amerykański dziennik, drukowany w Rzymie, ale po angielsku.

roosevelt znowu prezydentem

Przeczytała nagłówek i zastanowiła się, czy Wynstan interesuje się polityką. Nigdy o tym nie wspominał, lecz z drugiej strony, gdyby w Anglii odbywały się wybory powszechne, ludzie nie mówiliby o niczym innym.

Spojrzała na artykuł na dole strony i nagle wydała z siebie przeraźliwy okrzyk, podobny do jęku zranionego zwierzęcia. Zdawał się on rozbrzmiewać echem po całej kabinie.

Nagle gwałtownie rzuciła gazetę na podłogę, wspięła się z łodzi na molo — zaczęła biec jak szalona przed siebie!

 

Wynstan musiał poczekać na Zuppa di cozze dłużej, niż się spodziewał.

— Zaraz będzie, signor — za chwileczkę — zapewniał go właściciel.

Ostrygi czekały już otwarte i zgrabnie ułożone na tacy, tak by łatwo było je przenieść. W końcu przyniesiono z kuchni Zuppa di cozze i właściciel zadysponował, by kelner zaniósł ją do łodzi. Mężczyźni ruszyli w kierunku molo.

Słońce stało już nisko na horyzoncie i zapowiadało, że wkrótce zapadnie zmierzch, a wraz z nim pojawią się pierwsze gwiazdy. Wynstan spojrzał w niebo i przypomniał sobie, że dziś ma być pełnia, więc bez trudu odnajdą drogę do Sorrento.

Porozmawia z Lariną i nie będzie już między nimi żadnych tajemnic. Nie będzie dłużej lękał się, co też ona ma mu do powiedzenia.

Wiedział, że ją zranił. Nie powinien był najpierw wprowadzać jej i siebie w stan nieziemskiej ekstazy, by zaraz potem sprowadzić ją na ziemię. Stało się tak, gdyż nie potrafił przestać myśleć o Elvinie, a raczej o związanej z nim tajemnicy.

Musiał ją poznać! Musiał usłyszeć o tym, co tak martwiło i trwożyło Larinę od chwili, kiedy ją poznał, i co sprawiło, że wysłała na drugą stronę oceanu tak dramatyczną depeszę.

Wreszcie Wynstan i kelner doszli do motorówki. Lariny nie było w okolicy, więc Wynstan pomyślał, że być może położyła się na koi wewnątrz.

Postawił tacę z ostrygami na płaskim dachu kabiny, wziął zupę od kelnera i dał mu napiwek.

Grazie, signor — podziękował kelner i popędził z powrotem do restauracji.

— Już jestem, Larino! — zawołał Wynstan. — Możemy zaczynać naszą ucztę! — Mówiąc to pochylił się i zszedł do kabiny, by postawić na stole termos z zupą.

Ku jego najwyższemu zdziwieniu, Lariny tu nie było!

Pewnie poszła się przejść, pomyślał. Zdjął tacę z ostrygami z dachu, postawił na stole i ponownie wyszedł na zewnątrz.

Lariny nie było na molo, co go zdziwiło, ponieważ gdyby szła w stronę portu, na pewno by ją zobaczył.

Wyskoczył z łodzi i zaczął powoli iść z powrotem drogą, którą przyszedł z restauracji. Gdzie też ona może być? — zastanawiał się.

Na brzegu nie było żadnych sklepów, które mogłyby zainteresować kobietę. Słońce już prawie zaszło, nadając cienistym miejscom purpurowy poblask.

Wynstan doszedł na nabrzeże i rozejrzał się dokoła.

Restauracja i kawiarnie były już jasno oświetlone, lecz nie było w nich jeszcze zbyt dużo ludzi. Mali chłopcy też poszli do domu na kolację. Kilku rybaków przygotowywało łodzie na rano, lecz poza tym było bardzo cicho.

Wynstan pomyślał, że Larina na pewno jest na końcu molo, lecz po prostu jej nie zauważył. Zawrócił do motorówki. W kabinie zastał wszystko tak, jak zostawił. Lariny wciąż nie było.

Zastanawiał się, dokąd, do diabła, mogła pójść.

Mimo tego, co powiedziała wczoraj, nigdy nie zdarzyło jej się być nieobliczalną, wręcz przeciwnie — zawsze była spokojna i zgodna. To właśnie tak bardzo różniło ją od wszystkich kobiet, które znał.

Pomyślał, że Larina na pewno niedługo wróci i że może już otworzyć wino. Znalazł korkociąg, otworzył butelkę i posmakował wino. Było dobre, choć nie mogło równać się z tym, które pili w willi. Tam większość win pochodziła jeszcze z czasów dziadka i była wyjątkowa.

Wyszedł z kabiny i stanął na przodzie łodzi. Trudno było dostrzec coś w gęstniejącym mroku, lecz Lariny wciąż nigdzie nie było. Miała na sobie białą sukienkę i Wynstan wiedział, że dzięki temu zauważyłby ją już z daleka.

Zakłopotany, zszedł z powrotem do kabiny. W tym momencie jego wzrok padł na leżącą na podłodze gazetę. Sposób, w jaki była złożona i rzucona świadczył o tym, że Larina musiała ją czytać.

Wynstan podniósł ją i odczytał nagłówek.

roosevelt znowu prezydentem

Mało prawdopodobne, by właśnie to ją zdenerwowało, pomyślał, chyba że w artykule było coś szczególnego. Szybko przeczytał tekst. Mówił o tym, że Harvey zdobył pewną liczbę głosów, lecz niewystarczającą do zwycięstwa. Nie było w tym nic, co mogło zaniepokoić Larinę ani też naprowadzić ją na ślad związku Wynstana z wyborami.

Po chwili zauważył małą notatkę na dole strony, opatrzoną nagłówkiem LONDYN. Przeczytał ją automatycznie, nie bardzo uświadamiając sobie, co robi.

szalony medyk

wciela się w królewskiego konsultanta

Udręka dla fałszywie skazanych na śmierć.

 

George Robson, wykreślony w zeszłym roku z Rejestru Lekarzy za nieprofesjonalne praktyki, został dziś aresztowany w Londynie i oskarżony o podszywanie się pod osobę sir Johna Coleridge’a, konsultanta rodziny królewskiej.

Sir John, który wyjechał na urlop za granicę, zostawił swój dom przy Wimpole Street pod opieką zaufanego człowieka. George Robson, który żywił szczególną urazę do sir Johna, ponieważ ten zasiadał w Zarządzie Brytyjskiego Stowarzyszenia Lekarzy, które skazało go w 1899 roku na wykreślenie z rejestru, dostał się do domu przy Wimpole Street 55. Uwięził opiekuna w piwnicach, gdzie później udusił go. Następnie w przywłaszczonej odzieży przyjmował wszystkich pacjentów sir Johna, którzy akurat zgłosili się na wizytę lub starali się ją zamówić.

Robson był na tyle sprytny, by badać tylko tych pacjentów, którzy nigdy wcześniej nie odwiedzali sir Johna i z tego powodu nie mogli go rozpoznać.

Oszustwo zostało wykryte dopiero wtedy, kiedy sir John wrócił z urlopu, cztery dni wcześniej, niż zapowiedział.

George Robson opuścił Wimpole Street 55 dzień wcześniej. Do sir Johna zgłosił się oburzony pacjent, który uzyskał przeciwstawną opinię o swoim stanie zdrowia. Wtedy właśnie odkryto, że każdy pacjent, którego w ciągu zeszłego miesiąca badał George Robson, usłyszał, iż zostało mu dokładnie dwadzieścia jeden dni życia.

Robson mówił im, że cierpieli na dziwną i rzadką chorobę serca, że jest autorytetem w tej dziedzinie i że nie mogą mieć nadziei na przeżycie. Sir John stara się skontaktować ze wszystkimi pacjentami, których badał Robson, lecz ponieważ nie wiadomo dokładnie, ilu ich było, zapewne zabierze to nieco czasu.

Wynstan najpierw przeczytał tekst szybko, a potem, za drugim razem powoli. Zdał sobie sprawę, że musi on być wyjaśnieniem wszystkiego, co go intrygowało, wszystkich tajemnic Lariny.

Teraz wiedział, że musi szybko ją znaleźć.

Wyskoczył z łodzi i zaczął biec wzdłuż molo. Kiedy dotarł do nabrzeża, wydało mu się oczywiste, że Larina musiała skręcić w prawo, ponieważ było tam mniej domów, a niedaleko zaczynała się droga wiodąca na szczyt zbocza.

Zaczął iść tą właśnie drogą, lecz gdy ostro skręciła w prawo, pomyślał, że Larina nie poszłaby dalej tędy, w kierunku domów i sklepów, lecz prosto w góry.

Była tu ścieżka wąska i kręta, lecz Wynstan wiedział, że musi zaufać swemu instynktowi. Był prawie pewny, że Larina poszła właśnie tędy.

Szedł rozglądając się dokoła, wdzięczny, że po zachodzie słońca pojawiły się gwiazdy, a także światło księżyca. Na początku było dość ciemno, dopiero po pewnym czasie zrobiło się jaśniej. Niebo było bezchmurne i wkrótce wyspę zalało srebrne, eteryczne i zniewalające światło księżyca.

Wkrótce Wynstan znalazł się ponad pasem porośniętym drzewkami oliwnymi. Tuż przed nim wyrosły nagle groteskowe, fantastyczne w kształtach skały.

Wciąż się wspinał, rozglądając się wszędzie za czymś białym, co wiedział, że będzie widoczne nawet wśród skał i kamieni odbijających matowym blaskiem światło księżyca.

Musiała minąć mniej więcej godzina, zanim Wynstan dojrzał wreszcie Larinę. Nie w górze, lecz na dole; jej sukienka lśniła świetlistą bielą na tle szarobiałego kamienia, na którym siedziała.

Wynstan zaczął schodzić do niej, kiedy zdał sobie sprawę, że Larina siedzi skulona na ziemi, z pochyloną głową i twarzą ukrytą w dłoniach. Teraz już nie było potrzeby spieszyć się.

Podszedł do Lariny powoli i cicho, starając się jej nie wystraszyć. Przez chwilę stał, patrząc na nią, na jej rozpacz chwytającą za serce. Potem uklęknął obok niej i objął ją delikatnie. Poczuł, że jej ciałem wstrząsają dreszcze.

— Wszystko w porządku, kochanie! — powiedział. — Rozumiem. — Przez chwilę pomyślał, że go odepchnie, lecz Larina oparła głowę o jego ramię.

— Wszystko w porządku! — powtórzył. — Nie musisz się już niczego bać! Wszystko skończone.

Zauważył, że jest przemarznięta, zarówno z powodu szoku, jak i nocnego powietrza, które, jeśli siedziało się w bezruchu, było chłodne. Pomógł jej stanąć na nogach i wziął ją w ramiona.

Szepnęła coś niewyraźnie, jakby protestując, lecz potem objęła go jedną ręką za szyję i znów zasłoniła twarz.

Później Wynstan zastanawiał się, w jaki sposób udało mu się nie przewrócić na stromej i wąskiej ścieżce i znieść Larinę ze szczytu aż do nabrzeża. Ani razu się nie pośliznął, a tylko z rzadka potknął.

W końcu dotarł do motorówki. Przeniósł Larinę na pokład, zabrał do kabiny i posadził na koi. Chciał podłożyć jej poduszkę pod głowę i poprosić ją, by się położyła, lecz Larina zaprotestowała cicho i objęła go mocniej za szyję.

— Chciałbym przynieść ci coś do picia, najdroższa — powiedział.

I w tym momencie Larina zaczęła płakać; głęboki, załamujący się szloch wstrząsał całym jej ciałem.

Wynstan trzymał ją mocno, kołysał w ramionach jak małe dziecko i szeptał do ucha czułe słowa.

— Już w porządku, kochanie, najdroższa, moja mała, słodka Afrodyto! Nie umrzesz! Będziesz żyć! Nie ma już powodu do smutku, nic więcej nie będzie cię już martwić!

Szloch Lariny stawał się coraz cichszy... wreszcie Wynstan wyjął chusteczkę i otarł jej zamknięte oczy i łzy płynące w dół po policzkach.

— Dlaczego mi nie powiedziałaś? — zapytał w końcu, kiedy Larina wypiła z trzymanego przez niego kieliszka parę łyków wina.

— E... Elvin powiedział... że przyjdzie do mnie... jeśli kiedyś będę go potrzebować... i kiedy... będę umierać — odpowiedziała Larina. — Nie mogłam zmusić się... by powiedzieć... komukolwiek innemu.

— Rozumiem to — powiedział Wynstan — lecz Elvin, najdroższa, nie żyje.

— Nie żyje?... — Larina znieruchomiała.

— Byłem przy nim, gdy umierał — mówił Wynstan. — Powiedział wtedy coś, co teraz zrozumiałem.

Widząc, że go słucha, mówił dalej cicho:

— Elvin powiedział: „To cudowne być... wolnym! Powiedz...” Jestem pewien, że pragnął wymówić twoje imię. Lecz jeśli to zrobił, nie usłyszałem go.

Larina zaczerpnęła głębokiego oddechu.

— Kiedy dokładnie... on... zmarł?

— Dwudziestego trzeciego marca.

— Powiedział, że mnie przywoła, gdy będzie umierał.

— Być może zamierzał to zrobić — powiedział Wynstan łagodnie.

Nagle Larina wykrzyknęła.

— Co się stało? — zapytał Wynstan.

— Dwudziesty trzeci! — zawołała. — Wiem! Wiedziałam!... Przyszedł do mnie zgodnie z przyrzeczeniem.

— Jak to?

— O której godzinie... zmarł?

— Około dziesiątej rano.

— Czy między Londynem a Nowym Jorkiem nie ma około pięciu godzin różnicy?

— Owszem, jest.

— A więc to było tego popołudnia. Poszłam do Hyde Parku, siedziałam przy jeziorku Serpentine. Czułam się taka samotna, więc zawołałam... Elvina i on przybył. W ten swój niepowtarzalny sposób... przyszedł do mnie.

W głosie Lariny było wzruszające uniesienie i kiedy spojrzała na Wynstana, zobaczył w jej oczach łzy. Lecz tym razem były to łzy szczęścia.

— Dotrzymał... obietnicy! Tylko ja nie zdałam sobie sprawy, że przyniósł mi... światło... i... życie!

— To, co sam odnalazł — powiedział Wynstan swym niskim głosem.

— Teraz rozumiem — powiedziała Larina — i myślę, że to on... zesłał mi ciebie.

— Jestem tego pewien... Ale dlaczego uciekłaś?

Schowała twarz w jego ramionach i powiedziała szeptem:

— Wstydziłam się... tego, co proponowałam. — Wynstan objął ją jeszcze mocniej, a Larina mówiła dalej: — Nie jestem... do końca pewna... co mężczyzna i kobieta robią... kiedy się... kochają, ale musi to być... cudowne... skoro bogowie... mieli zwyczaj przybierać ludzką postać...

Głos uwiązł jej w gardle.

— Kochanie, to cudowne, kiedy dwoje ludzi się kocha.

— Myślałam... że umrę... właśnie kiedy... będziesz... mnie kochał...

— Będę cię kochać, moja najdroższa mała Afrodyto, lecz wcale nie umrzesz.

Wszystko układało mu się teraz w jasną całość. Ale Larina nigdy nie powinna dowiedzieć się, co podejrzewał Harvey i w co on zaczynał już wierzyć podczas podróży z Nowego Jorku.

Harvey nigdy nie zrozumie, co się naprawdę stało, Gary także nie, lecz może pewnego dnia Wynstan będzie potrafił opowiedzieć o tym matce.

Tymczasem on znalazł Larinę, a Larina jego, i tylko to się liczyło. Byli razem, tak jak tego pragnął Elvin.

Całując czoło Lariny, powiedział:

— Nagle wszystko wydaje się takie proste, kochanie. Wszystkie trudności, komplikacje i sekrety się skończyły!

— To tak jak wyjście z ciemności do światła! — odparła Larina. — Tak się bałam... tak rozpaczliwie się bałam... umierać samotnie. — Westchnęła głęboko. — Już nigdy nie będę się bała... nawet kiedy naprawdę będę umierać... Elvin mnie tego nauczył.

Przerwała i po chwili dodała nieśmiało:

— A także... ty!

— Nim umrzemy, mamy jeszcze do zrobienia razem tyle rzeczy! — powiedział Wynstan. — Powiedziałaś wczoraj, że przede mną jest praca dla dobra innych ludzi. Myślę, że znalazłem coś, co mnie naprawdę zainteresuje. I ciebie, mam nadzieję, też.

— Co takiego? — spytała Larina.

— Kiedy byłem w Indiach, wicekról, lord Curzon, poprosił mnie, bym mu pomagał w odnajdywaniu i restaurowaniu wspaniałych świątyń i innych zabytków w Indiach, które niszczeją na skutek zaniedbania. Są dziedzictwem światowej kultury i jeśli ktoś nie zada sobie trudu ocalenia ich, nie zainwestuje w nie, wówczas będą stracone dla potomności.

Ponownie pocałował Larinę w czoło, zanim powiedział:

— Myślę, kochanie, że możemy to robić oboje. Oboje będziemy tym oczarowani.

— Czy ty... naprawdę... mnie pragniesz? — spytała Larina ściszonym głosem.

— Pragnę ciebie bardziej, niż można to wyrazić słowami. Pragnę cię nie tylko dla twej niezwykłej urody, lecz dlatego, ponieważ dla mnie jest to także bolesna duchowa potrzeba bycia z tobą do końca naszego życia.

— Ja także tego pragnę — wyszeptała Larina.

— Natychmiast się pobierzemy — oświadczył Wynstan. — I pojedziemy na nasz miodowy miesiąc do Grecji.

Larina wydała okrzyk pełnego zachwytu.

— Czy to cię uszczęśliwi?

— Nie potrafię wyobrazić sobie czegoś... bardziej podniecającego — odparła Larina — niż zobaczyć Grecję i być z... Apollem!

Ledwie wypowiedziała ostatnie słowa, ponieważ usta Wynstana przywarły do jej ust. Całował ją żarliwie, a jednak pomyślała, że było w tym coś jeszcze cudowniejszego, nieskalanego, bardziej uświęconego, niż przedtem.

Larina czuła się, jakby uniósł ją na Olimp, gdzie obydwoje stali się bogami.

— Kocham cię! — słyszała Wynstana. — Boże, jak ja cię kocham!

Jego głos wydawał się dziwnie daleki. Było tylko światło — oślepiające światło życia, w którym nie istniała śmierć.