NOWY JORK

Jonathan Wyatt obserwował rozwój wydarzeń. Siedział samotnie przy stoliku obok okna w restauracji hotelu Grand Hyatt, w centrum Nowego Jorku – małej restauracyjce na terenie wykonanego ze szkła atrium, skąd rozciągał się szeroki widok na przebiegającą dwa piętra niżej Czterdziestą Drugą Wschodnią. Zauważył, że ruch na ulicy zamarł, a z chodników zniknęli piesi. Kilka minut później przed Cirpianiego zajechała prezydencka kawalkada. Usłyszał również dochodzący z góry huk i brzęk szkła na chodniku. Kiedy rozległy się strzały, wiedział, że urządzenie działa jak należy. Starannie wybrał stolik i zauważył, że dwaj mężczyźni siedzący w pobliżu zrobili to samo. Agenci Secret Service, którzy wzięli pod swoje panowanie przeciwległy koniec sali, zajęli pozycje przy oknach, aby mieć dobry widok na ulicę. Obaj mieli w uszach nadajniki, a kelnerzy nie sadzali w pobliżu żadnego z gości.

Znał ich sposób działania.

Prezydencka ochrona kierowała się zasadą kontrolowanego obszaru bezpieczeństwa złożonego z trzech poziomów, poczynając od snajperów rozlokowanych na dachach sąsiednich budynków, a kończąc na agentach stojących w odległości kilku metrów od ochranianego obiektu. Zapewnienie bezpieczeństwa prezydentowi w tak przeludnionym miejscu jak Nowy Jork stanowiło nie lada wyzwanie. Wszędzie były budynki z mnóstwem okien, a nad nimi rozpościerały się dachy. Hotel Grand Hyatt był tego idealnym przykładem. Ponad dwadzieścia pięter i dwie wieże o ścianach ze szkła.

Agenci na ulicy odpowiedzieli ogniem, stosując kolejną zasadę uświęconą przez czas – „osłaniać i ewakuować”. Oczywiście broń automatyczna została ustawiona tak wysoko, żeby kule przeleciały nad wszystkimi pojazdami. Obserwował policjantów i agentów rozbiegających się na wszystkie strony, żeby schronić się przed kulami.

Czy Daniels oberwał? Trudno powiedzieć.

Patrzył, jak dwaj agenci piętnaście metrów dalej reagują na zamieszanie, jak wykonują swoją robotę, obserwując i nasłuchując, wyraźnie sfrustrowani, że niczego nie widzą. Wiedział, że ludzie na ulicy mają odbiorniki ze słuchawkami. Wszyscy zostali odpowiednio przeszkoleni. Niestety, rzeczywistość rzadko przypominała scenariusze odgrywane w ośrodkach szkoleniowych. Obecna sytuacja była tego doskonałym przykładem. Automatyczna, zdalnie sterowana broń naprowadzana na cel za pomocą telewizji przemysłowej. Byłby gotów się założyć, że nigdy wcześniej czegoś takiego nie widzieli.

Trzydziestu gości wpadło do restauracji, żeby obserwować sytuację na ulicy.

Od budynków odbiło się echo kolejnych wystrzałów.

Ochroniarze wepchnęli prezydenta do limuzyny.

Cadillac One – przez agentów Secret Service pieszczotliwie zwany Bestią – miał wojskowy pancerz grubości piętnastu centymetrów i koła, na których można było jechać nawet przy pustych dętkach. Cała wiedza inżynierów General Motors za trzysta tysięcy dolarów. Wiedział, że od czasu zamachu w Dallas w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym trzecim roku limuzyna zawsze była wożona, gdy prezydent potrzebował transportu lądowego. Trzy godziny wcześniej przybyła z transportem wojskowym i wylądowała na lotnisku JFK, czekając na pasie startowym, aż zjawi się Air Force One. Wbrew obowiązującej procedurze nie przyleciały jednak żadne inne pojazdy. Zwykle przywożono kilka wozów wsparcia.

Spojrzał na dwóch podenerwowanych agentów, którzy zajęli pozycje.

Nie martwcie się, pomyślał. Niebawem i na was przyjdzie czas.

Wrócił do obiadu. Zamówił wyśmienitą sałatkę Cobb. W żołądku burczało mu z głodu. Zbyt długo czekał na posiłek. Rozłóż się z obozem nad rzeką. Chociaż usłyszał tę radę dawno temu, nigdy go nie zawiodła. Jeśli poczekasz nad rzeką odpowiednio długo, w końcu nadpłyną twoi wrogowie.

Wziął do ust kolejny pikantny kęs i popił go słodkim czerwonym winem. Na języku pozostał przyjemny smak owoców i drewna. Pomyślał, że powinien okazać nieco więcej zainteresowania tym, co się dzieje, ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Bo i czemu miałby ich interesować? Prezydent Stanów Zjednoczonych znajdował się pod ostrzałem, a zszokowani ludzie skupieni wokół niego widzieli wszystko jak na dłoni. Niebawem kilku z nich wystąpi w wiadomościach CNN lub Fox News, stając się celebrytami na kilka bezcennych chwil. Właściwie powinni mu podziękować za taką okazję.

Dwa agenci wstali.

Podniósł głowę i ujrzał, jak Cadillac One rusza z piskiem od krawężnika.

Obrońcy budynku Cipiraniego skoczyli na równe nogi, pokazując w górę, w stronę hotelu Grand Hyatt.

Wyciągnęli broń.

Wycelowali i zaczęli strzelać.

Uśmiechnął się.

Widać Cotton Malone zrobił dokładnie to, czego Wyatt od niego chciał.

Facet miał pecha, a miało być jeszcze gorzej.

Malone usłyszał kule odbijające się od tafli szkła wokół niego. Aluminiowy rumak, którego dosiadał, nadal strzelał. Szarpnął urządzeniem, ale mechanizmy wewnątrz ponownie naprowadziły lufę na cel.

Powinien wycofać się do środka.

Daniels był w samochodzie. Niebawem odjedzie pełnym gazem. Wołanie do tamtych było bezcelowe. Nikt by go nie usłyszał przez huk wystrzałów i nieskładne zawodzenie nowojorskiej ulicznej opery.

Eksplodowało kolejne okno – tym razem w przeciwległym rogu Grand Hyatta, trzydzieści metrów od miejsca, w którym przycupnął.

W świetle wieczoru na zewnątrz wysunęło się kolejne aluminiowe pudło.

Natychmiast zauważył, że jego lufa była szersza od tej, którą próbował okiełznać. Nie był to karabin, ale jakiś rodzaj moździerza lub wyrzutni rakiet.

Agenci i policjanci, którzy do niego strzelali, dostrzegli nowe zagrożenie i poświęcili mu uwagę. Malone w ułamku sekundy zdał sobie sprawę, że ludzie, którzy umieścili tę broń w hotelu, liczyli, że zdołają zapędzić Danielsa do rządowej limuzyny, a ta ruszy z piskiem opon. Pomyślał o celności zdalnie sterowanego automatycznego karabinu i skonstatował, że trafienie w cel nie miało znaczenia. Chodziło o zagnanie obiektu do czegoś, co będzie można łatwiej namierzyć.

Na przykład, do ogromnego czarnego cadillaca.

Wiedział, że prezydencka limuzyna jest opancerzona, ale czy zdoła się oprzeć atakowi rakietowemu z odległości kilkudziesięciu metrów? W jaką głowicę był uzbrojony pocisk?

Agenci i funkcjonariusze policji pędzili chodnikiem, starając się znaleźć lepszy punkt do ostrzału nowego zagrożenia.

Limuzyna Danielsa zbliżała się do skrzyżowania Czterdziestej Drugiej Wschodniej z Laxington Avenue.

Wyrzutnia rakiet się obróciła.

Musiał coś zrobić.

Karabin, na którym siedział okrakiem, nadal strzelał, co pięć sekund wypluwając kolejny pocisk. Rozciągnął się na aluminiowej nadbudowie, oplótł pojemnik ramieniem i szarpnął w lewo. W środku urządzenia coś się napięło, a później drgnęło, gdy skierował lufę do wnętrza hotelowego pokoju.

Kule poszybowały w kierunku wyrzutni rakiet.

Wycelował, obliczając prawidłową trajektorię.

Jedna z kul dosięgła celu, odbijając się od aluminiowej powierzchni.

Pudło, którego się chwycił, wydawało się cienkie, aluminium było giętkie. Miał nadzieję, że wyrzutnię wykonano z podobnego materiału.

W celu utkwiły dwa kolejne pociski dużego kalibru.

Po chwili skrzynkę przebił trzeci.

W powietrze poszybowały niebieskie iskry.

Buchnęły płomienie i rakieta opuściła wyrzutnię.

Kiedy Wyatt skończył sałatkę, Cadillac One pędził w kierunku skrzyżowania. Usłyszał brzęk kolejnej szyby. Mężczyźni w dole biegli ulicą i strzelali w górę, ale sig sauery P229 będące na wyposażeniu Secret Service niewiele mogły zdziałać, a pistolety maszynowe, które zwykle znajdowały się w samochodach wsparcia, zostawiono w Waszyngtonie. Podobnie jak strzelców wyborowych.

Błędy, same błędy.

Usłyszał eksplozję.

Wybuch rakiety.

Otarł usta serwetką i spojrzał w dół. Limuzyna Danielsa przejechała skrzyżowanie, zmierzając w kierunku gmachu ONZ i East River. Najprawdopodobniej skręci w Roosevelt Drive i pogna w stronę szpitala lub lotniska. Przypomniał sobie, że kiedyś niedaleko hotelu Waldorf Astoria na oddzielnym torze trzymano w pogotowiu specjalny pociąg metra, gotowy w jednej chwili wywieźć prezydenta z Manhattanu.

Ale już go nie było.

Zresztą i tak na nic by się nie zdał.

Dwaj agenci w garniturach wybiegli z restauracji, zmierzając w kierunku schodów, które opadały spiralnie do głównego holu Hyatta.

Wszyscy kelnerzy, hostessy, a nawet personel kuchni zgromadzili się przy oknach. Wątpił, aby przyniesiono mu rachunek. Przypomniał sobie cenę sałatki, a następnie doliczył wino i trzydzieści procent napiwku – chlubił się swoją hojnością, więc położył na stole pięćdziesięciodolarowy banknot. Pewnie za dużo, ale nie miał czasu czekać na resztę.

Rakieta nie dotarła do ziemi, a druga i trzecia nie odpaliły. Najwyraźniej nasz bohater dobrze odegrał swoje przedstawienie.

Pora popatrzeć, jak Cottona Malone’a opuszcza szczęście.