Wyatt czekał w holu hotelu pełnym turystów, którzy przyjechali, aby spędzić weekend w Wielkim Jabłku, mieście, które stało się jeszcze bardziej ekscytujące, ponieważ ktoś próbował w nim zabić prezydenta Stanów Zjednoczonych. Nasłuchiwał urywków rozmów. W ten sposób dowiedział się, że nikt nie wie, czy prezydent Daniels został trafiony, a jedynie, że jego limuzyna z piskiem opon odjechała z miejsca zamachu. Ktoś przypomniał zamach na Reagana z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego pierwszego roku, kiedy oficjalny komunikat wydano dopiero wtedy, gdy wieziono go na operację.

Przynajmniej dwunastu funkcjonariuszy nowojorskiej policji i sześciu agentów Secret Service biegło przez dwupiętrowy hol. Mówili podniesionymi głosami, zajmując stanowiska w pobliżu wind i wyjść. Trudno było powiedzieć, jaką drogę wybierze Malone, ale wyjścia z budynku znajdowały się wyłącznie na poziomie pierwszego piętra, na lewo od Wyatta i wychodziły na Czterdziestą Drugą Wschodnią. Były też inne szklane drzwi prowadzące do tunelu łączącego hotel z Grand Central Station oraz kolejny zestaw szklanych drzwi piętro wyżej, które mógł obserwować ze swojego punktu. Jeśli znał swojego przeciwnika tak dobrze, jak sądził, Malone wyjdzie jakby nigdy nic frontowymi drzwiami. Bo i czemu nie? Nikt nie widział jego twarzy, a zawsze najlepiej ukrywać się na widoku.

Zdawał sobie sprawę, że władze najchętniej opróżniłyby hotel, ale wydawało się to niemożliwe. Na ponad dwudziestu piętrach Grand Hyatt znajdowało się zbyt wielu ludzi. Gdyby przyjazd Danielsa poprzedziło zwyczajowe sześć miesięcy, Secret Service mogłaby dokonać tej sztuki. Jednak w obecnej sytuacji, gdy mieli do dyspozycji zaledwie osiem tygodni, ich główna taktyka polegała na utrzymaniu wszystkiego w największej tajemnicy, bo do dzisiejszego ranka – kiedy Biały Dom ogłosił, że Daniels udaje się do Nowego Jorku z prywatną wizytą – nie pojawiła się żadna wzmianka o podróży prezydenta. Precedensu dostarczył poprzedni prezydent, który udał się z małżonką na jedną z broadwayowskich produkcji. Tamten wypad przeszedł bez większego echa, ale Danny Daniels pewnie wściekał się na siebie za to, co zrobił. Oczywiście, zakładając, że był cały i nie stracił zbyt dużo krwi.

Wyatt lubił, gdy inni coś sknocili.

To znacznie ułatwiało jego zadanie.

Malone przypuszczalnie uciekł na górne piętra. Przynajmniej początkowo. Wkrótce wyjdzie z jednej z wind, które obserwował. Na pewno nie skorzysta ze schodów, bo wie, że policja zamknie je w pierwszej kolejności. List, który znalazł w pokoju, powinien skłonić go do wykonania pierwszego ruchu. Był samotnym strzelcem, jak zawsze. Dobrym i wiernym swojej ukochanej Stephanie Nelle.

Wyatt cieszył się, że jest ponownie w ogniu walki.

Od poprzedniego zlecenia upłynął pewien czas. Ostatnio miał mniej roboty, a tęsknił za swoją pracą pełnoetatowego agenta. Od czasu, gdy usunęli go ze służby, minęło osiem lat. Nadal jednak zarabiał w ten sposób na życie, świadcząc usługi różnym firmom, co wydawało się przyszłością branży wywiadowczej. Mniej agentów na liście płac, więcej ludzi wynajmowanych do konkretnej roboty – niezależnych wykonawców, dzięki którym można wszystkiemu zaprzeczyć, a którym na dodatek nie trzeba wypłacać stałego wynagrodzenia. Wyatt miał pięćdziesiąt lat i pewnie awansowałby na zastępcę do spraw administracyjnych, a nawet szefa agencji. Uważali go za najlepszego agenta operacyjnego w historii.

Aż do...

„Co robisz?” – spytał Cotton Malone.

Znaleźli się w pułapce. Dwaj snajperzy przygwoździli ich ogniem z góry, a dwaj inni czekali w ciemnej wnęce, która rozciągała się za nimi. Od początku czuł, że to zasadzka, a teraz jego obawy się potwierdziły. Na szczęście on i Malone byli na to przygotowani.

Sięgnął po radio.

Malone chwycił go za ramię.

„Nie możesz tego zrobić”.

„Dlaczego?”.

„Wiemy, co nas tam czeka, ale oni nie wiedzą”.

Oni byli trzema agentami czekającymi w odwodzie.

„Nie wiemy, ilu ich jest – szepnął Malone. – Wiemy o czterech, ale może być znacznie więcej”.

Wcisnął przycisk Wyślij.

„Nie mamy wyboru”.

Malone wyrwał mu radio.

„Gdybym się zgodził, obaj popełnilibyśmy błąd. Poradzimy sobie”.

Padły kolejne strzały. Przypadli do podłogi, chowając się za skrzynkami.

„Rozdzielmy się – zaproponował Malone. – Ja pójdę w lewo, ty w prawo. Spotkamy się w środku. Zatrzymam radio”.

Wyatt nie odrzekł ani słowa.

Malone spojrzał w czarną przestrzeń, jakby oceniał niebezpieczeństwo i szykował się do skoku.

Wyatt wybrał inne rozwiązanie.

Uderzył kolbą pistoletu w skroń Malone’a, który osunął się na betonową posadzkę, tracąc przytomność.

Zabrał mu radio i nakazał trójce swoich wkroczyć do akcji.

Donośny głos sprawił, że powrócił do rzeczywistości.

Do holu wpadła kolejna grupa policjantów. Z pomocą hotelowego personelu zaczęto zaganiać ludzi do wyjść. Najwyraźniej ktoś wreszcie podjął decyzję.

Spojrzał na panujące wokół zamieszanie.

Drzwi głównych wind się otworzyły i na korytarz wylał się strumień ludzi. Wśród nich był Cotton Malone.

Wyatt uśmiechnął się do siebie.

Malone pozbył się marynarki, bo była jedną z rzeczy, której wypatrywali agenci. Patrzył, jak Malone wtapia się w tłum i pędzi przez hol do windy, a następnie zjeżdża do głównych drzwi hotelu. Wyatt pozostał z boku, chowając się za wysoką zasłoną. Agenci i policja szli w jego stronę, dając znak, aby wszyscy ludzie opuścili to miejsce.

Piętro niżej Malone wysiadł z kabiny, ale zamiast udać się do głównego wejścia, skręcił w prawo, w kierunku wyjścia na Grand Central Station. Wyatt przesunął się w kierunku jednej z hotelowych sal konferencyjnych, które zamykano wieczorem, i sięgnął po znajdujące się w kieszeni radio ustawione na częstotliwość używaną przez agentów Secret Service.

– Alarm! Do wszystkich agentów! Podejrzany ma na sobie jasnoniebieską koszulę z zapinanym kołnierzykiem i jasne spodnie! Pozbył się marynarki! Wyszedł z hotelu Grand Hyatt i kieruje się tunelem w stronę Grand Central Station! Idę za nim!

Odczekał chwilę. Wsunął radio do kieszeni, a następnie skręcił do holu.

Malone zniknął za drzwiami.

Agenci Secret Service zaczęli przepychać się łokciami przez tłum, zmierzając w ślad za nim.