Knox opuścił hotel Plaza. Wiedział, że przynajmniej trzech członków Wspólnoty znajdowało się w stanie graniczącym z paniką. Tak jak powinni. Operacja, którą zaaprobowali, była bardzo ryzykowana. Jego zdaniem za bardzo. Do tej pory zawsze pracowali z cichą aprobatą i błogosławieństwem rządu, a ich działania i władza były usankcjonowane. Teraz stali się renegatami pływającymi po wzburzonych, niezbadanych wodach.
Przeszedł na drugą stronę ulicy i skręcił do Central Parku. W oddali słychać było wycie syren, a wszystko wskazywało, że będzie tak jeszcze wiele godzin. Mimo to nadal ani słowa o stanie prezydenta, choć do zamachu doszło niecałą godzinę temu.
Zawsze lubił Central Park. Osiem tysięcy akrów bujnej roślinności – drzew i trawy, jezior i ścieżek. Ogród za domem dla całego miasta. Bez Central Parku Manhattan przypominałby jedną wielką bryłę betonu i domów.
Zadzwonił z Plaza, domagając się natychmiastowego spotkania. Jego kontakt też chciał porozmawiać – w sumie nic dziwnego – a na dodatek był w pobliżu, więc wybrali tę samą ławkę za Owczą Łąką, obok Źródełka Bethesda. Tam, gdzie się spotkali poprzednim razem.
Człowiek, który na niego czekał, nie rzucał się w oczy niemal pod żadnym względem – począwszy od pospolitych rysów twarzy po zwyczajne ubranie. Knox podszedł i usiadł obok niego. Usiadł i natychmiast nie spodobała mu się triumfalna mina Scotta Parrotta.
– Ten człowiek w oknie to jeden z twoich? – spytał Parrotta.
– Nie wyjaśnili mi, jak powstrzymają tamtych. Wiedziałem jedynie, że to zrobią.
Odpowiedź wzbudziła więcej pytań, niż wyjaśniła, ale Knox puścił ją mimo uszu.
– Co teraz?
– Chcemy, żeby było to przesłanie dla kapitanów – powiedział Parrott. – Żeby wiedzieli, iż wiemy wszystko o Wspólnocie. Wiemy, kogo zatrudnia...
– Załogę.
– Przepraszam?
– Dla firmy pracuje załoga.
Parrott się uśmiechnął.
– Jesteście bandą pieprzonych piratów.
– Korsarzy.
– Co za różnica? Okradacie, kogo się da.
– Tylko wrogów kraju.
– Nie ma znaczenia, kim jesteście – podjął Parrott. – Powinniśmy grać w tej samej drużynie.
– Z naszego punktu widzenia wygląda to nieco inaczej.
– Rozumiem twoich szefów. Wiem, że ich przycisnęli. Ale są pewne granice. Musicie to zrozumieć. Twoi przełożeni muszą wiedzieć, że nigdy nie pozwolimy zamordować prezydenta. Jestem zaszokowany, że tak sobie pomyśleli. Niech to, co się stało, będzie dla nich przestrogą.
Wyglądało na to, że Narodowa Agencja Wywiadu chce, aby Knox osobiście przekazał tę wiadomość. Parrott był kontaktem Knoxa w NIA[1]. Rok temu, gdy stało się jasne, że różne grupy wywiadowczej społeczności postanowiły zniszczyć Wspólnotę, ujęła się za nią jedynie NIA.
– Kapitanowie będą ciekawi, dlaczego przesyłasz im wiadomości. Dlaczego się wtrącasz.
– Powiedz im, że mam ważne powody. Na tyle ważne, że powinni nam podziękować za to, co dziś zrobiliśmy.
Knox miał wątpliwości, ale słuchał.
– Kiedy tak sobie gadamy, na mój laptop powinien się ładować szyfr Jeffersona. Nasi specjaliści go złamali.
Czy dobrze usłyszał? Złamali szyfr? Po stu siedemdziesięciu pięciu latach?! Parrott miał rację, kapitanowie będą podekscytowani. Nie przekreślało to jednak głupoty ostatnich wydarzeń. Mógł mieć jedynie nadzieję, że zdoła zatrzeć ślady, nie popełniając żadnego błędu. Jeśli się nie uda, żaden szyfr nie będzie miał znaczenia.
– Tylko to pomoże im wygrzebać się z dołka, który sobie dzisiaj wykopali – powiedział Parrott.
– Dlaczego nam o tym nie powiedziałeś?
Agent zachichotał.
– To nie moja rola. Wątpię, czy zostawiłeś ślad, który gdzieś zaprowadzi. Oprócz tego jesteśmy po to, żeby pomóc, więc to bez znaczenia.
Knox się rozluźnił, milcząco utwierdzając się w decyzji, którą podjął po drodze.
Musiał to zrobić.
– Pomyślałem, że powinieneś postawić mi obiad – powiedział Parrott. – Wiesz, obiad to coś, co kiedyś podawali nam rodzice. Stać cię na to. Później podjedziemy do mojego hotelu i dowiesz się, co miał do powiedzenia Andrew Jackson.
Czy z tej katastrofy może się narodzić coś dobrego? Nawet Quentin Hale, który powinien być wściekły, ucieszy się na wieść, że szyfr został złamany.
Knox sprawował urząd kwatermistrza niemal piętnaście lat, odziedziczywszy go po ojcu. Zawsze się uśmiechał, gdy oglądał filmy o piratach, z karykaturalną postacią wszechmocnego i bezlitosnego kapitana terroryzującego załogę. Społeczności pirackie przypominały luźne demokracje, bo to członkowie załogi decydowali, kto i jak długo będzie nimi dowodził. Obieralność kapitana i kwatermistrza gwarantowała, że ludzie będą traktowani sprawiedliwie i rozsądnie. Dla dodatkowego bezpieczeństwa załoga mogła w każdej chwili wybrać nowego kapitana i kwatermistrza. Wielu kapitanów, którzy posunęli się za daleko, skończyło na pierwszym skrawku lądu, jaki zauważono z pokładu, a kolejny człowiek zajmował ich miejsce. Kwatermistrz stąpał po jeszcze cieńszej linii, służąc jednocześnie kapitanowi i załodze.
Dobry umiał zadowolić jednych i drugich.
Dlatego Knox wiedział, co robić.
– Zgoda – odpowiedział z uśmiechem. – Stawiam stek. – Wyciągnął rękę i dwukrotnie poklepał Parrotta po plecach. – Zrozumiałem. Wy tu rządzicie. Przekażę wiadomość.
– Wiedziałem, że zrozumiesz.
Wyciągnął rękę i klepnął odsłonięty kawałek skóry na karku Parrotta, wbijając krótką igłę. Lekko nacisnął, a później wstrzyknął zawartość małego pojemnika.
– Hej. – Parrott sięgnął dłonią, szukając źródła bólu.
Raz, dwa, trzy.
Ciało Parrotta zwiotczało.
Knox podtrzymał go, a następnie delikatnie ułożył na ławce. Trucizna, której użył, pochodziła z karaibskiej bruzdnicy Karenia annulatus. Śmiertelna toksyna o szybkim działaniu. Wiele wieków temu, w czasach chwały, kiedy slupy żeglowały po południowych morzach, pozbyli się w ten sposób niejednego wroga, z niemal natychmiastowym skutkiem.
Szkoda, że taki człowiek musiał umrzeć.
Nie było wyboru.
Żadnego.
Ostrożnie umieścił dłoń Parrotta pod policzkiem, jakby ten drzemał. Nic niezwykłego na ławce w Central Parku. Pomacał spodnie Parrotta i znalazł klucz do hotelowego pokoju w Helmsley Park Lane. Nieźle. Sam nocował tam kilka razy.
Odszedł chwilę później.