Cassiopeia Vitt wyszła spod prysznica i sięgnęła po frotowy szlafrok. Zanim owinęła się jego miękkimi połami, zrobiła to, co zawsze po kąpieli, a przynajmniej zawsze, gdy mogła – weszła na wagę. Wczoraj, po zmyciu trudów długiego lotu nad Atlantykiem, sprawdziła na cyfrowej wadze, ile waży. Po podróży samolotem zwykle przybywało jej parę kilogramów. Dlaczego? Chyba miało to związek z odwodnieniem i zatrzymywaniem płynów. Choć nie uległa obsesji na punkcie swojego ciężaru, uznała, że to intrygująca sprawa. Dobiegała wieku średniego, więc to, co jadła i robiła, miało znacznie większe znacznie niż pięć lat temu.
Spojrzała na wyświetlacz.
Pięćdziesiąt sześć i siedem dziesiątych kilograma.
Całkiem nieźle.
Otuliła się szlafrokiem i zawinęła mokre włosy ręcznikiem. Z odtwarzacza CD w sąsiednim pokoju dolatywała klasyczna składanka. St. Regis, legendarny hotel, jeden z charakterystycznych obiektów w sercu Manhattanu, leżał w odległości rzutu kamieniem od Central Parku. Jej rodzice zawsze tu nocowali, kiedy odwiedzali Nowy Jork, a ona postępowała podobnie. Dlatego, gdy Cotton zaproponował spędzenie weekendu po drugiej stronie Atlantyku, natychmiast ofiarowała się, że zarezerwuje hotel.
Wybrała apartament gubernatorski nie tylko z powodu widoku, ale także dwóch sypialni. Chociaż robili szybkie postępy, ona i Cotton nadal poznawali relację, która się między nimi rodziła. Przypuszczalnie skorzystają z jednej, ale na wszelki wypadek była druga.
Od powrotu z Chin spędzali razem dużo czasu – w Kopenhadze i jej francuskim château. Do tej pory emocjonalna zmiana i nowa sytuacja, w jakiej się znaleźli, nie budziły żadnych zastrzeżeń. Cassiopeia czuła się bezpiecznie w jego towarzystwie – bezpiecznie i wygodnie, bo wiedziała, że są równoprawnymi partnerami. Cotton zawsze powtarzał, że relacje z kobietami nie są jego mocną stroną, ale nie doceniał samego siebie. Doskonałym przykładem była ta podróż. Chociaż jej głównym celem było spotkanie ze Stephanie Nelle, doceniła to, że pragnął, aby mu towarzyszyła.
Ona także łączyła przyjemność z interesami.
Jedną z rzeczy, za którymi nie przepadała, było pilnowanie rodzinnych spraw. Była jedyną spadkobierczynią finansowego imperium ojca wartego miliardy dolarów i rozsianego na sześciu kontynentach. Główny zespół zarządzający z siedzibą w Barcelonie zajmował się bieżącym kierowaniem firmą. Menedżerowie dostarczali jej tygodniowe raporty, ale czasami jej obecność jako jedynego udziałowca była niezbędna. Dlatego wczoraj po południu i dzisiaj spotkała się ze swoimi amerykańskimi współpracownikami. Chociaż znała się na interesach, była na tyle inteligentna, żeby zaufać swoim pracownikom. Ojciec zawsze powtarzał, aby nagradzała udziałem w zyskach ludzi kierujących projektami – częścią profitów, choćby były nie wiadomo jak małe – i miał rację. Dzięki temu stworzyła zespół, który traktował jej firmy jak swoje, pomnażając wartość majątku.
Cotton wyszedł przed kilkoma godzinami, żeby udać się pieszo na Czterdziestą Drugą Ulicę. W Nowym Jorku z powodu dużego natężenia ruchu łatwiej było pokonać trzynaście przecznic na piechotę. Tego wieczoru czekał ich obiad i przedstawienie. Powiedział, żeby coś wybrała. Kupiła bilety kilka dni temu i zrobiła rezerwację w jednej z ulubionych restauracji. Wstąpiła również do salonu Bergdorf Goodman i sprawiła sobie nową sukienkę.
Czemu nie? Dziewczyna musi czasem zaszaleć.
W sklepie miała szczęście. Sukienka od Armaniego, którą wybrała, leżała jak ulał. Nie trzeba było robić żadnych poprawek. Czarny jedwab, bez pleców. Cholernie dekadencka.
Właśnie tego oboje potrzebowali.
Lubiła myśleć o tym, że sprawi komuś przyjemność, choć taka postawa była jej długo obca. Czym była miłość? Może właśnie na tym polegała? Miała taką nadzieję.
Usłyszała dzwonek do drzwi.
Uśmiechnęła się, myśląc o wczorajszym dniu, kiedy przyjechali.
„Nauczyłem się czegoś dawno temu – powiedział Cotton. – Jeśli zauważysz, że do twojego hotelowego pokoju prowadzą podwójne drzwi, w środku musi się znajdować coś naprawdę wspaniałego. Dzwonek też jest dobrym znakiem. Ale jeśli są podwójne drzwi i dzwonek, jasna cholera, lepiej uważaj”.
Zamówiła wino i przystawki, bo do kolacji zostało trochę czasu. Cotton nie pił alkoholu – powiedział, że nigdy – więc dla niego był sok żurawinowy. Powinien niedługo wrócić. Umówił się ze Stephanie o osiemnastej piętnaście, a dochodziła dwudziesta. Wkrótce planowali wyjść.
Opuściła łazienkę i ruszyła przestronnym salonem w kierunku podwójnych drzwi. Odsunęła zasuwę, gdy nagle ktoś pchnął drzwi w jej stronę. Niespodziewane działanie sprawiło, że się cofnęła.
Do środka wpadło dwóch mężczyzn.
Zareagowała instynktownie, wykonując obrót i kopiąc jednego w brzuch, a drugiego uderzając w grdykę prawą pięścią. Noga dosięgła celu. Mężczyzna zgiął się wpół. Niestety drugiego nie trafiła. Odwróciła się ponownie, zrzucając ręcznik. Ujrzała broń.
Facet do niej mierzył.
Chwilę później pojawiło się trzech kolejnych.
Zamarła, uświadamiając sobie, że szlafrok się rozchylił, dostarczając gościom interesującego widoku. Z napięciem uniosła pięści.
– Coście za jedni?
– Secret Service – odpowiedział jeden z mężczyzn. – Jest pani aresztowana.
Ciekawe, co tym razem zmajstrował Cotton.
– Z jakiego powodu?
– Udziału w zamachu na prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Rzadko była autentycznie zaskoczona. Fakt, czasami jej się to zdarzało, ale niezbyt często.
Zamach na prezydenta Stanów Zjednoczonych?
Coś nowego!
– Proszę opuścić ręce i złożyć za plecami – powiedział spokojnie agent. – I poprawić szlafrok.
Zrobiła to, co zasugerował, postanawiając, że weźmie się w garść.
– Mogłabym się ubrać, zanim wyjdziemy?
– Ale nie sama.
Wzruszyła ramionami.
– Jeśli wy potraficie, też sobie poradzę.