Malone zauważył, że nie jadą na żaden posterunek policji. Skuli go i pospiesznie wyprowadzili z Grand Central Station. Później zabrali mu portfel i klucz do pokoju w hotelu St. Regis, więc pomyślał, że Cassiopeia niebawem będzie miała gości. Obiad i przedstawienie stanęły pod znakiem zapytania. A mogło być tak przyjemnie. Kupił nawet parę ciuchów na tę okazję.
Nie pozwolili mu nic powiedzieć, ale wepchnęli do czekającego samochodu, zostawili samego kilka minut, a później odjechali. Teraz przekraczali East River i wjeżdżali do Queens, oddalając się od Manhattanu. Policyjne radiowozy torowały im drogę. Gdyby nie wiedział, dokąd go wiozą, mógłby pomyśleć, że zmierzają na lotnisko JFK. Czyżby przewozili go w miejsce pozostające pod ich wyłączną kontrolą?
„Nie ufaj nikomu”.
Stephanie go ostrzegała.
Może miała rację.
Wątpił, aby któryś z agentów w samochodzie zechciał mu odpowiedzieć, ale miał ochotę wykrzyczeć: „Koledzy, znacie moje nazwisko, a zatem także moją przeszłość. Nie próbowałem nikogo zabić”.
– Czy Danielsowi nic się nie stało? – zapytał.
Ponownie żadnej odpowiedzi.
Facet siedzący obok niego był młody i ochoczy. Pewnie pierwszy raz znalazł się w takiej sytuacji.
– Muszę pogadać z kimś z Magellan Billet – powiedział, zmieniając ton z przyjaznego na pełen irytacji.
Agent z przodu, siedzący w fotelu pasażera, spojrzał w jego stronę.
– Siedź grzecznie i zamknij dziób.
– Odpieprz się!
Tamten pokręcił głową.
– Posłuchaj, Malone, nie komplikuj sprawy. Potraktuj to jako zwykłą, miłą przejażdżkę. Dobrze?
„Spisek sięga bardzo wysoko”.
Kolejne ostrzeżenie Stephanie.
Wiedzieli o nim, bo zabrali mu kartkę podczas przeszukania.
A zatem wiedzieli, że on wie.
Super.
Jechali w milczeniu kolejnych dziesięć minut, a później skręcili w kierunku lotniska Johna F. Kennedy’ego i minęli bramę prowadzącą na pasy startowe. Jeden samolot stał samotnie, z dala od innych, otoczony pierścieniem radiowozów. Boeing siedemset czterdzieści siedem z amerykańską flagą wymalowaną na ogonie i słowami Stany Zjednoczone Ameryki wypisanymi złotymi literami na kadłubie.
Air Force One.
Agenci z przodu cisnęli mu granatową kurtkę.
– Włóż – usłyszał polecenie.
Zauważył trzy złote litery z przodu i tyłu.
FBI.
Wóz podjechał do stopni prowadzących na pokład maszyny. Zdjęto mu kajdanki. Wyszedł z samochodu i włożył kurtkę. Od strony schodów podszedł wysoki, szczupły mężczyzna o rzadkich, siwiejących włosach i spokojnej twarzy.
Edwin Davis.
– Obserwują nas – powiedział Davis. – Z budynku terminalu. Każda stacja telewizyjna ma kamerę z silnym teleobiektywem. Starannie dobieraj słowa. Zatrudniają ludzi potrafiących czytać z ruchu warg.
– Słyszałem, że cię awansowali.
Kiedy ostatnim razem spotkali się w Wenecji, Davis był zastępcą sekretarza do spraw bezpieczeństwa narodowego. Teraz pracował jako szef personelu Białego Domu.
Davis wskazał ruchome schody i mruknął.
– Szczęściarz ze mnie. Właź.
– Co z Danielsem?
– Sam zobaczysz?
Hale oglądał telewizję. „Adventure” zbliżał się do domu. Płynęli na silniku, na zachód, przez ciemne wody rzeki Pamlico. Ściszył głos, zmęczony paplaniną redaktorów snujących spekulacje w nadziei, że zdołają utrzymać uwagę widzów. W tym samym czasie ciągle na nowo pokazywano ziarnisty obraz wideo dwóch urządzeń wystających z okien hotelu Grand Hyatt. Całodobowa stacja informacyjna była dobra na pierwszych trzydzieści minut kryzysu, ale później pojawiała się przesada.
Pokręcił głową, myśląc o pozostałych kapitanach.
Cholerni głupcy.
Wiedział, że mają prawo robić, co im się podoba – bo Wspólnotą rządziła większość – ale uniemożliwili mu głosowanie, co było sprzeczne z kodeksem. Niestety ich sytuacja była rozpaczliwa, a rozpaczliwa sytuacja skłania do rozpaczliwych czynów. Rozumiał ich frustrację. Wszystkim groziło więzienie i utrata majątku, który ich rodziny zgromadziły na przestrzeni trzech ostatnich wieków. Jedyną nadzieją była kartka papieru, którą trzymał w ręku, kartka w plastikowej koszulce.
Druga strona zjadliwego listu Andrew Jacksona.
Ponieważ kochasz tajemnice i podążasz mroczną ścieżką, rzucam wyzwanie, które powinno do Ciebie przemówić. Na kartce załączonej do mojego listu znajduje się szyfr stworzony przez czcigodnego Thomasa Jeffersona. Powiedziano mi, że uważał go za szyfr doskonały. Jeśli zdołasz go odczytać, dowiesz się gdzie ukryłem to, czego pragniesz. Jeśli nie, pozostaniesz żałosnym zdrajcą, którym jesteś dzisiaj.
Spojrzał na kartkę.
Dziewięć wierszy złożonych z przypadkowych liter i symboli.
XQXFEETH
APKLJHXREHNJF
TSYOL:
EJWIWM
PZKLRIELCPΔ
FESZR
OPPOBOUQDΧ
MLZKRGVKΦ
EPRISZXNOXEΘ
Brednie.
Mam szczerą nadzieję, że niegodne mężczyzny postępowanie, które Ci przypisują, stanie się Twoją zgubą, i że dożyję dnia Twego upadku.
Sto siedemdziesiąt pięć lat nieudanych prób złamania szyfru Jeffersona było powodem do zmartwienia. Cztery razy znaleźli się na krawędzi katastrofy i cztery razy udało się opanować sytuację.
Dziś piąty raz zawisło nad nimi widmo zagłady.
Jednak wbrew temu, co sądzili kamraci, nie siedział bezczynnie. Znalazł rozwiązanie ich problemu. Właściwie dwa niezależne rozwiązania. Niestety jego towarzysze mogli zagrozić obydwu.
Na ekranie telewizora pojawiło się coś nowego.
Obraz Air Force One stojącego na pasie startowym międzynarodowego lotniska imienia Johna F. Kennedy’ego. Na pasku przesuwającym się u dołu ekranu pojawiła się informacja, że schwytano podejrzanego, który próbował uciec z hotelu Grand Hyatt, ale po przesłuchaniu został zwolniony.
Pomylono go z kimś innym.
Nadal ani słowa o stanie prezydenta, który jak nam powiedziano, został przewieziony wprost do Air Force One.
Uznał, że powinien porozmawiać z Cliffordem Knoxem.
Malone wszedł do wnętrza Air Force One. Wiedział, że samolot ma pokład o powierzchni trzystu siedemdziesięciu metrów kwadratowych – drobiazgowo zaplanowanej przestrzeni złożonej z trzech poziomów, gdzie znajdował się apartament prezydenta, gabinet i pomieszczenia dla załogi, a nawet sala dowodzenia. Zwykle w podróży towarzyszyła prezydentowi cała świta, w tym lekarz, wyżsi doradcy, agenci Secret Service i przedstawiciele mediów.
Tym razem na pokładzie nie było nikogo.
Zastanawiał się, czy prezydenta nie przywieziono tu na zabieg i nie usunięto wszystkich niepożądanych gości.
Ruszył za Davisem, który przeprowadził go środkowym pokładem do zamkniętych drzwi. Kiedy Davis przekręcił gałkę, ich oczom ukazała się luksusowo wyposażona sala konferencyjna z zasłoniętymi oknami. Na końcu stołu siedział prezydent Danny Daniels. Nietknięty.
– Słyszałem, że próbowałeś mnie zabić – powiedział prezydent.
– Gdybym próbował, już byś nie żył.
Starszy mężczyzna zachichotał.
– W tej kwestii pewnie masz rację.
Davis zamknął drzwi.
– Nic ci nie jest? – spytał prezydenta.
– Żadnych dziur po kulach. Uderzyłem się w głowę, kiedy wepchnęli mnie na tylne siedzenie samochodu. Na szczęście, jak wielu zauważyło, mam twardą głowę.
Malone zauważył na stole drukowany list z hotelu.
Daniels podniósł się ze skórzanego fotela.
– Dziękuję za to, co zrobiłeś. Wygląda na to, że ciągle jestem ci coś winien. Kiedy dowiedzieliśmy się, kogo zatrzymano, i przeczytaliśmy kartkę, którą miałeś przy sobie, rzekomo od Stephanie, od razu wiedzieliśmy, że gówno wpadło w wentylator.
Malone’owi nie podobał się ton prezydenta. Rozmowa wyraźnie do czegoś zmierzała.
– Mamy problem, Cotton – ciągnął Daniels.
– My?
– Tak. Ty i ja.