BATH, KAROLINA PÓŁNOCNA

Hale wszedł do swojego domu zdenerwowany zniewagą, którą wyrządziła mu Stephanie Nelle. Kolejny przykład niewdzięczności Ameryki. Napluto na niego za wszystko, co Wspólnota uczyniła dla tego kraju od czasu wojny o niepodległość.

Stanął w holu, u podstawy głównych schodów i zebrał myśli. Kiedy był na zewnątrz, sekretarz powiadomił go, że trzej pozostali kapitanowie już czekają. Musiał to dobrze rozegrać. Rzucił okiem na jeden z obrazów wiszących na ścianach obitych dębowymi płytami – portret prapradziadka, który mieszkał na tej samej ziemi i też przeprowadził zamach na prezydenta.

Abner Hale.

W połowie dziewiętnastego wieku łatwiej było przeżyć, bo świat wydawał się znacznie większy. Można było zniknąć bez śladu. Często wyobrażał sobie, jak żegluje po dawnych oceanach i łupi statki, jak to ujął jeden z apostołów, szukając, kogo pożreć[2]. Wyobrażał sobie, jak prowadzi pełne niespodzianek życie na wzburzonym morzu, bez domu i zobowiązań, kierując się garstką zasad ustalonych przez ludzi na pokładzie.

Zaczerpnął kilka głębszych oddechów, wygładził ubranie i ruszył korytarzem do biblioteki – dużego prostokątnego pomieszczenia o sklepionym suficie, ze szklanymi ścianami wychodzącymi na sad. Przerobił go dziesięć lat temu, usuwając większość śladów po ojcu i celowo przywołując klimat angielskiej wiejskiej rezydencji.

Zamknął drzwi i spojrzał na trzech mężczyzn siedzących w obitych bordowym aksamitem fotelach.

Charles Cogburn, Edward Bolton i John Surcouf.

Wszyscy szczupłej budowy ciała. Dwóch miało wąsy i zmarszczki wokół oczu, spowodowane mrużeniem ich przed słońcem. Byli ludźmi morza jak on, sygnatariuszami obecnego kodeksu Wspólnoty, głowami rodów związanymi świętą przysięgą. Pomyślał, że w żołądku przewraca im się podobnie jak Abnerowi Hale’owi, gdy postąpił jak dureń.

Postanowił zacząć od pytania, na które znał odpowiedź.

– Gdzie kwatermistrz?

– W Nowym Jorku – odrzekł Cogburn. – Stara się ograniczyć straty.

Dobrze. Zachowali się rozsądnie. Postanowili być z nim szczerzy. Dwa miesiące temu poinformował ich o niezapowiedzianej podróży Danielsa do Nowego Jorku, zastanawiając się, czy okazja sama nie pcha im się w ręce. Długo debatowali nad różnymi scenariuszami, a później głosowali.

– Chyba nie muszę mówić tego, co oczywiste. Przecież zdecydowaliśmy, że tego nie zrobimy.

– Zmieniliśmy zdanie – odrzekł Bolton.

– Pewnie pod wpływem twojej namowy.

Boltonowie zawsze byli skłonni do irracjonalnej agresji. W tysiąc sześćset siódmym roku ich przodkowie pomogli założyć Jamestown, a później zbili fortunę, zaopatrując nową kolonię. Podczas jednego z wojaży sprowadzili do kraju nową odmianę tytoniu, która okazała się wybawieniem dla kolonii. Roślina przyjęła się doskonale na piaszczystej glebie, stając się najcenniejszym towarem eksportowym Wirginii. Potomkowie Boltonów w końcu osiedli w Karolinie, w Bath, i zajmowali się piractwem, a później korsarstwem.

– Sądziłem, że to rozwiąże nasz problem – odparł Bolton. – Wiceprezydent zostawiłby nas w spokoju.

Musiał to powiedzieć.

– Nie masz pojęcia, co by się stało, gdyby zamach się udał.

– Wiem jedno, Quentinie – wtrącił się John Surcouf. – Wiem, że mogę trafić do więzienia i stracić wszystko, co zgromadziła moja rodzina. Nie zamierzam siedzieć bezczynnie i czekać. Chociaż nam się nie udało, przekazaliśmy im wiadomość.

– Naprawdę? Chcesz się przyznać do zamachu? Czy ktoś w Białym Domu wie, że wasza trójka usankcjonowała zabójstwo? Jeśli tak, ile czasu upłynie, zanim was aresztują?

Żaden nie odpowiedział.

– Niedorzeczne rozumowanie – ciągnął. – To nie rok tysiąc osiemset trzynasty ani nawet tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty trzeci. Żyjemy w nowym świecie, w którym obowiązują nowe zasady.

Przypomniał sobie, że historia rodziny Surcoufów różniła się od pozostałych. Zaczynali jako szkutnicy, imigrując do Karoliny Północnej wkrótce po założeniu Bath przez Johna Hale’a. W końcu Surcoufowie w dużym stopniu sfinansowali ekspansję miasta, inwestując w nie zyski i pomagając osadzie się rozwijać. Kilku stało się kolonialnymi gubernatorami. Inni wyruszyli na morze, na pokładach slupów. Pierwsza połowa osiemnastego wieku była złotymi czasami piractwa, a Surcoufowie wyrwali dla siebie sporą część łupów. W końcu, podobnie jak pozostali, zalegalizowali się jako korsarze. Z nastaniem nowego dziewiętnastego wieku pojawił się intrygujący zwrot akcji, bo pieniądze Surcoufów pomogły sfinansować wojny Napoleona. Stosunki były przyjacielskie, a Surcouf mieszkający wówczas w Paryżu, zapytał cesarza, czy mógłby wznieść na jednej ze swoich posiadłości taras zamiast kafelków poryty francuskimi monetami. Napoleon odmówił, bo nie chciał, żeby ludzie stąpali po jego wizerunku. Niezrażony odmową Surcouf i tak go zbudował, ale monety postawił na sztorc, brzegiem do góry, co rozwiązało problem. Niestety, następni Surcoufowie równie lekkomyślnie szastali pieniędzmi.

– Posłuchajcie, rozumiem wasz niepokój – powiedział Hale. – Ja też go odczuwam. Tkwimy w tym razem.

– Wiedzą o wszystkich transakcjach – mruknął Cogburn. – Wszystkie moje szwajcarskie banki się ugięły.

– Moje również – dodał Bolton.

Łącznie ulokowali za granicą kilka miliardów dolarów, od których nie zapłacono ani centa podatku. Każdy otrzymał pismo od prokuratora generalnego, w którym informowano, że w jego sprawie jest prowadzone federalne dochodzenie karne. Hale uznał, że wszczęto cztery odrębne dochodzenia – zamiast jednego – aby podzielić ich zasoby i zwrócić jednego przeciwko drugiemu.

Ludzie, którzy ich ścigali, nie doceniali potęgi kodeksu.

Korzenie Wspólnoty sięgały społeczności piratów – hałaśliwych, bezwzględnych i pazernych kamratów, którzy nie byli jednak pozbawieni prawa. Społeczność piracka była zdyscyplinowana, nastawiona na zysk i wspólną korzyść, dbająca o interesy wszystkich. Mądrze przestrzegali zasady, którą sformułował kiedyś Adam Smith. Jeśli rabusie i zabójcy chcą się trzymać razem, muszą się powstrzymać przed rabowaniem i zabijaniem się nawzajem.

Piraci zawsze przestrzegali tej zasady.

To, co kiedyś nazywano morskim obyczajem, wymagało ustalenia reguły gry przed każdą wyprawą – kodeksu wyliczającego zasady postępowania, kary oraz sposób podziału łupu między oficerów i załogę. Każdy przysięgał na Biblię, że będzie przestrzegał jego postanowień. Popijając rum zmieszany z prochem, składali podpisy na marginesach, nigdy poniżej ostatniej linijki, co oznaczało, że nikt, nawet kapitan, nie jest większy od całej załogi. Do zaaprobowania kodeksu była konieczna jednomyślna zgoda. Ten, komu to nie odpowiadało, mógł poszukać lepszych warunków gdzie indziej. Kiedy dołączyły inne okręty, wprowadzono kolejne postanowienia dotyczące spółki i w ten sposób doszło do powstania Wspólnoty. Cztery rodziny zjednoczyły się, żeby działać we wspólnym celu.

Zdrada załogi lub drugiego kapitana, opuszczenie kompanii lub porzucenie okrętu podczas bitwy zostanie ukarana przez kwatermistrza lub większość tak, jak uznają za stosowne.

Żaden nie zwróci się przeciw drugiemu.

A przynajmniej żaden nie dożyje chwili, aby cieszyć się z korzyści.

– Moi księgowi są w stanie oblężenia. – Bolton westchnął.

– Zajmij się nimi – polecił Hale. – Zamiast zabijać prezesa banku, powinieneś był sprzątnąć księgowych.

– W moim przypadku nie jest to takie proste – powiedział Cogburn.

Spojrzał na swojego wspólnika.

– Zabijanie nigdy nie jest proste, Charles, ale czasami bywa konieczne. Cała sztuka polega na wybraniu odpowiedniego czasu i metody.

Cogburn nie odpowiedział. On i pozostali wybrali nieodpowiednią chwilę.

– Jestem pewny, że kwatermistrz dobrze wykona swoją robotę – podjął Surcouf, próbując rozładować napięcie. – Nie doprowadzi do nas żaden trop, nadal jednak będziemy mieli problem.

Hale podszedł do angielskiej konsoli z bambusa, stojącej obok jednej z obitych dębowymi płytami ścian. Żadna z tych rzeczy nie powinna była się zdarzyć. Choć tamtym może właśnie o to chodziło. Zagrozić prześladowaniami i czekać na to, co się zdarzy, gdy wkradnie się lęk. Może myśleli, że sami się zniszczą, oszczędzając wszystkim kłopotliwego procesu i więzienia. Oczywiście nikt nie oczekiwał, że zaatakują prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Quentin Hale bezskutecznie usiłował prowadzić własną dyplomację. Do dziś pamiętał upokorzenie, którym zakończyła się jego ostatnia podróż do Białego Domu. Wizyta Abnera Hale’a w tysiąc osiemset trzydziestym czwartym roku też zakończyła się fiaskiem.

– Co robimy? – spytał Cogburn. – Mamy skończyć na skraju deski?

Uśmiechnął się, przywołując stereotypowy obraz człowieka z opaską na oczach, stąpającego w kierunku morza po wysuniętej za burtę desce. W rzeczywistości karę tę stosowali jedynie kapitanowie o słabych nerwach, którzy unikali rozlewu krwi lub chcieli przekonać samych siebie, że nie są winni śmierci drugiego. Śmiali i odważni awanturnicy, o których powstały legendy powielane w niezliczonych książkach i filmach, nie obawiali się patrzyć swoim wrogom prosto w oczy, nawet w obliczu śmierci.

– Wciągniemy flagę – powiedział.



[2] 1 List św. Piotra 5,8 Biblia Tysiąclecia.