RICHMOND, WIRGINIA
Malone wszedł do windy, kiedy Cassiopeia sprawdzała parter hotelu Jefferson. Zauważyła, że trzy radiowozy policyjne z Richmond pilnują głównego wejścia, ale drugie, w południowej części holu, wychodzące na West Main Street, nie są obstawione. Zadzwoniła do niego z komórki i powiedziała, że to operacja miejscowej policji, zatem niczego się nie dowiedzą. Malone liczył na to, że ujawni się kilku głównych aktorów. Wiedząc, że szyfr Jeffersona daje mu siłę przetargową, szukał okazji, aby ją wykorzystać. Ponieważ na to się nie zanosiło, znaczniej bardziej obiecujące wydawało się to, co czekało na nich w Monticello.
Niestety, pojawiła się przeszkoda w postaci policji.
Cassiopeia zeszła trzema długimi biegami wyłożonych dywanem schodów do zrobionego na marmur holu, a następnie pokonała trzydzieści metrów, docierając do szklanych drzwi w południowej części holu. Okazały się zamknięte. Hostessa z pobliskiej restauracji wyjaśniła jej, że drzwi są otwierane o dziewiątej. Najwyraźniej funkcjonariusze uznali, że zamknięcie drzwi stanowi dostateczną ochronę, a ich rola ogranicza się do pilnowania górnego holu, klatek schodowych i głównego wejścia. Ponieważ Malone nie zameldował się pod prawdziwym nazwiskiem, przeszukanie wszystkich pokojów było niepraktycznym rozwiązaniem. Łatwiej było zaczekać, aż wyjdzie z windy i wpadnie im prosto w ręce.
Nie wiedzieli jednak o istnieniu Cassiopei Vitt.
Przedstawiła mu plan ucieczki przez telefon. Pokiwał głową i powiedział: „Zgoda. Czemu nie?”.
Drzwi windy się otworzyły.
Wyszedł do holu, skręcił w lewo i ruszył w kierunku recepcji, zamierzając ponownie skręcić w lewo i zejść schodami na niższy poziom. Zrozumiał, że nie dotrze tak daleko. Tak jak się spodziewał. Trzej policjanci w mundurach podeszli z prawej strony, wołając, żeby się zatrzymał.
Posłuchał.
– Cottonie Malone – oświadczył dowódca w stopniu kapitana. – Mamy nakaz aresztowania wystawiony na pańskie nazwisko.
– Wiem, że nie zapłaciłem kilku mandatów za złe parkowanie. Podarłem je. Nie powinienem był, ale...
– Ręce na plecy – zakomenderował drugi z funkcjonariuszy.
Cassiopeia patrzyła, jak parkingowy podjeżdża z rykiem jej motocyklem. Honda NT700V miała płynny układ chłodzenia i ośmiocylindrowy silnik V-twin pojemności sześciuset osiemdziesięciu centymetrów sześciennych, który dawał jej niezłe przyśpieszenie. Młodzieniec zdawał się cieszyć krótką przejażdżką z parkingu. Zsiadł na chodnik, zostawiając silnik na chodzie i przytrzymując ważącą ponad dwieście kilogramów bestię, kiedy na nią wsiadała.
Podała mu pięćdziesięciodolarowy banknot.
Skinął głową z wdzięcznością.
Dwa policyjne radiowozy stały z przodu pod markizą, a trzeci czekał z tyłu. Kierowcy siedzieli za kółkiem. Zauważyła, że jeden z nich gapi się na jej tyłek opięty ciasnymi dżinsami.
– Chciałabym, żebyś coś dla mnie zrobił – poprosiła parkingowego.
– Co pani zechce.
Wskazała jedne z drzwi prowadzących do holu.
– Mógłbyś mi otworzyć?
Malone się odwrócił, wykonując polecenie funkcjonariusza. Wiedział, jak ważne było to, aby pistolety pozostały w kaburze. Do tej pory żaden nie sięgnął po broń.
– O co chodzi? – zapytał.
– Interesują się panem – odrzekł pierwszy z policjantów, chwytając nadgarstki Malone’a. – Federalni chcą zamienić z panem słówko.
– Czemu sami nie przyszli? – zdziwił się Malone.
Dłonie na jego nadgarstkach się zacisnęły.
– Cotton? – zdziwił się jeden z gliniarzy. – Czemu dali ci tak na imię?
Chwilę później usłyszał ryk motocykla i z lewej strony, trzydzieści metrów dalej, otworzyły się szklane drzwi.
– To dłuższa historia – odpowiedział, widząc, jak Cassiopeia wsiada na stojący przed hotelem motocykl.
Uśmiechnął się.
Po prostu nie można było jej nie kochać.
Cassiopeia zwiększyła obroty silnika. We wstecznym lusterku spostrzegła, że policjanta z tyłu bardziej interesuje jej pupa niż to, co robi. Najwyraźniej nie zapłacił parkingowemu, bo ten stał dziesięć metrów dalej, trzymając otwarte drzwi i czekając na polecenia.
Skręciła kierownicę w prawo, wrzuciła jedynkę i dodała gazu. Opony pisnęły. Skręciła w prawo, wyprostowała i wjechała do holu przez otwarte drzwi.
Knox stał przed załogą, która punktualnie o siódmej rano zebrała się na podwórku przed więzieniem. Zjawiło się dwustu czterech z dwustu czternastu. Nieobecność pozostałych była usprawiedliwiona, bo wyjechali z miasta. Zasady były jasne. Nie można było nie przyjść na zbiórkę.
Ponieważ żadne z trójki dzieci Hale’a nie przebywało na terenie posiadłości, nikt im nie przeszkadzał. Zamknięto frontową bramę. Monitorujący ją strażnicy obserwowali egzekucję dzięki kamerom wideo. Ta ziemia była święta. Załoga spotykała się na niej od dnia utworzenia Wspólnoty. Od dwustu pięćdziesięciu lat tysiące mężczyzn wysłuchiwało tu oświadczeń, chowało kapitanów, wybierało kwatermistrzów lub, jak dzisiaj, było świadkami wymierzenia kary.
Osobiście nadzorował przygotowanie więźnia, pilnując, aby należycie skrępowano mu ręce i go zakneblowano. Nie chciał żadnych krzyków ani mów. Sprawę należało załatwić tu i teraz.
Z drugiej strony był zaniepokojony tym, co powiedział mu strażnik. Skazaniec poprosił o rozmowę z Hale’em na osobności. Kapitan wyraził zgodę i spędził z nim kilka minut, rozmawiając w cztery oczy.
Niepokojąca sprawa. Bez wątpienia.
Spojrzał na czterech kapitanów, stojących w przeciwległej części podwórka. Więzień był przywiązany do sosnowego pala umieszczonego pośrodku, a członkowie załogi stali z drugiej strony.
Wystąpił naprzód.
– Ten człowiek został osądzony i skazany za zdradę. Zdecydowano wymierzyć mu karę śmierci.
Zamilkł na chwilę, pozwalając, aby wypowiedziane słowa dotarły do świadomości zebranych. Wymierzali karę dla przykładu, aby o tym pamiętano.
Spojrzał na kapitanów.
– Jak pozbawimy go życia?
W minionych wiekach mieli do wyboru kilka sposobów. Mogli zakuć skazańca w kajdany i skrępować łańcuchami, a następnie zamknąć bez strawy lub wody. Nieszczęśnik umierał całymi dniami. Można było przywiązać zdrajcę do masztu i czekać, aż siły przyrody i głód dokonają swojego dzieła. Ten sposób był nieco szybszy od poprzedniego. Można było go też wychłostać dziewięciorzemiennymi pejczami. Jeszcze szybsze rozwiązanie, bo węzły na końcu skórzanych pasków zabijały w ciągu paru minut.
Dzisiaj też mieli wybór.
Powieszenie. Rozstrzelanie. Utopienie.
– Zmiażdżenie czaszki rzemieniami! – zawołał Hale.