BATH, KAROLINA PÓŁNOCNA

Wiatr smagał pokład tak gwałtownie, że niemal przesuwał armaty. Mocno trzymał ster, kierując dziób na północny wschód. Płynął wzdłuż łachy piasku rozciągającej się od strony brzegu – wąskim przesmykiem, który wymagał żeglowania precyzyjnym kursem. Zrefowane marsle wydęły się, spychając ich z toru.

W oddali pojawił się statek.

Płynął tym samym kursem, z masztami niebezpiecznie wygiętymi przez żagle. Co tu robił? Cały dzień próbowali go zgubić. Miał nadzieję, że burza stanie się jego tarczą.

Ogłosił alarm.

Zgiełk się nasilił, kiedy załoga wybiegła na szkwał spod pokładu. Ludzie szybko pojęli niebezpieczeństwo i przyszykowali broń, gotowi do obrony. Załoga stanęła przy armatach, czekając na rozkaz, aby powitać przybysza salwą z burty. Pewnie trzymał ster, dumny ze swojego okrętu, który należał do rodu Hale’ów z Karoliny Północnej.

Nie zostanie zajęty ani nie zatonie pod jego komendą.

Podmuch wiatru wystawił ster na próbę.

Z trudem go utrzymał.

Ludzie z drugiego okrętu przeskakiwali na jego pokład. Piraci. Tacy jak on. Wiedział, kim są. Okręt należał do rodu Boltonów. Byli z Karoliny Północnej, jak oni. Przypłynęli, żeby stoczyć z nimi bój na pełnym morzu, podczas szkwału, kiedy nie będą się niczego spodziewać.

A przynajmniej na to liczyli.

Ich atak był lekkomyślny. Na dodatek łamał każdą z zasad, którymi się kierowali. Ale Boltonowie byli głupcami. Od zawsze.

„Quentinie!”.

Usłyszał swoje imię niesione przez wiatr.

Kobiecy głos.

Na pokładzie pojawili się kolejni mężczyźni uzbrojeni w szable. Jeden skoczył w górę i wylądował kilka metrów od niego.

Kobieta.

Była uderzająco piękna, o jasnych włosach, bladej cerze i intrygujących, lśniących oczach.

Skoczyła na niego i oderwała mu dłonie od steru. Okręt zboczył z kursu, a on poczuł nieodparte poruszenie.

„Quentinie! Quentinie!”.

Hale otworzył oczy.

Leżał w swojej sypialni.

Za oknami szalała burza. Krople deszczu smagały szyby, a porywy wiatru targały drzewami.

Udał się do sypialni razem z Shirley Kaiser, zwiedziony obietnicą specjalnych fatałaszków, którą przywiozła.

Faktycznie okazały się wyjątkowe.

Lawendowa koronka oplatająca jej drobną figurę wystarczyła, aby na krótko zapomniał o wszystkim. Podeszła do łóżka i go rozebrała. Po godzinie igraszek zasnął, zaspokojony i rad, że przyjechała bez zaproszenia. Była tym, czego potrzebował po rozprawie z trzema kapitanami.

– Quentinie!

Otworzył powieki i skupił wzrok na znajomym kasetonowym suficie sypialni, wykonanym z drewna pochodzącego z kadłuba osiemnastowiecznego slupa, który kiedyś żeglował po wodach Pamlico. Poczuł miękkość prześcieradła i twardość materaca wielkiego łoża. Łóżko miało cztery mocne i wysokie kolumny, wymagało też stołka do wchodzenia i schodzenia.

– Quentinie!

Rozpoznał głos Shirley.

Oczywiście to ona. Była tu, w jego łóżku. Może miała ochotę na więcej igraszek? Nie miałby nic przeciwko temu. On też był gotów.

Przewrócił się na drugi bok.

Patrzyła na niego bez uśmiechu czy pożądania. Jej wzrok był twardy i pełen wściekłości.

Wtedy ujrzał rewolwer.

Lufa znajdowała się w odległości kilku centymetrów od jego twarzy.

Cassiopeia patrzyła, jak karetka odwozi rannego włamywacza. Drugi z intruzów, pozbawiony przez nią przytomności, został zatrzymany. Właśnie przykładał paczkę lodu do guza wielkości jajka. Nie znaleźli dokumentów przy żadnym z nich, żaden nie przejawiał też szczególnej ochoty do rozmowy.

„Każda minuta zwłoki – powiedział Danny Daniels – oznacza dla Stephanie Nelle kolejną minutę niebezpieczeństwa”.

Stał w drzwiach Niebieskiego Pokoju.

„Znam objawy, panie prezydencie. Troszczenie się o kogoś to istne piekło”.

Pomyślała, że zrozumiał.

„Ty i Cotton?”.

Skinęła głową.

„To dobrze i źle. Na przykład, teraz. Czy wszystko z nim w porządku? Czy nie potrzebuje pomocy? Jeszcze kilka miesięcy temu nie miałam takich problemów”.

„Długo byłem samotny”. Daniels westchnął.

Posępny ton jego głosu komunikował, że żałuje każdej minuty.

„Powinniśmy się dogadać z Pauline. Trzeba to zakończyć”.

„Niech pan uważa. Nie należy się spieszyć z takimi decyzjami. Stawka jest olbrzymia”.

Spojrzał na nią ze zrozumieniem.

„Służę mojemu krajowi. Od czterdziestu lat polityka jest moim życiem. Cały czas byłem grzecznym chłopcem. Nie zabrałem nikomu ani centa wbrew prawu. Nie dałem się przekupić. Stroniłem od skandali. Trzymałem się głosu sumienia i zasad, choć czasem sporo mnie to kosztowało. Służyłem najlepiej, jak umiałem. Niewielu rzeczy żałuję, ale teraz chciałbym służyć samemu sobie. Choćby przez chwilę”.

„Czy Stephanie wie o pańskich uczuciach?”.

Nie odpowiedział natychmiast, więc pomyślała, że nawet on nie zna odpowiedzi. To, co w końcu wyznał, ją zaskoczyło.

„Myślę, że tak”.

Na podjazd rezydencji Kaiser zajechał samochód. Drzwi po stronie pasażera się otworzyły i jej oczom ukazał się Edwin Davis. Przed godziną pobrano odciski palców obu intruzów i obiecano, że zostaną zidentyfikowane. Davis był wówczas jedynie głosem w słuchawce, choć najwyraźniej znajdował się w ruchu. Okolica zaroiła się od ludzi i policyjnych radiowozów parkujących przy ulicy.

Nie było sposobu, aby utrzymać sprawę w sekrecie.

– Znaleźli ich samochód kilka przecznic dalej – powiedział, zbliżając się ku niej. – Miał skradzione tablice z Karoliny Północnej. Wóz też został ukradziony. Zarejestrowano go na nazwisko jakiejś kobiety z Wirginii Zachodniej. Nadal czekamy na wyniki analizy odcisków palców. Oczywiście, zakładając, że mieli problemy z prawem, zarejestrowali się, by nabyć broń, uczyli w szkole lub robili tysiące innych rzeczy wymagających pobrania odcisków palców. Liczę jedynie na to, że kiedyś służyli w wojsku. To by nam dostarczyło wielu cennych informacji.

Wyglądał na zmęczonego i podobnie brzmiał.

– Jak się czuje prezydent i pierwsza dama? – zapytała.

– Słyszałem, że złożył ci wizytę przed wyjazdem.

Nie miała zamiaru nadużyć zaufania Danielsa.

– Martwi się o Stephanie. Czuje się odpowiedzialny za to, co ją spotkało.

– Jak my wszyscy.

– Jakieś wiadomości od Cottona?

– Nie odezwał się.

Wyczuła to, czego nie powiedział.

– Z kim rozmawiałeś?

– Cotton nie chciał żadnego wsparcia na miejscu.

– Posłuchałeś go?

– Niezupełnie.

Hale zdał sobie sprawę, że nigdy wcześniej do niego nie celowano. Był to zaiste dziwny widok, zważywszy na fakt, że Shirley leżała naga w jego łóżku. Kaiser trzymała rewolwer tak, jakby doskonale wiedziała, co robi.

– Potrafię strzelać od czasu, gdy byłam małą dziewczynką – powiedziała. – Tata mnie nauczył. Wykorzystałeś mnie, Quentinie. Okłamałeś mnie i byłeś bardzo złym chłopcem.

Pomyślał, że to jakaś gra. Jeśli tak, była wyjątkowo podniecająca.

– Czego chcesz? – zapytał.

Przesunęła lufę z twarzy na jego krocze. Jedynie kołdra dzieliła nagą skórę od rewolweru.

– Patrzyć, jak cierpisz.