ROZDZIAŁ DRUGI

KIM JEST NIEMKA? * PECHOWY WTOREK * KUZYN ANATOL I SPADEK * CO TO JEST „BIOPSIK”? * W BIBLIOTECE NARODOWEJ * ZOSTAJĘ ZŁODZIEJEM * PIERWSZE STARCIE Z PANNĄ KRUGER * W KOMENDZIE POLICJI * NIEOCZEKIWANY WYWIAD * KOMPUTERYZACJA * WIZYTA W BIBLIOTECE UNIWERSYTETU WARSZAWSKIEGO * JAK Arsène LUPIN WYNIÓSŁ BIBLIĘ? * KILKA SŁÓW O SYSTEMACH ALARMOWYCH * DZIEWUCH

 

Ton głosu Pawła zdradzał niepokój. Na wiadomość o pojawieniu się na lotnisku Batury i tajemniczej kobiety w audi poczułem, że znowu stanąłem twarzą twarz z prawdziwą przygodą.

Spokoju nie dawała mi także osoba naszego gościa z Niemiec, Gerdy Kruger.

Owszem, rozmawiałem z nią przez telefon dwa razy, a jej przyjazd do Warszawy był oficjalnie potwierdzony przez niemieckie ministerstwo, ale dla świętego spokoju postanowiłem sprawdzić tożsamość agentki.

Nie namyślając się, zadzwoniłem do Hamburga i połączyłem się z tamtejszym Departamentem ds. Kradzieży Dzieł Sztuki. Dowiedziałem się, że pani Kruger odleciała dzisiaj do Warszawy, a przynajmniej w piątek odebrała bilety lotnicze w swoim ministerstwie.

– Nie spotkaliście się na lotnisku? – usłyszałem zdziwiony głos urzędniczki. – Może się minęliście?

– Możliwe – rzuciłem do słuchawki. – Ale przecież bym ją rozpoznał. To blondynka, prawda?

– Gerda Kruger? – znowu się zdumiała. – Wprost przeciwnie! Brunetka.

Zaskoczony zastygłem na chwilę z przystawioną do ucha słuchawką. Paweł twierdził, że nasza Gerda Kruger, która przyleciała dzisiaj rano, była blondynką.

Dowiedziałem się, że niemiecki departament nic nie wie o tym, aby Gerda Kruger znała język polski. O ile mi wiadomo, takie rzeczy wpisuje się przecież do odpowiednich formularzy.

Podziękowałem za informacje i się rozłączyłem.

Czyżbyśmy mieli w departamencie szpiega? Wydawało się to bez sensu. Jeśli ta kobieta siedząca teraz za moim biurkiem, była fałszywą urzędniczką niemieckiego Departamentu ds. Kradzieży Dzieł Sztuki, to przecież w każdej chwili musiała się liczyć z pojawieniem się autentycznej Gerdy Kruger. I dlaczego nie założyła peruki, aby lepiej odegrać rolę prawdziwej agentki? Ale czy było to konieczne? Kto bowiem fatygowałby się dzwonić do Hamburga w celu sprawdzenia tożsamości kobiety?

„Prawdziwa Kruger mogła zostać uprowadzona” – pomyślałem i natychmiast zadzwoniłem do Pawła, aby wydać mu stosowne polecenia dotyczące osoby fałszywej Niemki.

Po telefonie uspokoiłem się nieco i zażyłem lekarstwa. Zasnąłem ukojony stukotem kropel deszczu o szyby.

Wstałem bladym świtem.

To był pechowy dzień. Podobnie zresztą jak cały poprzedni tydzień.

Pragnę wyjaśnić, że nieprawdą było, iż upozorowałem chorobę, by jak najdalej uciec od departamentu i znoszenia kaprysów Gerdy Kruger – specjalnego agenta zajmującego się kradzieżami dzieł sztuki w Niemczech. Owszem, towarzystwo tej damy napawało mnie lękiem, szczególnie po telefonicznych rozmowach w piątek, kiedy to za wszelką cenę pragnęła udowodnić swoją wyższość, ale nie zmieniało to faktu, że naprawdę byłem chory.

Na dodatek jakiś konował zabronił mi palenia papierosów!

Wracając do wtorkowego poranka…

Wstałem lewą nogą. Potem przewróciłem lampkę z nocnej szafki, a w łazience sparzyłem sobie wrzątkiem rękę. Nie koniec na tym. Po zapaleniu papierosa dostałem takiego ataku kaszlu, że oczy niemal wyszły mi z orbit. I jak na złość zabrakło kawy! Tego było już za wiele. Wściekły na cały świat założyłem płaszcz, wziąłem parasol i wyszedłem na ulicę. Zaraz po wyjściu z bramy kamienicy ochlapał mnie przejeżdżający samochód. Już miałem zamiar wrócić do domu i nie wychodzić z niego przez tydzień, kiedy przemożna chęć ujęcia Arsène'a Lupina zwyciężyła.

Uzmysłowiłem sobie, że lada dzień może przecież ukraść kolejny starodruk albo manuskrypt. Poważnie zaniepokoiły mnie doniesienia o wzrastającej z miesiąca na miesiąc liczbie kradzieży cennych dzieł z naszych bibliotek. To było wprost niewiarygodne, że znikały one jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, by potem pojawić się w domach aukcyjnych w Niemczech albo w Anglii. To był alarm dla naszej kultury i prawdziwe wyzwanie dla naszego departamentu. Jeszcze nigdy nie staliśmy w obliczu prawdziwego zagrożenia interesów naszego państwa. To było gorsze od klęski żywiołowej. Kradzieże skarbów narodowej kultury traktowałem bowiem jako zamach na naszą państwowość, na narodową świadomość i tożsamość. To, co nie udało się w czasie drugiej wojny światowej hitlerowskim Niemcom i ZSRR, a wcześniej jeszcze w okresie zaborów carskiej Rosji, teraz dopełniało się niemal na naszych oczach.

Z niechęcią spoglądałem na szarą warszawską rzeczywistość, na lejące się z nieba strugi deszczu i przemokniętych mieszkańców stolicy. Cóż, praca detektywa często wymagała wyrzeczeń.

Przed otwarciem biura odwiedziłem czytelnię Zbiorów Specjalnych Biblioteki Narodowej mieszczącą się na placu Krasińskiego. Jako pracownik Ministerstwa Kultury i Sztuki byłem uprawniony do korzystania ze zbiorów specjalnych bez zezwolenia.

Ale zaraz! Zdaje się, że czegoś nie wyjaśniłem. Czyż nie zaintrygował cię, Drogi Czytelniku, dziwny zegarek, na który zbyt często spoglądałem podczas niedzielnej wizyty lekarza w mojej kawalerce? Pamiętacie ten moment, w którym niczym jasnowidz odgadłem, co lekarz trzyma w wewnętrznej kieszeni marynarki? Od razu pragnę wyjaśnić, że nie jestem żadnym jasnowidzem, ani człowiekiem obdarzonym genialną spostrzegawczością Scherlocka Holmesa! To była sprawka „biopsika”!

Ale po kolei. Nie wszyscy wiedzą, że wujek Gromiłło, ten sam, który skonstruował nieodżałowany wehikuł z silnikiem ferrari 410, miał syna Anatola, z którym nie utrzymywał bliższych kontaktów. Nie wiedziałem o tym aż do dnia, w którym odwiedził mnie notariusz z Niemiec, działając zgodnie z wolą zmarłego niedawno Anatola Gromiłły z Wuppertalu, wynalazcy z zamiłowania. Ów notariusz wręczył mi małą walizeczkę stanowiącą niecodzienny spadek. W jej wnętrzu nie znalazłem pieniędzy, cennej biżuterii czy innych pamiątek po zmarłym, a jedynie dziwny zegarek oraz kilkadziesiąt stron zapisanego nieczytelnym pismem zeszytu, w którym wynalazca objaśniał istotę działania niezwykłego urządzenia. Urządzenia, dodajmy, nigdzie nieopatentowanego. Był to pięciocentymetrowej średnicy szary „kapsel” z kilkoma różnokolorowymi guziczkami wmontowanymi w jego obudowę, emitujący i odbierający różnego rodzaju fale. Elektroniczny wyświetlacz zastępował tarczę zegarka, a wewnątrz „kapsla” znajdowała się mała bateria z zapasem energii na trzy minuty. W jego obudowie tkwił specjalny czujnik odbierający emitowane przez człowieka fale magnetyczne. Tę funkcję uruchamiało się zielonym guzikiem, by po chwili na tarczy zegarka wyświetliły się liczby charakteryzujące napięcie nerwowe osoby znajdującej się w zasięgu działania aparatu. Jak wiemy, człowiek wytwarza wokół siebie specyficzne pole magnetyczne, zmieniające się w zależności od działania wielu czynników. Jednym z nich jest stres. Z tego, co zrozumiałem, kuzyn Anatol wymyślił dziesięciopunktową skalę, nazywając ją gromostresem. Dziesięć gromów charakteryzowało najsilniejsze pole magnetyczne wytwarzane przez organizm osoby będącej w szoku. Bez zastanowienia nazwałem to urządzenie „biopsikiem”, bo wiązało się przecież z biologią człowieka i sympatycznie brzmiało.

Na tym jednak nie kończyła się jego niezwykłość. Naciśnięcie czerwonego guzika powodowało wysłanie w dowolnym kierunku wiązki wysokiej częstotliwości dźwięków, zwanych ultradźwiękami. Jak wiemy, fale powyżej szesnastu kiloherców były dla ludzi niesłyszalne, a powyżej trzystu kiloherców mogły nawet stanowić zagrożenie dla naszego zdrowia. Ultradźwięki wykorzystywano w diagnostyce medycznej, powszechnie stosowano je także do odstraszania gryzoni. Jednak kuzyn Anatol zapragnął skonstruować podobne urządzenie w odniesieniu do ludzi. Emitując ultradźwięki o wyższej częstotliwości, można było nawet obezwładnić człowieka. Wystarczyło tylko nacisnąć czerwony guzik, wysuwając jak najdalej od siebie rękę. Daleki byłem jednak od stosowania tak haniebnych eksperymentów i przyrzekłem sobie używać tej funkcji „biopsika” tylko w wyjątkowych okolicznościach.

Wreszcie naciśnięcie niebieskiego guzika uruchamiało funkcję wykrywania metalu w promieniu dwóch metrów. To dzięki „biopsikowi” mogłem wydedukować, że lekarz trzyma w kieszeni marynarki pistolet.

Teraz już wiesz, Drogi Czytelniku, jaki to niezwykły zegarek stał się moją własnością.

Ale wróćmy może do mojej wizyty w czytelni Zbiorów Specjalnych Biblioteki Narodowej w Warszawie.

Po wypełnieniu formularza w sali na pierwszym piętrze Pałacu Rzeczypospolitej zostałem poproszony o wejście do czytelni, w której znajdowało się kilka stołów z przygotowanymi stanowiskami. Oprócz mnie w pomieszczeniu znajdowały się jeszcze dwie osoby. Przy drzwiach dyżurowała siedząca przy stoliku bibliotekarka.

Lubiłem przebywać w bibliotekach. Było w nich miło, cicho i ciepło, pachniało starym drukiem i przeszłością. Ludzie zachowywali się pokornie niczym w kościele, a wielkie oko Boga zastępował czujny wzrok bibliotekarek albo obiektyw kamery. Poza tym czułem się w takich miejscach niczym w dżungli myśli ludzkiej.

Na moim stanowisku leżał już egzemplarz „De sacramentis” wydrukowany w 1486 roku w oficynie w Strasburgu. Tylko trzy egzemplarze tego starodruku były w posiadaniu polskich bibliotek: oprócz Biblioteki Narodowej miały go jeszcze biblioteki Prowincji oo. Bernardynów w Krakowie i gnieźnieńskiego Archiwum Archidiecezjalnego.

Od razu pragnę wyjaśnić, że nie przyszedłem tutaj dla tego zabytku. Tym razem chciałem po prostu wczuć się w rolę planującego kradzież włamywacza, w jego psychikę, a choć nie miałem przygotowanego żadnego planu, ta niewinna próba pozwalała mi lepiej wejść w skórę złodzieja. Zapaliłem lampkę i obejrzałem uważnie księgę, zerkając dyskretnie co pewien czas na bibliotekarkę. Była czujna.

Także cztery kamery umieszczone w rogach pokoju obserwowały każdy mój ruch. Obraz, który rejestrowały, był wyświetlany na monitorze w pierwszej sali, w której dopełnia się formalności (zanim wszedłem do czytelni, widziałem tam monitor). Zdawało się, że siedząca przy drzwiach bibliotekarka uważnie obserwowała każdy ruch czytelników. Reagowała na najlżejsze chrząknięcie, szelest papieru czy niewinny ruch. Nigdy przedtem nie zwracałem na to uwagi, a przecież byłem tutaj częstym gościem.

W pewnym momencie nie wytrzymałem i kichnąłem, a bibliotekarka natychmiast zgromiła mnie wzrokiem. Wyciągnąłem chusteczkę, burząc doszczętnie święty spokój panujący w tej sali. Speszony sięgnąłem po lupę i zacząłem oglądać lekko pożółkły papier starodruku.

Kto by pomyślał, że księga ta była warta więcej od nowoczesnego samochodu… Wystarczyło tylko wymyślić skuteczny sposób na wyniesienie jej na zewnątrz. Być może wystarczyłby fałszywy dowód osobisty i podrobiona rekomendacja rektora uczelni albo dyrektora instytutu. Należało też wcześniej zaznajomić się z rozkładem pomieszczeń w budynku oraz zwyczajami personelu. Ale czy złodziej nie przygotowywał się miesiącami do skoku?

W pewnym momencie powstało przy stole dyżurnej bibliotekarki małe zamieszanie. Spowodowało to pojawienie się nowego czytelnika i wyjście jednego z dwóch obecnych na sali czytelników. Czym prędzej włożyłem starodruk pod sweter i żwawo ruszyłem do wyjścia. Częściowo byłem zasłonięty przez nowo przybyłego i szedłem za opuszczającym salę czytelnikiem, jakbym był jego cieniem. W drugim pomieszczeniu inna bibliotekarka nie spoglądała akurat na monitor. Odwrócona do nas plecami, szperała w zawieszonej na ścianie półce. Kiedy czytelnik, za którym wyszedłem, zbliżył się do jej stołu, szybko skryłem się za rzędem gablot z katalogami w głębi pomieszczenia. Następnie okrążyłem je po cichu i wyszedłem na korytarz.

Już słyszałem nawoływania dyżurnej bibliotekarki z czytelni, która zauważyła moje zniknięcie. Nie namyślając się dłużej, przebiegłem krótki odcinek holu i zbiegłem schodami w dół. Kasłałem przy tym potwornie, gdyż choroba wciąż dawała o sobie znać.

Na dole drogę zagrodził mi umundurowany strażnik, który przywitał mnie wyciągniętym z kabury pistoletem. Nie miałem żadnych szans na ucieczkę. Ale dzięki temu przekonałem się, że nie można było w tak dziecinny sposób wynieść niczego z tych murów. Może gdybym dysponował pistoletem gazowym, dałoby się obezwładnić strażnika i uciec. Mogłem także od biedy użyć „biopsika”, ale przecież Arsène Lupin nie stosował przemocy. I na pewno nie kradł starodruków bezpośrednio z czytelni. Musiał mieć inny sposób, sprytniejszy, bardziej przemyślany, słowem – perfekcyjny. Jak na Arsène'a Lupina przystało.

– Złodziej! – oskarżały mnie bibliotekarki, które zdążyły już zejść na dół.

Jedna z nich znała mnie z widzenia, gdyż wielokrotnie tu przychodziłem, więc zaczęła mi się uważniej przyglądać.

– Pańska twarz wydaje mi się znajoma. Pewnie przychodził pan tutaj, aby przygotować kradzież. Wiem! – ożywiła się. – To pan jest tym Arsène'em Lupinem, o którym ostatnio jest głośno.

– To nieprawda! – broniłem się. – Czy tak postępuje Arsène Lupin? On jest lepiej przygotowany, bo przecież nikt nie wie, w jaki sposób wynosi z bibliotek książki.

– Czyli przyznaje się pan, że jest złodziejem? – pytała. – Wprawdzie nie Lupinem, ale jednak złodziejem.

– Nie jestem!

– A co trzyma pan w ręku? – wtrącił się strażnik.

– To tylko tak na niby! – jęknąłem. – Na próbę. Nigdy w życiu nic nie ukradłem.

Pomimo moich zapewnień, że nie jestem złodziejem, a jedynie tropiącym Arsène'a Lupina pracownikiem Departamentu Ochrony Zabytków, wezwano policję.

Ale i ona nie uwierzyła moim zapewnieniom. W akcie desperacji Zaproponowałem, aby zadzwoniono do departamentu. Dopiero interwencja Pawła poskutkowała.

Wkrótce zjawił się on w bibliotece w towarzystwie Niemki. I tak oto, w tych dziwnych dla mnie okolicznościach, poznałem Gerdę Kruger.

Nie tak ją sobie wyobrażałem. Byłem pewny, że ujrzę starszą niewiastę o przysadzistej budowie, ze złowrogo zaciśniętymi ustami, ubraną w szary urzędowy żakiet i spódniczkę zachodzącą za kolana. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że jest ona atrakcyjną blondynką w wieku około trzydziestu lat, ubraną w długi, modny płaszcz, pod którym nosiła minispódniczkę odsłaniającą zgrabne nogi. Nie była klasyczną pięknością, ale po prostu ładną, zadbaną i pewną siebie osobą. Niestety, dla mnie, pozowała trochę na nowoczesną feministkę, kobietę super ambitną, która z uporem brnie do celu.

Paweł podszedł do mnie i na ucho zdał mi pobieżną relacje z wieczornej wizyty Niemki w kasynie. Patrzyła na nas podejrzliwie, ale cierpliwie czekała aż skończymy tę konspiracyjną wymianę zdań. Wreszcie popatrzyłem w jej błękitne oczy ze szczerym  zainteresowaniem. Przyglądała mi się uważnie, trochę zbyt teatralnie. I  nie traktowała mnie jak równego sobie, nawet nie patrzyła na mnie jak na przeciwnika. W jej oczach dostrzegłem coś znacznie gorszego: cień politowania.

– Wydawało mi się, że zajmuje się pan ochroną zabytków, a nie ich kradzieżą – rzekła niskim głosem, co spowodowało, że poczułem się nieswojo.

– Chciałem się upewnić, czy nasze biblioteki są dobrze strzeżone – wyjaśniłem nieco speszony. – Okazuje się, że posiadają dobrą ochronę.

– Po prostu nie dorasta pan do pięt Arsène'owi Lupinowi. – Zaśmiała się pod nosem. – Dlatego został pan ujęty.

Ta uwaga dotknęła mnie do żywego. Wbrew zaleceniom lekarza sięgnąłem po papierosy.

– To, że ten pan został przyłapany na gorącym uczynku – uniosła się kierownik czytelni, co w drodze pocieszenia mogłem odebrać jako obronę mojego stanowiska w tej kwestii – świadczy o tym, iż księgozbiór naszej biblioteki jest dobrze strzeżony. Być może ten Arsène Lupin to jakiś cwaniak, ale z Biblioteki Narodowej niczego nie ukradnie.

– W Gdańsku też tak uważali –  zaoponowała Niemka. – Do czasu.

Nie słuchałem dalej tej sprzeczki. Już po pierwszym zaciągnięciu się papierosem poczułem, jak krew odpływa mi z głowy, a płuca ściska niewidoczne imadło. A potem nastąpił potworny atak kaszlu.

Kiedy wycierałem chusteczką załzawione oczy, podszedł do mnie policjant.

– Potwierdzają państwo tożsamość tego pana? – spytał mojego współpracownika, wskazując mnie palcem. – Zabierzemy go na komendę, gdzie złoży stosowne zeznania. Potem go odwieziemy do ministerstwa. Nie wygląda mi na złodzieja. Zamiast do aresztu powinien trafić do szpitala.

– Ma pan rację – wtrąciła  Gerda Kruger. – Herr Tomasz nie przypomina naszego

 włamywacza. Arsène Lupin to nieprzeciętny umysł. I z pewnością jest typem supermana.

Nie skomentowałem tej  uwagi. Popatrzyłem na nią w milczeniu, zastanawiając się, kim do licha  jest ta kobieta?

Chyba zauważyła mój badawczy wzrok, bo natychmiast przybrała groźny wyraz twarzy.

– Niech pan zgasi tego peta. – Wykrzywiła usta z niesmakiem. – Stary człowiek nie powinien palić. Poza tym to niezdrowy nałóg.

– Farbowanie włosów też nie jest zdrowe – odciąłem się natychmiast, odnotowując z satysfakcją fakt, że moje słowa kompletnie ją zaskoczyły.

Przez chwilę wydawało mi się, że Gerda Kruger nie wie, o co mi chodzi. Poczerwieniała ze złości i posłała mi pełne nienawiści spojrzenie. Pokornie zgasiłem w popielniczce tlący się papieros, uśmiechnąłem się tajemniczo i wyszedłem z policjantem na zewnątrz. Wkrótce zawiózł mnie na przesłuchanie.

W komendzie wyjaśniłem szczegółowo motywy swojego występku. Telefon z gabinetu ministra rozwiał wszelkie wątpliwości policji dotyczące mojej osoby. Nasz departament znany był z niekonwencjonalnych metod działania, a poza tym miałem nieposzlakowaną reputację.

Szczęśliwie wszystko skończyło się tylko na pogrożeniu palcem.Ale gdy wychodziliśmy  z policjantem z Pałacu Mostowskich, w którym mieści się Komenda Stołeczna Policji, dopadła nas ekipa telewizyjna!

– Czy ujęliście Arsène'a Lupina? – zaczęła zadawać pytania młoda reporterka w okularach, ubrana w specjalny przeciwdeszczowy płaszcz z kapturem na głowie.

Jeden z członków ekipy filmował nas profesjonalną kamerą, drugi podtykał nam bezczelnie pod nos olbrzymi mikrofon, a jeszcze inny ochraniał pozostałych parasolem.

– Czy to jest Arsène Lupin? – dopytywała się reporterka, patrząc na mnie z wielkim zainteresowaniem. – Co ukradł tym razem? Kim jest? Według naszych informacji to dyrektor Departamentu Ochrony Zabytków…

– Nie mamy nic do powiedzenia w tej sprawie – odpowiedział beznamiętnym głosem policjant. – Ten pan nie jest Arsène'em Lupinem. Przepraszamy, ale musimy odjechać.

– Ale nie zaprzecza pan, że jest to dyrektor Departamentu Ochrony Zabytków? – nie dawała za wygraną reporterka. – I co się wydarzyło w czytelni Zbiorów Specjalnych Biblioteki Narodowej?

– Dziękuję państwu za rozmowę. – Policjant odsunął od siebie mikrofon, dając tym samym do zrozumienia, że wywiad uważa za skończony.

Wtedy to intuicja kazała mi zabrać głos.

– Arsène Lupin nie istnieje – rzekłem stanowczo do kamery .

– Co pan wygaduje?!

– To bzdura. Żart. Dziennikarska plotka.

– Co w takim razie robi w Pałacu Mostowskich dyrektor Departamentu Ochrony Zabytków?

– Jak sama pani zauważyła, jest to pałac – odpowiedziałem z uśmiechem. – Zabytek. Wymaga specjalnej ochrony.

Kichnąłem, po czym zostawiając osłupiałą z wrażenia ekipę telewizyjną pod Pałacem Mostowskich, pognaliśmy w strugach deszczu do niebieskiego poloneza.

Po kwadransie byłem już w ministerstwie.

Najpierw udałem się do gabinetu wiceministra, aby wysłuchać ustnej nagany. Na koniec tej rutynowej ceremonii poproszono mnie o jak najszybsze rozwiązanie sprawy kradzieży starodruków i życzono szybkiego powrotu do zdrowia.

Wychodząc na korytarz, usłyszałem jeszcze wołanie asystentki ministra:

– To dla pana!

Cofnąłem się i wziąłem urzędowe pismo, którym groźnie wymachiwała.

– To w sprawie komputeryzacji naszego ministerstwa – wyjaśniła oschle. – Proszę się z tym zapoznać. Jutro podłączą wasz departament do sieci. Informatyk o wszystkim was poinstruuje.

– Kompletnie o tym zapomniałem – mruknąłem niezadowolony.

Niezbyt uśmiechała mi się wizja nowoczesnego biura dysponującego najnowszą generacją komputerów pracujących w sieci. To było za wiele jak na mnie, starego kawalera i dziwaka, wychowanego w kulcie wielkiej sztuki wieków minionych . Owszem, dostrzegałem zalety  komputerów, ale zachłanność, z jaką świat połykał wszelkie nowinki płynące z informatycznej wylęgarni, rosnącą komercjalizację tej dziedziny i nieodwracalną ekspansję internetowej sieci, która zdawała się zaciskać pętlę na ludzkich umysłach, uważałem za zjawisko chore i pozbawione ducha.

Zaszedłem do naszego departamentu. Oddałem  Monice pismo i zapomniałem o komputerach. Mój umysł był teraz zaprzątnięty wyłącznie sprawą Arsène'a Lupina.

Wszedłem do swego gabinetu. Paweł z Gerdą Kruger ślęczeli nad przenośnym komputerem i na moje pojawienie się skierowali na mnie wzrok. Musiałem wyglądać nietęgo, gdyż Niemka popatrzyła na mnie ze zmartwieniem, a następnie przeniosła spojrzenie na Pawła.

– Herr Tomasz jest tak blady, że z powodzeniem mógłby zagrać w filmie o duchach – rzuciła z ironią. – Nie jest w stanie chodzić,  brzydko kaszle i lada chwila nabawi się zapalenia płuc. O tropieniu Arsène'a Lupina nawet nie ma co marzyć.

Jak na zawołanie wyciągnąłem chusteczkę i wytarłem nią nos. Kobieta uśmiechnęła się pod nosem i  usiadła wygodnie w fotelu z nogą założoną na nogę.

– Właśnie wtajemniczam Herr Pawła w tajniki pracy mojego niemieckiego departamentu, który składa się z dziesięciu osób – wykształconych, młodych, zdrowych. Średnia wieku to trzydzieści dwa lata! Dysponujemy najnowocześniejszą bazą danych o dziełach sztuki na całym świecie, współpracujemy z Interpolem, a nawet z FBI. W każdej chwili możemy nawiązać kontakt z Międzynarodową Unią Antykwariuszy CINOA, zrzeszającą kilkanaście tysięcy antykwariuszy z prawie wszystkich krajów Europy i z USA. Każdy z naszych pracowników zna podręcznik kryminalistyki na pamięć, studiuje psychologię, interesuje się informatyką i codziennie ćwiczy na siłowni.

– Imponujące – zadrwiłem i wytarłem nos.

– Musicie poddać się reorganizacji – mówiła dalej. – Zaproponowałam waszemu ministrowi, aby powiększył kadrę departamentu i wziął nasz niemiecki departament za wzór.

– Właśnie wracam z gabinetu ministra – uniosłem się na wieść o nowych pracownikach. – Bóg mi świadkiem, że nic o tym nie wspominał.

– Może nie chciał pana zdenerwować? Jest pan chory i mógłby zasłabnąć z wrażenia.

Wstałem i oparłem się groźnie rękami o blat biurka, za którym siedziała Niemka.

– Żadnych nowych pracowników – rzekłem z naciskiem. – Lada dzień mają podłączyć nas do sieci. To wystarczy. Przyjdzie jakiś informatyk, dadzą nam nowe komputery…

– Komputery to nie wszystko. Trzeba jeszcze umieć je obsługiwać – mówiąc to, patrzyła na mnie wyzywająco. – Zna się pan na komputerach?

– Mamy w samochodzie jeden z podłączonym do telefonu komórkowego modemem internetowym – wtrącił się Paweł.

– Pytam Herr Tomasza, czy umie włączyć komputer.

Cóż mogłem jej powiedzieć? Nie znałem się na tych sprawach i już!

– Komputery są głupsze od kury! – palnąłem mocno zdenerwowany i z powrotem usiadłem na krześle. – Mam swój własny komputer. Waży niewiele ponad kilogram, ma pojemność 650 cm3 i dysponuje rozległą siecią składającą się z biliona połączeń neuronalnych. – To mówiąc, dotknąłem wymownie palcem swojej głowy.

Ale niełatwo było speszyć Gerdę Kruger.

– Tak, imponujące. – Pokiwała głową. – Obawiam się jednak, że zwyczajny pijak spod budki z piwem dysponuje takim samym sprzętem.

– To fakt – dodałem. – Ale nie wydaje mi się, aby umiał go właściwie obsługiwać.

Przez chwilę wydawało mi się, że moja riposta zaskoczyła Niemkę.

– A co z naszą wizytą w bibliotece uniwersyteckiej? – zmieniła temat, co uznałem za pewien sukces w dotychczasowych potyczkach.– To niedaleko stąd – powiedziałem. – I proszę już więcej nie wspominać dzisiaj o reorganizacji.

Nic nie powiedziała. Wstała i podeszła do wieszaka po swój płaszcz.

Gabinet Starych Druków Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego mieści się na Krakowskim Przedmieściu w klasycystycznym Pałacu Tyszkiewiczów-Potockich, naprzeciwko wylotu ulicy Królewskiej. Z Ministerstwa Kultury i Sztuki zwykle chodziliśmy do czytelni pieszo, ale dzisiaj, z uwagi na padający deszcz, pojechaliśmy tam naszym jeepem.

Miałem zawroty głowy, byłem osłabiony i czułem, że gorączkuję. Odpowiednim dla mnie miejscem było teraz łóżko, ale osoba Gerdy Kruger – a raczej jej pobłażliwy stosunek do mnie – sprawiła, że postanowiłem odgrywać rolę twardziela.

Weszliśmy do biblioteki prosto z ulicy. Przestronny pałacowy hol świecił pustkami. Przeszliśmy obok doryckich kolumn podpierających wysoki sufit i udaliśmy się do szatni znajdującej się po prawej stronie.

Już po chwili zasiedliśmy w czytelni na parterze liczącej sześć stanowisk. Przywitał nas szpakowaty kierownik czytelni, który przeprosił za nieobecność dyrektora Antoniego W., przebywającego na międzynarodowej konferencji bibliotekarzy w Barcelonie.

Kierownik zachęcony obecnością atrakcyjnej Niemki  ujawnił swoje krasomówcze zdolności.

– Gabinet Starych Druków gromadzi publikacje z okresu od XV do XVIII wieku – zaczął opowiadać z zapałem . – Zbiory liczą sto trzydzieści tysięcy woluminów książek i pięć tysięcy woluminów czasopism i kalendarzy. Zasób starych druków to jedna z większych kolekcji tego typu w Polsce. Jego najcenniejszą część stanowią najstarsze druki: sto czterdzieści sześć egzemplarzy inkunabułów oraz ponad dwanaście tysięcy druków z XVI wieku. Są tam książki obce z okresu od XVI do XVIII wieku. Wśród zgromadzonych poloników najliczniejszą i najciekawszą grupę stanowią druki z XVIII wieku, zwłaszcza publicystyka i materiały źródłowe z okresu panowania króla Stanisława Augusta…

W tym momencie Niemka nie wytrzymała.

– Ale my przyszliśmy w sprawie kradzieży biblii.

– Ach, tak – otrząsnął się kierownik czytelni i natychmiast sposępniał. – Arsène Lupin! „Alte und Neue Testament” w tłumaczeniu Marcina Lutera, wydany w Wittenberdze w 1540 roku w oficynie Hansa Luffta. Dziwna kradzież…

– A dlaczego? – zapytałem.

– Ten Arsène Lupin sprawia wrażenie osoby metodycznej i konkretnej – odpowiedział spokojnie kierownik czytelni. – Ta jego pewność siebie, te wizytówki, brak śladów. Kradnie z naszych zbiorów wydaną po niemiecku biblię, którą próbuje sprzedać w Sopocie, a potem w Warszawie. To dziwne. O ile bowiem kradzieży dokonał w sposób perfekcyjny, to już próba sprzedaży starodruku wskazuje na nowicjusza. Jakby nie wiedział, co z tym fantem zrobić? Prasa spekulowała, że osobnik próbujący sprzedać biblię może być studentem. Niewykluczone, że naszego uniwersytetu. Opis sprzedającego starodruk w obu przypadkach jest podobny: wysoki szatyn z zawiązanym z tyłu końskim ogonem.

– Ma pan rację – odezwałem się. – To mógł być student.

– Albo po prostu Arsène Lupin wynajął jakiegoś studenta –  wtrąciła Gerda Kruger. – Nie jest chyba na tyle głupi, aby ryzykować pokazanie swojej twarzy. Nie, to nie był Arsène Lupin!

– A może użył charakteryzacji, abyśmy myśleli, że włamywacz jest studentem – zauważył Paweł.

Popatrzyliśmy na siebie w milczeniu. Każdy z nas mógł mieć rację, ale na tym etapie śledztwa nic więcej nie byliśmy w stanie powiedzieć.

– Zbiory starych druków są udostępniane głównie pracownikom naukowym oraz studentom – odezwał się po chwili kierownik czytelni.

– Udostępnianie odbywa się zgodnie z Regulaminem korzystania ze zbiorów Gabinetu Starych Druków BUW. Studenci mogą korzystać ze starych druków jedynie na podstawie zaświadczenia od promotora lub opiekuna naukowego. Niemniej jednak mają łatwy dostęp do księgozbioru w porównaniu ze zwykłym złodziejem z ulicy. Być może Lupin jest pracownikiem naukowym z tytułem doktora, który nie musi mieć żadnego zaświadczenia, aby tutaj wejść. Poza tym musi znać rozkład pomieszczeń, zwyczaje personelu i system alarmowy…

– Tak jak zna je pracownik biblioteki – zauważyłem.

Zdegustowany moją uwagą kierownik czytelni podrapał się po głowie, ale nic nie odpowiedział.

– Właśnie! – przerwała ciszę Niemka. – Chciałabym obejrzeć system alarmowy, wszelkie zabezpieczenia i możliwe wejścia.

Kierownik zrobił kwaśną minę i rozłożył ręce na boki.

– Bardzo nam przykro, ale nie możemy ujawniać takich informacji – rzekł przepraszającym tonem. – Tylko policja może uzyskać podobne dane.

– Prowadzimy śledztwo w tej sprawie – oburzyła się Niemka. – Herr Tomasz dostał list od waszego dyrektora z prośbą o odzyskanie skradzionej biblii. Jak możemy wam pomóc, skoro nie chcecie nam nic powiedzieć i nic pokazać?

– Pan Tomasz się nie odezwał, więc uznaliśmy sprawę za nieaktualną. Być może dyrektor po powrocie udzieli panu potrzebnych informacji, ale ja nie zostałem przez niego upoważniony.

– Cóż – chrząknąłem. – W takim razie nic tu po nas.

Przeszliśmy do szatni.

Mijaliśmy rząd katalogów, gdy Paweł wskazał dyskretnie palcem na lewy kąt przy drzwiach. Na ścianie, obok wielkiej planszy z planem biblioteki, znajdowało się kilka elektronicznych skrzynek z migającymi na czerwono i zielono światełkami.

Zatrzymaliśmy się przed planem i z zainteresowaniem mu się przyglądaliśmy. Najbardziej zaintrygowany wydawał się mój podwładny.

– Z planu wynika, że biblioteka ma sześć wyjść ponumerowanych od A do F – zagadnął kierownika Paweł.

– W zasadzie czynne są tylko dwa – odpowiedział niechętnie. – Główne, od ulicy, i tylne – od dziedzińca uniwersyteckiego.

Nie przedłużaliśmy dalej tej rozmowy z uwagi na bierną postawę kierownika czytelni. Wyszliśmy na deszcz.

– Pierwszy raz prowadzę śledztwo, w którym zainteresowana strona je utrudnia – pożaliła się Niemka, gdy znaleźliśmy się w jeepie.

– A ja nigdy przedtem nie tropiłem złoczyńcy w tak bliskim sąsiedztwie ministerstwa – dorzuciłem swoje trzy grosze. – Dosłownie tuż za miedzą.

Ruszyliśmy z parkingu, ale po chwili Paweł zjechał na chodnik.

– Widzicie kościół? – zapytał, wskazując ręką na manierystyczny kościół Wizytek usytuowany w głębi placu przyległego do północno-wschodniego skrzydła Pałacu Tyszkiewiczów-Potockich.

– Zamierzacie iść na mszę? – zadrwiła Niemka. – Modlitwa niewiele pomoże w śledztwie. Ech, wy, Polacy!

– Rozważam możliwość dostania się do biblioteki od strony kościoła – wyjaśnił spokojnie Paweł. – Budynki okalające dziedziniec kościoła łączą się z budynkami uniwersyteckimi, w tym też bibliotecznego pałacu. Być może istnieje jakieś tajne przejście, o którym nie wiemy.

– Mało prawdopodobne – mruknęła Gerda Kruger.

– Dlaczego?

– Biblioteka Uniwersytetu Warszawskiego nie jest jedynym obiektem zainteresowania Arsène'a Lupina. Okradł też bibliotekę w Gdańsku. On musi mieć jakąś uniwersalną metodę rabunku, która wyklucza istnienie tajnych przejść czy podziemnych labiryntów. Każdy budynek biblioteczny w kraju ma inną architekturę i system zabezpieczeń. Złodziej nie liczy na cud, przypadek, zrządzenie losu.

– Nie wyklucza to jednak możliwości, o której mówiłem – nie dawał za wygraną Paweł. – Być może istnieje takie przejście, dzięki któremu dostał się na teren biblioteki.

– Zgoda, ale i w tym wypadku musiał ominąć system alarmowy, znać dokładne miejsce przechowywania zbiorów, rozpoznać konkretne egzemplarze starodruków. Nie koncentrujmy się tak intensywnie na sposobie dostania się z zewnątrz do biblioteki, ale raczej na samej bibliotece. Tajemnica leży w środku. To, czy Arsène Lupin wszedł przez komin, okno albo tajne przejście, jest tylko jednym z elementów, moim zdaniem, drugorzędnych. Jeśli zamierza okraść kolejne biblioteki – a tak zakładam – to musi mieć uniwersalną metodę, a nie liczyć na tajne przejścia.

Przyjrzałem się uważnie Niemce.

Podzielałem jej sposób rozumowania. Miała rację. Dedukowała niczym wytrawny detektyw. Już sam nie wiedziałem, co o niej myśleć. A może była prawdziwym agentem Gerdą Kruger? Tego nie wiedziałem, ale musiałem przyznać, że znała się na rzeczy i mówiła mądrze. A mądre kobiety zawsze mocno mi imponowały, chociaż z równą siłą onieśmielały.

Nasze spojrzenia skrzyżowały się na chwilę. Zmieszałem się trochę i zacząłem kasłać.

– Podjedźmy do departamentu – zadecydowała Niemka. – Herr Tomasz gotów się rozchorować. Macie w barku koniak, a to dobre lekarstwo na przeziębienie.

Ściana wody uderzyła gwałtownie w lewy bok samochodu, a następnie strumieniem spłynęła majestatycznie po szybie. Minął nas autobus i zaraz włączyliśmy się do ruchu.

Po pięciu minutach byliśmy już w gabinecie.

– Co za pogoda – powiedziałem, siadając ciężko na fotelu.

Czułem się fatalnie. Z minuty na minutę coraz gorzej. Chciało mi się palić, ale paczka była pusta.

– Na zdrowie – rzekł Paweł, stawiając na blacie biurka kieliszek do połowy napełniony złocistym koniakiem.

– Powiedz, Pawle – zacząłem – co takiego zauważyłeś w bibliotece? Mam na myśli ten kąt w szatni z elektrycznymi skrzynkami.

– To były centralki alarmowe – odpowiedział. – Nie jestem ekspertem, ale wydaje mi się, że jedna z nich obsługuje tradycyjny system alarmowy.

– Jaśniej, proszę.

– W niektórych pomieszczeniach są zainstalowane czujniki podczerwieni pasywnej, które w razie dostania się intruza do strzeżonego miejsca przekazują sygnał do odpowiedniego sygnalizatora optyczno-akustycznego, popularnie zwanego kogutem. Nie mam jednak pojęcia, czy biblioteka dysponuje urządzeniem transmitującym sygnał drogą radiową bądź telefoniczną do odpowiednich służb ochroniarskich albo policji.

– Herr Paweł ma rację – odezwała się Gerda Kruger. – Te skrzynki w szatni biblioteki są centralkami reagującymi na impulsy od różnych czujników i sygnalizatorów umieszczonych wewnątrz budynku. Reagują także na temperaturę, dym, wodę i uruchamiają sygnał alarmowy w razie awarii. Nie mieliśmy czasu na dokładne przyjrzenie się centralkom, ale jest to raczej tradycyjny system alarmowy.

– Ale włamywacz miał pewnie więcej czasu na dokonanie właściwych oględzin – westchnąłem.

– Jeśli ma pojęcie o systemach alarmowych – mówiła dalej Niemka – to wystarczyło zapamiętać nazwę handlową centralki, aby wiedzieć o systemie alarmowym biblioteki prawie wszystko. Zakładam, że Lupin miał dużo czasu, aby porozglądać się uważnie po wszystkich zakamarkach.

Przez chwilę nic nie mówiliśmy.

– A co z wyjazdem do Gdańska? – zapytała nieoczekiwanie Gerda Kruger. – Obawiam się, że pojedziemy tam we dwójkę z Herr Pawłem.

– Bardzo chciałbym tam być – powiedziałem i upiłem nieco alkoholu. – Modlę się, aby ten koniak postawił mnie na nogi. Proponuję zatem wyruszyć jutro. Zresztą pogoda jest fatalna, a jutro może się rozpogodzić.

– Zapowiadali opady na cały tydzień. – Zrobiła pobłażliwą minę. – I nie sądzę, aby wyzdrowiał pan do jutra.

– A może moje towarzystwo pani nie odpowiada?

– Po prostu jest pan chory – obruszyła się, a następnie machnęła zrezygnowana ręką i odwróciła się do mnie bokiem.

Dopiłem resztkę koniaku, który dodał mi trochę sił, i wstałem.

– Idę do domu – oświadczyłem. – Do jutra muszę się wykurować. Niech pani reorganizuje sobie to i owo, oczywiście na miarę naszych możliwości, a jutro pojedziemy do Gdańska. To moja decyzja. Wstąpcie po mnie o ósmej.

Wyszedłem z gabinetu i zamknąłem drzwi.

– Przekaż Pawłowi wiadomość, aby nie spuszczał oka z naszego gościa – powiedziałem ściszonym głosem do Moniki. – Tylko dyskretnie.

Kiwnęła głową z zadowoleniem, że uczestniczy w jakiejś tajnej operacji.

– A panu radzę wziąć gorącą kąpiel, założyć skarpetki na noc, a w dziurki nosa wsadzić ząbki czosnku – doradziła mi na pożegnanie. – Mój tata wypijał jeszcze przed snem pięćdziesiąt gramów spirytusu. Rano powinien pan poczuć się lepiej.

Podziękowałem i zamknąłem za sobą drzwi.

Wychodziłem już na zewnątrz, gdy w głównych drzwiach ministerstwa zderzyłem się z młodą osobą.

– Proszę uważać. – Skrzywiłem się i natychmiast obrzuciłem ją wrogim spojrzeniem.

W pierwszej chwili nie potrafiłem nawet zidentyfikować jej płci. Mokre od deszczu krótkie, rude włosy przylegały śmiesznie do skóry głowy. Osoba ubrana była w jakieś łachy: workowate spodnie i luźny, zwisający na jej chudym ciele sweter. Była kompletnie przemoknięta i z zimna szczękała zębami.

– Przepraszam – usłyszałem dziewczęcy głos.

„Kobieta” – ustaliłem w myślach jej płeć. „A w zasadzie «dziewuch»”.

Nie odezwałem się słowem i już miałem wyjść na deszcz, gdy za plecami usłyszałem jej wołanie:

– Przepraszam pana. Na którym piętrze mieści się Departament Zabytków?

Odwróciłem się oburzony, jak również zaskoczony.

– Chyba Departament Ochrony Zabytków – poprawiłem ją.

– Być może. – Pokiwała małą główką i założyła na nos wyjęte z przedniej kieszeni ogrodniczek okulary w drucianej oprawie. – Nie znam się na starociach. To wie pan, jak tam dotrzeć?

Przyjrzałem się uważnie podlotkowi. Jaki miała do nas interes?

– Drugie piętro, lewe skrzydło – poinformowałem ją.

– Dzięki – rzuciła niedbale w moją stronę i odwróciła się na pięcie.

– A co cię sprowadza do Departamentu Ochrony Zabytków? – zapytałem. – Może będę mógł ci jakoś pomóc.

I już zamierzałem się przyznać, że jestem dyrektorem tego departamentu, gdy Dziewuch wszedł mi w słowo:

– Mam ich podłączyć do sieci. Jestem studentką informatyki i pracuję na zlecenie ministerstwa. Nazywam się Aldona L. Ale dzięki za pomoc. Trafię sama.

– Tak się składa, że…

– Aha, podobno rządzi tam jakiś nieciekawy gość. – Nie zważała na moje słowa, przybierając nonszalancką pozę. – Czy to prawda? Nie znoszę ważniaków. Może pan go zna? Ostrzegano mnie, że  to dziwak. Wie pan – typ starego zrzędy.

Poczułem, jak rumieńce zalewają moje policzki. Krew zagotowała mi się w żyłach. Przecież ten Dziewuch miał na myśli mnie. To ja byłem owym zrzędą  i „dziwakiem”.

Cudem się opanowałem i przybrałem maskę obojętności.

– A tak – odezwałem się. – Pracuje tam ktoś taki.

– Tego się obawiałam – posmutniała. – Ale czego się można spodziewać po takich, którzy zajmują się starociami? Jeszcze raz dzięki!

– Zaraz! – zawołałem. – Właściwie to pokażę ci drogę, bo .sama możesz nie trafić. Chodź.

Wzruszyła ramionami i poszła za mną posłusznie.

– Ludzie, którzy ochraniają zabytki, nie muszą być źli – odezwałem się na schodach. – Co by się stało, gdyby skarby naszej przeszłości miały zniknąć z powierzchni ziemi? Jaka byłaby nasza rzeczywistość bez tych niemych świadków naszej historii?

– Cyberprzestrzeń – odpowiedziała bez namysłu.

– Że co? – Z wrażenia zdjąłem okulary.

– Globalna sieć. Noosfera. Sztuczna inteligencja. Tak właśnie widzę naszą przyszłość. Zacisnąłem wargi i zamknąłem oczy w poczuciu bezgranicznego zwątpienia.

– Mam nadzieję, że ten zrzęda nie każe mi chodzić do muzeum – westchnęła i spojrzała na mnie badawczo swoimi brązowymi oczami. – A pan kim w ogóle jest?

– Zajmuję się tym i owym – odparłem wymijająco.

– Tym i owym? – zdziwiła się. – Co to za odpowiedź? Brzmi tajemniczo.

– Tajemnice to moja specjalność.

– Serio? – Popatrzyła na mnie z większą uwagą, ale mój wygląd jakoś jej nie przekonał o mojej wyjątkowości. – To znaczy?

Nie udzieliłem jej odpowiedzi, gdyż właśnie stanęliśmy przed samymi drzwiami naszego departamentu.

– Monika powie ci o wszystkim – rzekłem do niej z uśmiechem.

I nie namyślając się dłużej, wszedłem do środka.

– Panno Moniko! – prawie krzyknąłem, a sekretarka aż podskoczyła na foteliku. – Przyszedł informatyk! A raczej informatyczka! Proszę się nią zająć.

– Tak jest, panie dyrektorze – przytaknęła wystraszona Monika.

– Ale ja muszę do Departamentu Ochrony Zabytków! – upierała się Dziewuch.

– Właśnie, drogie dziecko, w nim się znajdujesz – rzekłem z ogromną satysfakcją. – Panno Moniko, proszę zająć się nowym pracownikiem.

– Tak jest, panie dyrektorze.

Popatrzyłem na osłupiałego ze zdziwienia Dziewucha. Już zdążyła się domyśli

, że stary zrzęda to ja.

– No, to miłej pracy – rzekłem filuternie na pożegnanie. – Jutro wyjaśnimy sobie... to i owo.