INFORMATYK * FAKS Z BARCELONY * ŚLEDZĘ PANNĘ GERDĘ KRUGER * SPRAWDZAM ALDONĘ * NOKAUT * GDZIE JEST SZEF? * WYJAZD DO GDAŃSKA * ZWIEDZAMY BIBLIOTEKĘ GDAŃSKĄ POLSKIEJ AKADEMII NAUK * „ARS MINOR” * ZNAJDUJEMY HOTEL * PODSTĘPNA NIEMKA * WYPRAWA DO SOPOTU * TAJEMNICZE SPOTKANIE Z MAFIOSEM * ANTYKWARIAT „ANTIKWA”
– Jestem Aldona L. – przedstawiła się chuda dziewczyna, którą w pierwszej chwili można było wziąć za chłopaka. – Wasz informatyk.
Miała bladą cerę z drobnymi piegami rozsypanymi wokół zabawnie okrągłego, małego noska. Ubierała się nieco ekstrawagancko jak na szacowne ministerialne mury, a krótkie, postrzępione rude włosy mogły niejednego urzędnika przyprawić o atak histerii.
Rozejrzała się po pokoju, sprawdzając zainstalowane niedawno nowe łącza i gniazdka w gabinecie. Potem usiadła przed wyłączonym komputerem w rogu gabinetu, wyjęła z kieszeni gumę do żucia, włożyła ją do buzi i dosłownie po kilku sekundach zaczęła robić wielkie „balony”.
Spojrzałem w milczeniu na Gerdę Kruger. Nie była zachwycona naszym informatykiem. Uważnie obserwowała dziewczynę, ale nie odezwała się słowem.
W tym czasie Aldona włączyła komputer i zaczęła sprawdzać jego parametry.
– Co za rupieć. – Z niezadowoleniem pokiwała głową. – Nie ma co, pasuje do Departamentu Ochrony Zabytków. A właściwie do muzeum.
– Jutro Zaproponuje to pani szefowi – rzekłem.
Natychmiast odwróciła się do nas.
– Czy on jest naprawdę taki groźny? – zapytała ze strachem w oczach i nadmuchała wielki „balon” z gumy, który zaraz pękł i okleił jej twarz.
– Pan Samochodzik? – Zaśmiałem się. – Owszem, potrafi być groźny, w końcu wsadził za kratki wielu przestępców, ale w zasadzie to poczciwy człowiek.
– Poczciwy? – prychnęła z niedowierzaniem. – Zrobił mnie na szaro. To podstępny typ.
Aldona opowiedziała o swoim pierwszym kontakcie z szefem, co wywołało u mnie i Gerdy Kruger wesołość.
– Samochodzik to jego nazwisko? – dopytywała się.
– Pseudonim – wyjaśniłem. – Ale nie używaj go w jego obecności. A może ty powiesz nam coś o sobie?
– Studiuję informatykę – odpowiedziała bez namysłu. – Podobno jestem niezła i wielu chłopaków mi zazdrości. Otrzymuję zlecenia z wielu firm, bo jestem tania. Dorabiam do stypendium, a zleceniodawca jest zadowolony, bo może na mnie zaoszczędzić.
Założyła na nos okulary w drucianej, metalowej oprawce i zajęła się komputerem. W okularach bardziej przypominała studentkę ostatniego roku.
Gerda Kruger nic nie mówiła. Od czasu do czasu zerkała na Aldonę, by potem z powrotem gapić się w ekran swojego laptopa.
– Gdyby dokupić nową płytę główną i nowy procesor – odezwała się Aldona – to można by z tego rupiecia jeszcze coś zrobić.
– Nie trzeba – powiedziałem. – Niebawem dostarczą nam nowy komputer.
Nagle do pokoju weszła Monika i poprosiła mnie do sekretariatu. Kiedy się tam znalazłem, podała mi wiadomość z faksu.
– To od dyrektora Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego, pana Antoniego W. – wyjaśniła. – Prosto z Barcelony. W sprawie kradzieży biblii.
Wziąłem od niej kartkę i z wielkim zainteresowaniem zacząłem czytać.
Pan Antoni W. dziękował panu Tomaszowi za pomoc w śledztwie (widać został już poinformowany o naszej wizycie w Gabinecie Starych Druków) i pragnął donieść, że natknął się na pewien ślad. Otóż przy przeglądaniu przed wyjazdem do Hiszpanii dokumentacji związanej z konserwacją zbiorów bibliotecznych, przeprowadzonej na początku tego roku, wpadło mu w oko nazwisko jednego z pracowników zajmujących się odgrzybianiem starodruków. Był nim Stanisław Cień. To samo nazwisko nosił bowiem jeden ze studentów trzeciego roku prawa – Patryk Cień. Pan Antoni W. w wolnych chwilach namiętnie przeglądał wszystkie nazwiska czytelników znajdujące się w księdze odwiedzających oraz zachowane rewersy od początku roku i kiedy zauważył nazwisko pracownika ekipy konserwatorskiej, owego Stanisława Cienia, automatycznie skojarzył je z takim samym nazwiskiem figurującym w księdze odwiedzających. To rzadkie nazwisko, a dyrektor, jako zawodowy bibliotekarz, miał oko do tytułów, liczb i nazwisk. Kończąc swój list, dyrektor pisał:
Proszę łaskawie sprawdzić ten ślad, panie Tomaszu. Nie miałem czasu przed wyjazdem do Barcelony zawiadomić policji, a i nie chciałem ich niepotrzebnie niepokoić. Być może zawracam Panu głowę, ale niewykluczone, że jest to jednak jakiś ślad. Życzę powodzenia.
Z poważaniem,
Antoni W.
Z radości pocałowałem Monikę w policzek i wszedłem do gabinetu. Zastałem tam stojącą na środku gabinetu Gerdę Kruger, która zdawała się pouczać naszą Aldonę.
– Jak ty się zachowujesz? – oskarżała ją. – Pomyśl, dziewczyno, o normalnym ubraniu i fryzurze. To ministerstwo. Pracują tutaj poważni ludzie. To nie akademik czy klub studencki. W naszym hamburskim departamencie wyrzucono by cię bez namysłu. Przede wszystkim to niekulturalnie i niehigienicznie robić „balony”. I nie przyklejaj gumy do blatu stołu.
Aldona jakby nie przejęła się zbytnio gadką Niemki i na złość cudzoziemce zrobiła pokazowy „balon”. Następnie wyjęła gumę z ust i przykleiła ją pod blatem.
Gerda Kruger zacisnęła ze zdenerwowania usta i wściekle popatrzyła na mnie.
– Czego pani ode mnie chce? – Wzruszyłem ramionami. – Robimy przecież reorganizację.
Niemka zrobiła krok w stronę wieszaka.
– Idę do hotelu – warknęła i założyła na siebie płaszcz. – Proszę podjechać jutro rano pod Holiday Inn. Będę czekać o wpół do ósmej na dole.
Wyszła, ale zaraz wróciła. Kiwnęła na mnie głową, abym do niej podszedł.
– Niech pan się wreszcie obudzi – zaszeptała do mojego ucha. – Nie widzi pan, że ta młoda osóbka przegląda waszą bazę danych?
I wyszła na dobre z departamentu.
Zaniepokojony jej uwagą wróciłem natychmiast do gabinetu. Ale z ekranu komputera znikła już strona z naszą bazą danych i w tej chwili dziewczyna uruchamiała jakiś program naprawczy.
– Zdiagnozujemy wasz system operacyjny i twardziela – rzekła od niechcenia.
Nic nie odpowiedziałem. Jeśli Niemka się nie myliła i Aldona faktycznie przeglądała przed chwilą bazę danych, to teraz musiała udawać głupią. Zdenerwowałem się. Jak mogłem śledzić Gerdę Kruger, skoro w gabinecie szefa jakaś studentka czyhała tylko na okazję, aby przejrzeć nasze pliki?
„Co będzie, jeśli zechce skopiować wszystkie poufne dane?” – pomyślałem. – „I kim ona jest? W co jesteśmy zamieszani?”
Musiałem na coś się zdecydować: albo szpiegować Gerdę Kruger, albo pilnować Aldonę.
Wybrałem pierwszą opcję. Zdziwił mnie bowiem fakt, że Niemka nie zabrała ze sobą parasolki. W końcu Na dworze padał deszcz, a ta kobieta nie należała do zapominalskich. To nie było w jej stylu. Wyglądało na to, że umówiła się z kimś niedaleko gmachu ministerstwa , z kimś kto dysponował samochodem.
Poprosiłem Monikę, aby przeniosła się do gabinetu szefa i nie spuszczała oka z dziewczyny, a sam zbiegłem na dziedziniec ministerstwa do Rosynanta, naszego służbowego wehikułu.
Po chwili Wyjechałem na ulicę i jadąc wolno, obserwowałem uważnie postój taksówek oraz przystanki. Nigdzie nie zauważyłem Niemki. Gdzie mogła się podziać? W którą stronę poszła albo pojechała? Skręciłem w ulicę Świętokrzyską i dodałem gazu. Najprostszym rozwiązaniem było zaczekać na nią pod hotelem.
Zaparkowałem w tym samym miejscu co poprzedniego wieczora. Po dwóch kwadransach wypatrywania wyszedłem z samochodu i udałem się do recepcji Holiday Inn.
– Czy pani Kruger jest u siebie w pokoju? – zapytałem, kładąc na ladzie parasolkę. – Zapomniała ją zabrać z biura.
Recepcjonista zmierzył mnie surowym wzrokiem i zerknął na półeczkę z kluczami.
– Nie ma jej w hotelu – odpowiedział niezbyt uprzejmie. – Ale parasolkę może pan zostawić.
Podałem mu ją i wyszedłem.
Nawet jeśli recepcjonista opisze mnie Niemce, nie powinno to wzbudzić w niej podejrzeń. W końcu nie było nic podejrzanego w zwykłej przysłudze. Padał deszcz, ona zapomniała parasolki, więc Paweł Daniec – jak przystało na dobrze wychowanego mężczyznę – poleciał do hotelu, by oddać ten niezbędny w taką pogodę rekwizyt zapominalskiej cudzoziemce.
Zamknąłem się w jeepie, oddając nudnej obserwacji hotelu.
„Gerda Kruger mnie oszukała” – ponure myśli atakowały moją głowę. – „Nie zamierzała pójść do hotelu. Miała całkiem inne plany. Prawdopodobnie umówiła się z kimś i wcale nie zamierzała nas o tym poinformować”.
Ba, sprytnie wykorzystała przybycie Aldony i, kierując podejrzenia na dziewczynę, wyszła załatwić swoje sprawy. Przecież nie było pewności, czy Aldona faktycznie przeglądała bazę danych. Niemka wymyśliła bajeczkę, aby zatrzymać mnie w departamencie w charakterze anioła stróża dziewczyny. Dzięku temu mogła bezpiecznie udać się na tajemnicze spotkanie.
Sięgnąłem po telefon komórkowy i połączyłem się z Moniką. Z miejsca zapytałem o Aldonę.
– Spokojnie, panie Pawle – poinformowała mnie szeptem. – Przywieźli komputer i dziewczyna go konfiguruje. Nie spuszczam z niej wzroku. Może pan spać spokojnie.
– Teraz nie mogę zasnąć. Aha, czy może pani popytać w dziale kadr o naszą Aldonę? Tak na wszelki wypadek.
– Nie trzeba – usłyszałem w słuchawce jej chichot. – Pan Tomasz już to zrobił.
– Pan Tomasz? – zdziwiłem się. – Kiedy?
– Zaraz po przybyciu dziewczyny do naszego biura.
– Czy nasz szef już nikomu nie ufa?
– A pan to jest lepszy?
Rozłączyłem się. Wybrałem domowy numer Pana Samochodzika, aby przekazać mu wiadomość od dyrektora biblioteki uniwersyteckiej, ale szef nie podnosił słuchawki. Albo spał, albo wyłączył telefon. Albo…
Jak to się mówi, zasnąłem na warcie. Obudziłem się po szesnastej wraz z nastaniem zmierzchu. Było już ciemno i wciąż padał deszcz. Wilgotne, jesienne powietrze było ciężkie i nieprzyjemne. Ziewnąłem i dla rozładowania złości trzepnąłem dłonią w kierownicę.
Wyszedłem na zewnątrz i pobiegłem do hotelu.
Za ladą stał inny recepcjonista, .
– Czy pani Kruger wróciła już z miasta? – zapytałem z marszu.
Obejrzał się za siebie, sprawdzając półeczkę z kluczami.
– Przed chwilą wyszła.
Tak więc musiałem przespać moment, w którym Niemka przyszła do hotelu, a następnie go opuściła.
– Ubrana w wieczorową suknię? – dopytywałem.
– Tak jakby.
Podziękowałem mu i wyszedłem z hotelu, zastanawiając się, dokąd udała się Gerda Kruger? Prawdopodobnie nasz gość z Hamburga znowu wybrał się do kasyna mieszczącego się w Pałacu Kultury i Nauki. Postanowiłem zatem pójść tam i sprawdzić czy moje domysły są słuszne.
Ledwo moja noga stanęła w holu, a już podbiegł do mnie poznany wczoraj człowiek w liberii.
– O, nasz warszawski Sherlock Holmes wybrał się na nocny obchód – zadrwił z nieukrywaną agresją. – Wynocha! Jazda stąd.
Nie było mowy, abym dzisiaj dostał się do środka. Tym razem człowiek w liberii był nieustępliwy i chyba nawet banknot z wizerunkiem Władysława Jagiełły nie byłby w stanie go skruszyć.
Opuściłem kasyno zawiedziony. Po chwili okrążyłem Pałac i gdy znalazłem się sto metrów od parkingu, zauważyłem obok jeepa jakiś ruch. Wytężyłem wzrok. Jakiś osobnik, odwrócony do mnie plecami i ubrany w ciemny strój, majstrował przy drzwiczkach Rosynanta. Ruszyłem w jego stronę.
Zaskoczyłem go od tyłu. Lewą ręką objąłem jego szyję, a prawą wbiłem w krzyż. Jęknął i upadł na ziemię. Już miałem zajrzeć mu prosto w twarz, gdy nagle poczułem tępe uderzenie w ucho. W ułamku sekundy w głowie mi zaszumiało i dziwnie zakrzywiła się czasoprzestrzeń. Świat nieprzyjemnie zawirował, aż wreszcie pochłonęła mnie głucha ciemność.
Ciężkie krople deszczu rozbryzgiwały się o moją głowę. Leżałem na boku na mokrym betonie. Słyszałem ludzki głos, dobiegający jakby z innego świata. Wysiłkiem woli otworzyłem jedno oko i ujrzałem czyjeś nogi. A potem niewidoczna ręka chwyciła mnie za ramię i potrząsała mną energicznie.
– Nic panu nie jest?
Głos wydawał się realny.
Podparłem się rękami o nawierzchnię i uniosłem głowę w stronę nieznajomego.
– Wezwać pogotowie? – dopytywał się mężczyzna w średnim wieku. – Pomóc panu?
– Nie, nie trzeba – powiedziałem i podniosłem się z wielkim trudem. – Dziękuję.
– Na pewno?
– Tak. Poślizgnąłem się i upadłem – skłamałem. – Musiałem o coś uderzyć. Ale czuję się już dobrze. Mam twardą głowę.
Nieznajomy wyjaśnił, że przechodził tędy i zauważył mnie leżącego obok jeepa. Nikogo oprócz mnie nie widział.
Spojrzałem na zegarek. Była siedemnasta dwadzieścia. Musiałem tutaj leżeć prawie pół godziny. Cały drżałem z zimna. Lekko się zataczałem i czułem w głowie nieprzyjemny szum. Na szczęście nie odniosłem poważniejszych obrażeń. Ten, który mnie załatwił, znał się na rzeczy i wiedział, jak obezwładnić człowieka bez wyrządzania mu nadmiernej krzywdy.
Kim był t? Jeśli trafiłem na samego Arsèna Lupina, musiał on mieć wspólnika. A może natknąłem się na zwykłych złodziei samochodów?
Podziękowałem nieznajomemu i ruszyłem w stronę hotelu.
W recepcji dowiedziałem się, że Gerda Kruger nie wróciła jeszcze z miasta.
Ostatecznie postanowiłem pojechać do domu. Skoro nie wiedziałem, gdzie w tej chwili przebywała Niemka, nie było sensu dalej tutaj warować. Musiałem jak najszybciej wziąć gorącą kąpiel i połknąć aspirynę. Byłem całkowicie przemoczony i szczękałem z zimna zębami. Kruger mogłem zająć się później.
Kąpiel uratowała mi życie. Zażyłem aspirynę i położyłem się do łóżka. Włączyłem telewizor i mnie zatkało! W wieczornych wiadomościach ujrzałem bowiem szefa udzielającego wywiadu młodej reporterce. Pan Tomasz wszem i wobec twierdził, że Arsène Lupin nie istnieje!
„Co on kombinuje?” – pomyślałem. – „Czy chce w ten sposób zdenerwować złodzieja?”
Pokiwałem głową na znak uznania dla przewrotnych działań szefa i przed zaśnięciem próbowałem jeszcze połączyć się z nim. On jednak nie podnosił słuchawki.
Obudziłem się zlany potem, z nieznacznie podwyższoną temperaturą. Spojrzałem za okno i z przykrością stwierdziłem, że pada. Ołowiane niebo ciężko zawisło nad miastem, nie wróżąc poprawy pogody.
Nie miałem tego ranka apetytu i na siłę zjadłem lekkostrawne śniadanie.
O wpół do ósmej zajechałem pod Holiday Inn.
Gerda Kruger czekała już na mnie. Ubrana w przeciwdeszczową pelerynę naciągniętą na sportowy strój sprawiała wrażenie wypoczętej i ożywionej. W ręku trzymała walizeczkę z laptopem.
– Kiedy wreszcie przestanie lać? – zagadnęła na powitanie i usiadła wygodnie obok mnie.
Wzruszyłem ramionami i spojrzałem na nią z udawaną obojętnością.
– Jak minął wczorajszy dzień? – zapytałem ostrożnie.
– Nic szczególnego – mruknęła, ale zaraz się ożywiła. – Aha, dziękuję za parasolkę. Miło z pana strony.
– Przydała się chociaż?
– Przecież nie wychodziłam z hotelu – Posłała mi potępieńcze spojrzenie. – To znaczy tylko raz, wtedy gdy pan ją przyniósł. Wyskoczyłam na kwadransik do apteki.
Kłamała w żywe oczy.
– Oglądała pani wieczorne wiadomości? – zmieniłem temat.
– Owszem – mruknęła.
– To z pewnością widziała pani pana Tomasza – stwierdziłem obojętnym tonem. – I jak pani zdaniem wypadł przed kamerami?
Musiałem zabić jej niezłego ćwieka. Było jasne, że nie oglądała telewizji, gdyż po prostu nie było jej w hotelu i teraz musiała wymyślić jakąś bajeczkę.
– Widocznie przeoczyłam jego występ – rzekła obojętnym tonem. – Nie gapiłam się przez cały czas w ekran. Mogłam być w toalecie albo zeszłam na dół do restauracji.
– Niech pani żałuje.
– A o czym mówił Herr Tomasz? – zainteresowała się wreszcie.
– Jego zdaniem Arsène Lupin nie istnieje.
– A to dobre! – prychnęła. – Co on wygaduje? Chce sobie w ten sposób poprawić samopoczucie? Kto mu pozwolił głosić takie herezje! Przecież t wygadując takie bzdury gotów jest rozwścieczyć złodzieja.
– Moim zdaniem wie, co robi – bąknąłem. – Jeśli Arsène Lupin starannie przygotowuje każde włamanie, to taka wypowiedź może go zdenerwować i zacznie działać szybciej, a przez to mniej rozważnie. Może popełnić jakiś błąd.
– Koniecznie muszę porozmawiać z pańskim przełożonym – warknęła. – Tworzymy zespół i powinniśmy uzgadniać każde słowo wypowiadane publicznie.
Zajechaliśmy pod ministerstwo. Gerda Kruger czekała na mnie w samochodzie, a ja pobiegłem do naszego departamentu, by wydać Monice stosowne polecenia. Okazało się, że szef nie dzwonił do biura, a Aldona nie zjawiła się jeszcze w pracy.
Po kwadransie stałem już przed drzwiami kawalerki pana Tomasza.
Ku mojemu zdziwieniu w drzwiach tkwiła biała kartka z moim imieniem zapisanym długopisem. Sięgnąłem po nią. Szef informował, że
nie może z nami pojechać z powodu pogorszenia się stanu zdrowia. Poszedł do lekarza i wróci przed południem. Życzył nam powodzenia.
Zdziwiony zadzwoniłem dzwonkiem, ale odpowiedziała mi tylko cisza po drugiej stronie drzwi. Próbowałem jeszcze kilka razy, ale bez rezultatu.
To wszystko było bardzo dziwne. Czemu pan Tomasz osobiście nie poinformował mnie o zmianie planu? Wystarczyło przecież zadzwonić, nagrać się na sekretarkę. A może wstydził się wizyty Gerdy Kruger w swojej kawalerce?
Spojrzałem na liścik. Charakter pisma przypominał bazgroły szefa. Mimo to, nie mogłem jednoznacznie stwierdzić, czy to jego ręka napisała tych kilka linijek, ale wyglądało, że to on był autorem tego liściku. Zbiegłem na dół i wsiadłem do samochodu.
– Szef na dobre się rozchorował i nie jedzie z nami – oświadczyłem .
– Trudno. – Trzepnęła dłońmi o kolana. – W takim razie ruszamy!
Przez pierwsze dwadzieścia minut nie odzywaliśmy się do siebie. Każde z nas zatopione było we własnych myślach. Ile bym dał, aby wiedzieć, o czym teraz myślała Niemka. Jeśli chodzi o mnie,
zastanawiałem się, gdzie jest szef. Wizyta u lekarza nie brzmiała zbyt przekonująco. Coś tutaj nie grało. Poza tym nasz gość z Hamburga kłamał i nie wiadomo było, jakie są jego prawdziwe zamiary.
Pierwsza przerwała monotonię jazdy Gerda.
– Muszę się do czegoś przyznać – wyszeptała.
Zdziwił mnie ten pokorny ton, więc popatrzyłem na nią osłupiały.
– Powiedziałam, że wychodziłam wczoraj tylko raz do apteki – mówiła spokojnie. – Jednak wprowadziłam pana w błąd.
– Czyżby?
– Opuściłam hotel drugi raz. Zdaje się, że było po szesnastej.
– Co w tym jest takiego dziwnego?
– Poszłam do kasyna.
– Co takiego? – zaskoczyło mnie to nagłe wyznanie. – Kasyno? Jak to?
– Wiem, że nie wyglądam na osobę uprawiającą hazard, ale to moja słabość i niechętnie o tym mówię – wyjaśniła wstydliwie.
– Czuję się wyróżniony – bąknąłem.
– Poczułam nagłą potrzebę podzielenia się z kimś moją słabostką.
– Rozumiem.
Jakoś jej nie wierzyłem. To wyznanie zupełnie do niej nie pasowało. Czyżby domyśliła się, a może nawet wiedziała, że ją śledzimy i dlatego postanowiła wymyślić historyjkę o słabości do hazardu, aby wyjaśnić powód swej nieobecności w hotelu? Nie miałem też pewności, czy cudzoziemka nie współpracuje z osobnikami, którzy załatwili mnie wczoraj przy samochodzie.
– Wygrała pani chociaż? – zagaiłem.
– Co nieco.
– Po tym wyznaniu czuje się pani z pewnością lepiej.
Posłała mi blady uśmiech i z powrotem się zamyśliła.
Przez całą drogę do Gdańska prawie nie rozmawialiśmy. Ja koncentrowałem się wyłącznie na męczącej jeździe w deszczu, a Niemka przespała większą część podróży.
Zaparkowaliśmy przed Akademią Muzyczną imienia Stanisława Moniuszki przy ulicy Łagiewniki w północnej części Starego Miasta, w bliskim sąsiedztwie Stoczni Gdańskiej. Wyszliśmy z jeepa i ruszyliśmy w stronę Biblioteki Gdańskiej PAN znajdującej się o rzut beretem, na ulicy Wałowej.
Zanotowałem w myślach, że po prawej stronie mieści się kościół oo. Kapucynów pod wezwaniem świętego Jakuba, którego wysokie mury biegną aż do samego skrzyżowania z ulicą Wałową. Po lewej minęliśmy natomiast internat sąsiadujący z Akademią Muzyczną.
Biblioteka Gdańska PAN jest usytuowana w neogotyckim budynku z czerwonej cegły wybudowanym na początku XX wieku, w którym mieściło się Gimnazjum świętych Piotra i Pawła. Od strony ulicy Wałowej znajduje się tylko fragment budynku z głównym wejściem oraz po lewej stronie brama prowadząca na przyległe do gmachu szkolne boisko. Zasadnicza cześć byłego gimnazjum ciągnie się wzdłuż ulicy Łagiewniki i tylko jego fragment należy do Biblioteki Gdańskiej PAN, a pozostała część – do liceum imienia Mikołaja Kopernika.
Przybyłych do tej książnicy gości wita przy wejściu tablica upamiętniająca włoskiego wygnańca – markiza Orii, Jana Bernarda Bonifacio, który w 1591 roku przekazał Gdańskowi zbiory inkunabułów. W 1596 roku powstała już książnica Rady Miejskiej, stanowiąca przyszły zalążek dzisiejszej Biblioteki Gdańskiej PAN.
– Nasza biblioteka należy do najstarszych i najzasobniejszych w stare druki w Polsce – zaczęła opowiadać kierowniczka czytelni, gdy zasiedliśmy w jej gabinecie z filiżankami herbaty w dłoniach. – Do obecnych czasów przetrwało w naszym kraju niewiele starych książnic, jednak Biblioteka Gdańska jest wyjątkiem. Nawet ostatnia wojna nie tknęła zbiorów, chociaż miasto zostało doszczętnie zrujnowane.
Podstawą zbiorów był dworsko-humanistyczny księgozbiór markiza Orii. Do tej renesansowej kolekcji dołączyły później średniowieczne manuskrypty i inkunabuły z gdańskich klasztorów i kościołów. A także zbiory prywatnych bibliotek. Gromadzono dzieła teologiczne i historyczne, nabywano publikacje dotyczące Gdańska, Prus oraz dalszych rejonów nadbałtyckich. Od samego początku gromadzono też sztychy, mapy i atlasy, numizmaty, obrazy, instrumenty matematyczne i astronomiczne,. Zbiory książnicy Polskiej Akademii Nauk obejmują ponad siedemset tysięcy jednostek inwentarzowych. Cenną kolekcję stanowi zbiór rękopisów muzycznych kościoła Świętego Jana z utworami Telemanna, Vivaldiego i Meruliego. Zbiór starodruków liczy ponad pięćdziesiąt pięć tysięcy pozycji oraz około osiemset inkunabułów.
– Proszę wymienić najcenniejsze pozycje – poprosiłem.
– Z dziedziny teologii, która stanowi czterdzieści sześć procent całości obecnego zbioru inkunabułów, należy wymienić „Brevarium dominorum teutonicorum” i „Diurnale Warmiense”. To unikaty na skalę światową. Z dziedziny prawa wymieniłabym Dekret Gracjana i pełny zbiór „Corpus Iuris Civilis”. Filozofię reprezentuje przede wszystkim nieodzowny w średniowieczu Arystoteles. Są również dzieła wybitnych humanistów, jak Bocaccio, Petrarca…
– A podręcznik do nauki języka łacińskiego? – zapytała Gerda Kruger.
– „Ars minor”. – Kierowniczka westchnęła z żalem. – Tak, to również unikat. Zupełnie nie wiem, dlaczego ten Arsène Lupin ukradł to niekompletne dzieło, skoro mógł zabrać pełne wydania innych dzieł.
– Proszę nam coś opowiedzieć o tym podręczniku – powiedziałem. – Być może tajemnica kradzieży jest powiązana z historią tego dzieła.
O tym, jak trafne pytanie zadałem, mieliśmy przekonać się znacznie później, ale wtedy, siedząc w gdańskiej bibliotece, w gabinecie kierowniczki w to dżdżyste, listopadowe popołudnie, nie mieliśmy jeszcze pojęcia o motywach i metodzie działania Arsène'a Lupina.
– „Donatus minor” albo „Ars minor” to pierwsza książka drukowana w Gdańsku – zaczęła opowiadać. – To podręcznik do nauki języka łacińskiego, ułożony przez Eliusza Donata, znanego i wybitnego rzymskiego gramatyka oraz retora z połowy IV wieku, zatytułowany zgodnie z ówczesnym zwyczajem skrótowo „Donatus minor”. W późniejszych wiekach używano także drugiego tytułu.
Kierowniczka wstała i wskazała ręką drzwi.
– Przejdźmy może do czytelni Zbiorów Specjalnych – zaproponowała. – Obejrzą państwo kopię skradzionego inkunabułu.
Wyszliśmy z małego gabinetu znajdującego się w części piwnicznej gmachu i kilkoma korytarzami wyszliśmy do głównego holu. Po drodze kobieta dwa razy otwierała za pomocą klucza okratowane przejścia strzegące dostępu do podziemi biblioteki. Jak nas poinformowała, każdy pracownik posiada taki klucz, co w znacznym stopniu utrudniało potencjalnemu włamywaczowi dostęp do „serca” książnicy. To tam, w podziemiach, znajdował się magazyn z cennymi zbiorami. Tylko skąd Arsène Lupin wiedział, gdzie jest i w jaki sposób ominął wszystkie zabezpieczenia?
Rozmawiając z kierowniczką, uważnie, ale i dyskretnie obserwowaliśmy każdy kąt budynku. W niektórych miejscach, tych najbardziej strategicznych z punktu widzenia ochrony, zainstalowano czujniki alarmowe.
Bibliotekarka zamknęła kratę. Byliśmy na parterze. Po prawej stronie zauważyłem jeszcze jeden zakratowany otwór prowadzący na dół. Po lewej znajdowały się schody, a za nimi gabloty wystawowe. W rogu tej sali spostrzegłem solidnie zaryglowane drzwi wychodzące wprost na ulicę. Nie sposób było ich sforsować od zewnątrz. Minęliśmy szatnię i trzeszczącymi, drewnianymi schodami, usytuowanymi obok głównego wejścia, udaliśmy się na pierwsze piętro.
Z niewielkiego korytarza z balustradą można się było dostać dwojgiem drzwi do czytelni i sekretariatu.
W holu naliczyłem pięcioro drzwi prowadzących, jak oznajmiały tabliczki, między innymi do magazynu, informacji i działu udostępniania zbiorów. Minęliśmy katalogi i przez olbrzymie, drewniane drzwi weszliśmy do czytelni.
Było to duża sala, wysoka na jakieś osiem albo dziesięć metrów. Naliczyłem pięć rzędów stolików, po trzy w każdym z nich.Wszystkie stoliki miały po dwa stanowiska, z czego wynikało, że czytelnia mogła naraz pomieścić trzydziestu czytelników. Na początku sali znajdowały się dwa olbrzymie stoły, przy których dyżurował bibliotekarz, tam leżały też księga odwiedzających, rewersy, katalog inkunabułów i pozostała dokumentacja. Pomiędzy wysokimi, łukowato zakończonymi oknami, wychodzącymi na deszczową teraz ulicę, powtykano regały na kolorowo oprawione księgi, a po przeciwległej stronie znajdowały się cztery stoliki z aparatami do mikrofilmów.
Mojej uwadze nie uszły oczywiście cztery czujniki alarmowe zainstalowane na każdej ścianie na wysokości kilku metrów.
Na sali przebywało pięć osób, zachowujących się cicho, by nie powiedzieć: pokornie. Nikt nie zwracał na nas najmniejszej uwagi. Czytelnicy w skupieniu przeglądali wypożyczone dzieła. Na paluszkach podeszliśmy do dyżurnego bibliotekarza, aby załatwić formalności. Rozmawialiśmy szeptem, a każde skrzypnięcie podłogi przyprawiało nas o dreszcz.
Już po kwadransie mogliśmy obejrzeć kopię podręcznika gramatyki języka łacińskiego Donata, oprawioną w płótno z potrójnym sznurowaniem. Na około miała sześćdziesiąt centymetrów długości i trzydzieści pięć szerokości. Jej karty miały szerokie ramki wykonane z tektury. Zdawało się, że patrzymy na oryginał. Pismo było wyraźne, szaro-czarne, miejscami jednak kontury liter traciły ostrość. Tło kartek było jasnoszare z bladopurpurowym odcieniem i rozlanymi sinymi plamkami. Na środku jednej z kart wykonano nawet zagięcie występujące najprawdopodobniej w oryginale.
Karta tytułowa miała cechy frontyspisu 3 i wykonano ją techniką drzeworytniczą. Znalazła się na niej rycina ze sceną szkolną. Nad nią został umieszczony drzeworytowy napis „Donatus minor”, wytłoczony w kolorze czerwonym.
3 Frontyspis (frontispis) – ozdobna karta tytułowa książki.
Tekst został złożony pismem jednego kroju i stopnia. Była to tak zwana tekstura gotycka wielkości 16 punktów. Okazały inicjał „P” w wyrazie „Partes”, który rozpoczynał tekst, został wpisany w prostokąt i stanowił zapewne w ówczesnej Polsce zjawisko artystyczne, a może nawet i prekursorskie.
– Wydrukował go wędrowny drukarz, księgarz i introligator Konrad Baumgart w 1498 roku – szeptała nam do ucha kierowniczka czytelni.– Te cztery strony zostały odnalezione i rozpoznane przez inkunabulistę Pawła Schwenkego około 1900 roku w makulaturze oprawy innego inkunabułu, znajdującego się w zbiorach Biblioteki Gdańskiej, a będącego dziełem Mateusza Silvaticusa „Liber pandectarum medicinae”. Inkunabuł ten był oprawiony w warsztacie Baumgarta w Gdańsku.
– Dlaczego Baumgart użył jako makulatury fragmentu drukowanej właśnie książki? – zapytała Gerda Kruger.
– Analiza odnalezionych przez Schwenkego stron podręcznika Donata wskazuje, że było to próbne odbicie pierwszego arkusza, w którym przy składaniu tekstu i karty tytułowej pomylono układ stron. Dlatego wszystkie odbitki tego arkusza przeznaczono na makulaturę i wykorzystano do oprawy książek. Poza Gdańskiem odnaleziono jeszcze podobne części tej edycji podręcznika Donata w bibliotekach w Warszawie i w Pelplinie. Te jednak zaginęły podczas drugiej wojny światowej. Tak więc te cztery strony są unikatami w skali krajowej i zapewne też światowej.
Dlaczego te cztery strony padły łupem Arsène'a Lupina? I co miał wspólnego ten podręcznik z ukradzioną wcześniej biblią w języku niemieckim z Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego? Być może nic. Obiekt kradzieży mógł zostać wybrany przypadkowo.
Niestety, wizyta w Bibliotece Gdańskiej PAN nie wyjaśniła nam niczego. Nadal tkwiliśmy w martwym punkcie. Nie mieliśmy pojęcia, w jaki sposób złodziej wyniósł dzieło Donata z murów bibliotecznego gmachu i dlaczego wybrał właśnie je. Słowem, nie wiedzieliśmy nic!
Na rozmowę z panią dyrektor zostaliśmy umówieni następnego dnia rano. Chcieliśmy bowiem przejrzeć jeszcze rewersy z ostatniego miesiąca i sprawdzić nazwiska personelu. Podziękowawszy uprzejmie kierowniczce czytelni, opuściliśmy bibliotekę.
Wsiedliśmy do samochodu. Przejechałem kawałek i zatrzymałem się na wprost wejścia do liceum.
– Co pani sądzi o możliwości wejścia do biblioteki przez szkołę? – zagadnąłem.
– Naciągane – odparła . – Przecież ta koncepcja jest tak oczywista, że musiała być już wcześniej gruntownie przebadana przez agentów ochrony biblioteki. Wejście jest zamurowane. Nie ma żadnych drzwi. O tajnym przejściu nawet niech pan nie wspomina.
– Skąd pani o tym wie?
– Dzwoniłam do Gdańska przed przyjazdem do Polski.
Ruszyłem. Byłem już solidnie zmęczony i zaczęło mnie łamać w kościach. Zwiastowało to chorobę, więc postanowiłem resztę dnia spędzić w hotelowym łóżku.
Wybraliśmy położony najbliżej biblioteki, dosłownie kilka przecznic dalej, hotel Heweliusz. W najelegantszym hotelu Hanza nie było wolnych jedynek, więc Niemka zmuszona była wynająć pokój w tym samym hotelu, co ja.
Otrzymaliśmy pokoje obok siebie na pierwszym piętrze.
Wziąłem gorący prysznic i wskoczyłem do wyrka. Przed zaśnięciem zadzwoniłem do pana Tomasza.
Tym razem zastałem go w domu. Ale prawdziwą sensacją było to, co miał mi do powiedzenia. Poznałem więc przyczynę jego porannej nieobecności w domu i tajemniczych wizyt Gerdy Kruger w kasynie. Słowem – rozpoczęła się pokrętna gra, w którą zostaliśmy wplątani i której reguł nie znaliśmy.
– Pilnuj naszego gościa z Hamburga – rzucił na pożegnanie pan Tomasz zachrypniętym głosem. – Nie spuszczaj z niej oka. Ale bądź ostrożny. Nie wiadomo, z kim mamy do czynienia i jakich środków gotowi są użyć ci ludzie, aby nas powstrzymać.
Ochłonąwszy, sięgnąłem po zakupioną w Bibliotece Gdańskiej PAN broszurę o podręczniku Donata.
Nie zdążyłem nawet przeczytać pierwszego akapitu, gdy usłyszałem dyskretne pukanie do drzwi.
Wstałem, naciągnąłem na siebie dres i zapytałem:
– Kto tam?
– To ja – usłyszałem głos Gerdy Kruger. – Przyniosłam panu lekarstwa.
Zaskoczony tym aktem troski uchyliłem drzwi i wpuściłem ją do środka.
Weszła i postawiła na stoliku fiolkę z jakimś lekarstwem. Bez słowa nalała do szklanki wodę mineralną i rozpuściła w niej tabletkę.
– Proszę to wypić – powiedziała stanowczym tonem. – Musi pan wyzdrowieć do jutra. W przeciwnym razie cały wasz departament wyląduje w szpitalu.
– Dziękuję pani – wymamrotałem nieco zakłopotany .
Była miła, ciepła, wręcz przyjacielska – całkowite zaprzeczenie zimnego, deszczowego listopada.
– Wieczorem proszę zażyć jeszcze jedną tabletkę – poinstruowała mnie na pożegnanie. – Koniecznie. To silne środki. Mają też działanie nasenne. Ale stawiają na nogi po dwunastu godzinach. Dobranoc.
I wyszła z pokoju, zostawiając po sobie t woń subtelnych perfum.
Zerknąłem na fiolkę z lekarstwem, ale jego nazwa nic mi nie powiedziała.
Jak sądzicie, co by w tej chwili pomyślał Pan Samochodzik, gdyby tylko znalazł się na moim miejscu? Zastanawiałby się, dlaczego nagle w Gerdzie Kruger obudził się opiekuńczy instynkt? Zawsze, gdy tylko pojawiała się tajemnicza kobieta oferująca pomoc i roztaczająca swój urok – niebezpieczeństwo wisiało w powietrzu. Poza tym nie mogłem zapominać, że Niemka nie miała czystego sumienia i prawdopodobnie prowadziła podwójną grę.
Obejrzałem uważnie szklankę z rozpuszczonym lekarstwem. Dotknąłem powierzchni płynu językiem i nie poczułem żadnego smaku, oprócz lekkiej goryczki.
Mój wzrok ponownie natrafił na brązową fiolkę z lekarstwem. Obejrzałem ją, ale jego skład nic mi nie powiedział. Zadzwoniłem zatem do znajomego lekarza mieszkającego w Warszawie, aby powiedział mi, co to za lekarstwo. Na szczęście był w domu, .
– To lek przeciw grypie – powiedział. – Bardzo skuteczny.
– Czy ma działanie usypiające?
– Nie.
– Na pewno?
– W moim gabinecie wisi dyplom ukończenia Akademii Medycznej z oceną bardzo dobrą – udawał obrażonego. – Jeśli chcesz zasnąć, zażyj relanium albo licz barany.
Podziękowałem mu i z zadowoleniem zatarłem ręce.
Wysypałem wszystkie tabletki na serwetkę i policzyłem je. Było ich trzydzieści. A zatem Gerda Kruger nie mogła rozpuścić żadnej tabletki pochodzącej z tej konkretnej fiolki, gdyż żadnej nie brakowało. Oszukała mnie. Najzwyczajniej w świecie próbowała mnie uśpić za pomocą innej pigułki, którą musiała dobrze ukryć w dłoni. Otworzyła fiolkę i udała, że wyciąga z niej tabletkę, podczas gdy faktycznie wrzuciła do szklanki inną, tę trzymaną w dłoni, z pewnością o działaniu nasennym. Gadka o nasennym działaniu lekarstwa miała mnie uspokoić na wypadek moich podejrzeń.
Wniosek był oczywisty: Gerdzie Kruger bardzo zależało, abym tej nocy zapadł w głęboki sen.
Włożyłem z powrotem tabletki do fiolki i wylałem zawartość szklanki do zlewu. Wskoczyłem pod kołdrę i czekałem.
Po godzinie usłyszałem delikatne pukanie do drzwi. Nie zareagowałem. Po kilkunastu sekundach pukanie powtórzyło się. W mniemaniu Gerdy Kruger spałem teraz jak zabity, więc wciąż się nie ruszałem. Po chwili usłyszałem jej kroki na korytarzu. Cichaczem wyskoczyłem z łóżka i przyłożyłem ucho do drzwi. Niemka wchodziła do siebie. Po chwili drgnąłem – w moim pokoju zadzwonił telefon. Z pewnością sprawdzała jak twardy mam sen. A ja w tym czasie ubierałem się, gotów wyjść za nią, gdy tylko opuści hotel w błogim przekonaniu, że zaaplikowany mi środek nasenny zadziałał
Wyszła po dziesięciu minutach. Odczekałem chwilę i gdy tylko jej kroki na korytarzu ucichły, otworzyłem drzwi i ostrożnie wyjrzałem. Korytarz był pusty. Nie namyślając się dłużej, zbiegłem schodami ewakuacyjnymi na dół i wyszedłem służbowym wyjściem na tyły hotelu. Przypuszczałem, że Niemka weźmie taksówkę sprzed hotelu od strony ulicy Heweliusza lub ktoś po nią przyjedzie. Okrążyłem budynek i dyskretnie wyjrzałem zza rogu.
Ubrana w czarne spodnie i ciemny płaszcz Gerda Kruger stała pod latarnią i wymachując parasolką, próbowała zatrzymywać taksówkę. W jednej chwili wycofałem się i pobiegłem do jeepa zaparkowanego sto metrów za postojem taxi . Musiałem jak najszybciej okrążyć hotel od strony południowej, aby wsiąść do Rosynanta jeszcze przed odjazdem taksówki. Pomimo osłabienia organizmu, biegłem, ile miałem sił, . Wybiegłem zza rogu hotelu zdyszany i spocony. Taksówka właśnie skręcała w ulicę Łagiewniki, kierując się na północ. Dobiegłem do jeepa i natychmiast ruszyłem za nią, nie zapominając, rzecz jasna, uruchomić mechanizmu zmiany koloru nadwozia.
Miałem szczęście. Czerwone światła zatrzymały taksówkę na najbliższym skrzyżowaniu. Przezornie zatrzymałem się za jakąś ciężarówką, aby nie zostać przez Niemkę zauważonym. .
Gerda Kruger kierowała się na północ – najpierw aleją Zwycięstwa, a następnie aleją Grunwaldzką. Za torem wyścigów konnych w Sopocie taksówka w dalszym ciągu jechała na północ. Wreszcie zatrzymała się w pobliżu Parku Południowego i słynnego sopockiego mola. Teraz, w listopadzie, miejsce to nie przypominało wcale tętniącego życiem kurortu. Zdawało się, że życie tutaj wymarło.
Stanąłem sto metrów za taksówką. Niemka wysiadła pośpiesznie i poszła chodnikiem w kierunku Grand Hotelu.
Z półminutowym opóźnieniem wszedłem za nią do holu.
Schowałem się za dorodną palmą nieopodal recepcji i obserwowałem siedzącą samotnie w barze Niemkę.
Po pięciu minutach zjawił się tam niski mężczyzna ubrany w luźny, ciemny garnitur. . Pewnym krokiem wszedł do baru i ukłonił się Niemce, a następnie dosiadł się do jej stolika. Był lekko otyłym i łysiejącym osobnikiem po czterdziestce. Na palcu jego prawej ręki błyskał złotem wielki sygnet. Facet bardziej przypominał gangstera niż intelektualistę, ale miał pewną klasę. Od razu nadałem mu ksywkę Mafioso.
Para zamówiła kawę i zaczęła rozmawiać. Nie było szans, abym w barze mógł ich podsłuchać, . Było to małe pomieszczenie, a poza tym kobieta siedziała bokiem do wejścia. Natychmiast by mnie zauważyła, gdybym tylko tam wszedł. Jedyne, co mogłem zrobić, to cierpliwie czekać na rozwój wypadków.
Po dwudziestu minutach opuścili hotel i podeszli do granatowego mercedesa. Po chwili trzasnęły drzwiczki samochodu. Odjechali. Tylko jak miałem ich dogonić, skoro jeep stał zaparkowany trzysta metrów dalej? Jeśli Mafioso odwiezie teraz Gerdę Kruger prosto do naszego hotelu , zapewne
zauważy ona zniknięcie naszego ministerialnego pojazdu I w ten oto sposób stracimy atut w tej rozgrywce. Dopóki bowiem Niemka nie zdawała sobie sprawy z tego, że wiemy o jej dziwnych spotkaniach, dopóty mieliśmy nad nią przewagę.
Ostatkiem sił, na ugiętych kolanach i kompletnie przemoczony dotarłem do jeepa. Włączywszy ogrzewanie, ruszyłem za mercedesem. Tylko gdzie miałem jechać?
Wykręcając na pustej ulicy, zauważyłem w głębi głównego deptaka – którego przedłużenie stanowi właśnie sopockie molo – czerwone światła jakiegoś samochodu. Zwróciłem na nie uwagę dlatego, że deptak jest zamknięty dla ruchu drogowego. A jednak ktoś nadjeżdżał od strony mola. To mógł być mieszkaniec którejś z pobliskich trzypiętrowych kamieniczek lub właściciel jednego z barów, restauracji albo… galerii. Właśnie! Zatrzymałem się i wytężyłem wzrok. Sto metrów przede mną stał zaparkowany pod latarnią granatowy mercedes. Po chwili wyszli z niego Mafioso i Niemka.
A więc nie pojechali do Gdańska! Po prostu z Grand Hotelu udali się do antykwariatu mieszczącego się na tej konkretnej ulicy, Ale najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że w tym właśnie lokalu nieznany osobnik próbował sprzedać biblię skradzioną z Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego.