ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

NA SZPITALNYM ŁÓŻKU * WIZYTA CHŁOPCÓW * ROZMOWA HANDLOWCÓW * KĘPA BAZAROWA I Arsène LUPIN * UCIECZKA * ROSYNANT * W TORUŃSKIM HOTELU POLONIA * WYSPA * OBSERWUJĘ BIBLIOTEKĘ GŁÓWNĄ UMK * PONTIAC * PANI REDAKTOR I MĘŻCZYZNA W PŁASZCZU * BATURA! * ZOSTAJĘ PRZECHWYCONY * REWELACJE KOMISARZA SWADY * CZY STUDENT TO Arsène LUPEN? * POLOWANIE NA WŁAMYWACZA * POŚCIG * PŁETWONUREK * AKCJA NA WYSPIE * TAJEMNICZE ISUZU

 

Nie przypuszczałem, że szpitalne łóżka mogą być tak wygodne, chociaż w tej chwili dałbym wszystko, aby być w Toruniu z Panem Samochodzikiem. Niestety, najbliższy tydzień  miałem spędzić w jednej sali z dwoma pacjentami, którzy wciąż rozmawiali o giełdzie i wahaniach cen hurtowych.

Niewiele pamiętałem z sobotniej przygody w starym domu wynajmowanym przez Patryka Cienia na Bemowie. Zostałem złapany w pułapkę – częściowo z powodu dzwoniącej komórki i własnej nieostrożności. Ogłuszono mnie i próbowano ustalić tożsamość osoby, która podsłuchiwała ich rozmowę. Co jeszcze? Nie mogli zapalić jeepa, więc zmusili mnie do wyjawienia kodu zezwalającego na uruchomienie silnika. Pamiętałem, że rozmawiali o czymś ważnym… wymienili jakąś nazwę… ale nie mogłem sobie przypomnieć – jaką.

Po zażyciu lekarstw, zamierzałem oddać się drzemce. Ledwo zamknąłem oczy, gdy   otworzyły się drzwi i do sali weszła groźna pielęgniarka z dwoma chłopcami. Poznałem ich w naszym biurze. To byli Marcin i Wiesiek!

– Czy to pańscy znajomi? – dopytywała się .

– Tak, proszę ich wpuścić – odezwałem się słabym głosem.

Pielęgniarka niechętnie wyszła.

– Coś się stało? – zapytałem, gdy zamknęły się za nią drzwi.

Wiesiek potrząsnął kluczykiem przed moim nosem.

– Znaleźliśmy Rosynanta – oznajmił triumfalnie.

Z wrażenia uniosłem się na łokciu, zapominając o bólu i wszelkich niedomaganiach mojego organizmu.

– Śledziliśmy tych dwóch w pontiacu – wyjaśnił zzaraz Marcin. – Przypadkowo natrafiliśmy na nich w tej samej ruderze, w której przetrzymywali pana Tomasza. To chyba ich ulubiona kryjówka, bo tam właśnie zostawili jeepa.

– A wy co zrobiliście? – wystraszyłem się. – Przyjechaliście nim tutaj?

– Gdzie tam! Bez przerwy włącza się alarm. Zabraliśmy kluczyki i przyjechaliśmy do pana.

– Musimy zawiadomić policję – wycedziłem. – Czy wiecie, że mogliście zatrzeć ślady pozostawione przez bandziorów?

Z wielkim wysiłkiem wstałem z łóżka i założyłem szlafrok. Kilka razy zachwiałem się niebezpiecznie na nogach, ale w porę uratowała mnie niezawodna w takich przypadkach ściana.

– Dokąd pan idzie? – zapytał ze śmiechem pacjent z nogą na wyciągu. – Chyba od razu do kostnicy, co?

Wyszedłem na korytarz, nie zważając na jego docinki.

– Czy pan zwariował? – krzyknęła  pielęgniarka, siedząca w małym pomieszczeniu dla personelu. – Natychmiast do łóżka! Bohater się znalazł.

Wybiegła na korytarz, prosto na mnie.

– Chciałem zadzwonić na policję, proszę pani – zacząłem się tłumaczyć.

Mówiąc to, znowu się zachwiałem na nogach.

– Ja się panem lepiej zaopiekuję niż policja – zapewniła mnie, marszcząc groźnie czoło. – W tył zwrot!

Nie było sposobu na  siostrę. Wróciłem więc do łóżka, a chłopcy zostali wypędzeni ze szpitala. Nie zapomnieli jednak zostawić mi kluczyka do Rosynanta.

Po obiedzie podłączono mnie do kroplówki i szybko usnąłem. Obudziłem się zlany potem, ale sen dodał mi sił. Pacjenci obok wciąż niezmordowanie dyskutowali o notowaniach giełdowych, a ja próbowałem przypomnieć sobie: o czym rozmawiali ludzie  de Góreckiego w starym domu na Bemowie? Wydawało mi się, że któryś z nich rzucił coś istotnego, coś co było istotne dla naszego śledztwa. Ale P za nic w świecie nie mogłem przypomnieć sobie, o co konkretnie chodziło.

Jak na złość pacjenci obok tak głośno rozmawiali, nie pozwalając mi na pozbierane myśli.

– Dorsza musi pan sprowadzić prosto z Wybrzeża – nadawał jeden z nich. – Inaczej się nie opłaca. Na bazarze jest drożej. Stracisz pan na benzynie, a  transport i tak się opłaca. Ale to musi być duży transport, nie jakieś dwieście kilogramów, ale przynajmniej…

Alarmowe światełko zapaliło się w mojej głowie.

– Co pan powiedział? – Uniosłem się nad łóżkiem i spojrzałem na nich wyczekująco. – Chodzi mi o te ceny! Pamięta pan?

– To pan też z branży rybnej? – Ucieszył się ten na wyciągu. – Mówiłem koledze, że na bazarze nie opłaca się kupować, bo…

– Właśnie! – krzyknąłem triumfalnie. – Bazar! Spotkanie na Kępie Bazarowej, dzisiaj w nocy!

Ta, to właśnie dzisiaj banda de Góreckiego planowała kradzież starodruku z Biblioteki Głównej Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Nie w środę, a dzisiaj – we wtorek!

– Nie znamy tego bazaru? Jakiś ekstra towar? – ożywili się pacjenci.

– Tak. Towar jest bezcenny. I dlatego muszę natychmiast opuścić szpital.

– Nie zapomnij pan o nas – błagał mnie jeden z nich. – Masz pan tu nasze wizytówki.

Gdy tak nadawali, ja wyjąłem igłę z przedramienia i odstawiłem na bok kroplówkę. Zacząłem powoli pakować do torby osobiste rzeczy, obiecując przekazać niezwłocznie pacjentom informację w sprawie nieistniejącego towaru.

Zrzuciłem szpitalną pidżamę i z wielkim trudem ubrałem się.

– Jak interes, to interes – skomentowali moje działania. – Ryba lubi śmierdzieć.

Pożegnałem się i uchyliłem drzwi na korytarz. Był pusty, więc wyszedłem i zacząłem iść w kierunku wyjścia ewakuacyjnego. I zaraz usłyszałem za swoimi plecami głos  pielęgniarki:

– Pan dokąd?! Z wizytą?

– Już po – rzuciłem przez ramię zmienionym głosem.

Przyśpieszyłem kroku. To był bolesny marsz, podczas którego zataczałem się po korytarzu niczym pijany marynarz. Na szczęście doszedłem do wyjścia. Zerknąłem za siebie. Siostra gapiła się na mnie podejrzliwie, więc czym prędzej zamknąłem za sobą drzwi. Biegłem po schodach najszybciej, jak mogłem, a świadomość, że na dole pojawi się lada chwila zaalarmowany przez siostrę strażnik, dodała mi sił.

W holu  wmieszałem się w tłum. Na zewnątrz czekała zamówiona przez kogoś  taksówka. Skorzystałem z okazji i wsiadłem do niej bez skrupułów.  Kazałem zawieźć się w okolice Janek.

Taksówkarz był tak dobry, że użyczył mi swojego telefonu, z którego zadzwoniłem na Komendę Główną. Niestety,  komisarz Swada był nieosiągalny, więc szybko się rozłączyłem. Potem połączyłem się z Moniką i zdobyłem nazwę hotelu, w którym zakwaterowali się szef, Zośka i Gerda Kruger..

W taksówce przypomniałem sobie przebieg rozmowy w starym domu. Byłem otępiały i zraniony, ale słyszałem słowa Skorpiona adresowanego do Studenta:  

„Na Kępie Bazarowej, obok Dworca Głównego, będziemy czekać na ciebie, ” . Przypomniałem sobie o tym dopiero wtedy, gdy w szpitalu jeden z pacjentów wspomniał o „bazarze” . Automatycznie skojarzyłem to z Kępą Bazarową – toruńską wysepką na prawym brzegu Wisły, a jednocześnie rezerwatem przyrody.

O czym dalej rozmawiali?

„Miałem ukraść starodruk w środę” – dziwił się Patryka Cienia. „Zmiana planów” – oznajmił Skorpion. Tak, pamiętałem teraz każde ich słowo. Skorpion zmienił dzień włamania na wtorek w obawie, że ich wcześniejsza rozmowa w starym domu została przez kogoś zarejestrowana. A przecież kilkanaście minut przed przerwaniem połączenia w mojej komórce mówili o środzie jako dniu kradzieży.  .

Tak więc miałem naszego Arsène’a Lupina!

Rosynant stał za krzakami w sąsiedztwie rudery, niewidoczny od strony polnej drogi. Wyłączyłem alarm kluczem–pilotem i zerknąłem do środka. Sprawdziłem też bagażnik. Wszystko było na swoim miejscu: noktowizor, latarka, lornetka… Nic nie zginęło. Nie stwierdziłem żadnych szkód.  

Już miałem uruchomić silnik, gdy nagle dojrzałem coś we wstecznym lusterku. A raczej kogoś. Ktoś skradał się z tyłu samochodu. Jakaś szara postać ukryła się za krzakiem. Poczułem dziwne mrowienie wzdłuż kręgosłupa, ale zaraz się uspokoiłem.

 Za szybą od strony pasażera   ukazała się nagle twarz młodego człowieka. Wiesiek!

Wysiadłem z jeepa. Dwóch młodzieńców już stało po drugiej stronie.

– To znowu wy? – krzyknąłem na nich . – Co  tutaj robicie?

– Po wizycie w szpitalu wróciliśmy tu i zaczekaliśmy na pana – wyjaśnił Marcin. – Założyłem się z Wieśkiem, że zjawi się pan jeszcze dzisiaj. I wygrałem.

– Bawicie się w detektywów? – Spojrzałem na nich srogim wzrokiem i westchnąłem. – Wsiadajcie. Zawiozę was do domu.

– A nie do Torunia?

– Jeszcze czego! – prychnąłem. – Działam nielegalnie, poza prawem. Rozumiecie? Nie mam zamiaru mieszać do tego was, niepełnoletnich.

– Jesteśmy dorośli! – protestowali.

Nic nie wskórali tymi zapewnieniami. Byłem nieustępliwy. Misja w Toruniu należała do nadzwyczaj niebezpiecznych. Ostatecznie, zostawiłem ich na placu Szwedzkim, bo tam – jak twierdzili – mieli dobre połączenie komunikacyjne i chcieli jeszcze połazić po sklepach.

– Niech pan złapie tego Arsène'a Lupina! – zawołał na pożegnanie Marcin.– I proszę nie zapominać, że mamy w tym swój udział!– dodał Wiesiek.

Do Torunia dotarłem  późnym popołudniem. Padałem ze zmęczenia. Nie padało i było dość ciepło, ale porywisty wiatr nieco uprzykrzał mi jazdę.

W recepcji hotelu Polonia zapytałem o pana Tomasza.

– Przykro mi, ale ten pan kategorycznie nie życzy sobie, aby mu przeszkadzano – oświadczyła recepcjonistka.

Wyjaśniłem, kim jestem.

– I co z tego? – Wzruszyła ramionami. – Spokój gości jest ważniejszy. Za to dodatkowo płacą.

–  W takim razie, proszę o numer pokoju Gerdy Kruger.

– Chodzi o tę Niemkę? Jest w dwuosobowym pokoju z nastolatką.

– Wiem. To Zosia. Chciałem z nią porozmawiać.

– Wykluczone! One też prosiły o spokój.

–  Poszli tak wcześnie spać?

– Nie wiem, proszę pana. To nie nasza sprawa.

– Czym tutaj przyjechali? Pociągiem? Samochodem?

– Fiatem punto.

– A gdzie zaparkowali?

– Pod teatrem jest parking.

W drzwiach prowadzących na zaplecze pojawił się rosły mężczyzna, który  przez chwilę patrzył na mnie posępnym wzrokiem. Dałem  spokój i wyszedłem na ulicę. Na parkingu  dostrzegłem parkującego fiata punto.

„Pan Tomasz nie wie, że kradzież nastąpi dzisiejszej nocy, więc poszedł wcześnie spać” – pomyślałem. „Ale dziwne, że Zosia i  Kruger również się położyły. Zdumiewająca zgodność”.

W barze szybkiej obsługi wlałem w siebie prawie pół litra kawy, a następnie kupiłem kanapki.  Tak wyekwipowany pojechałem na drugą stronę rzeki.

Kępę Bazarową oddzielał od lądu wąski pas odnogi Wisły, zwany Małą Wisełką.  Położoną naprzeciw dzielnicy staromiejskiej wyspę porastał las łęgowy, w którym  chroniło się ptactwo i drobne zwierzęta. W XIX wieku znajdował się jeszcze na niej czterechsetletni most, którym do Starego Miasta prowadziła droga przez Bramę Mostową, będąca w istocie miejscem handlu. To dlatego przylgnął do niej przydomek „bazarowa”. Stały tu kiedyś chałupy tak zwanych „partaczy”,  (ludzie uprawiający nielegalnie rzemiosło) i fortyfikacje ziemne pamiętające  wojny – szwedzkie i  napoleońską.

Dzisiaj – w tych miejscach – rosła bujna zieleń. Oprócz kempingu i  klubu sportowego nad samym brzegiem rzeki nie istniały tutaj żadne inne obiekty,  Teren idealnie nadawał się do załatwiania ciemnych interesów.

Pokręciłem się po okolicy. Dojechałem nawet nad sam brzeg Wisły, przejeżdżając przez most na Małej Wisełce, skąd mogłem zerknąć na słabo oświetloną w jesienną noc  panoramę miasta po drugiej stronie pomarszczonej rzeki.

Zawróciłem i odwiedziłem Dworzec Główny. Nigdzie nie zauważyłem pontiaca albo poloneza.

Ruszyłem zatem na Bielany. Na Osiedlu Uniwersyteckim zaparkowałem za akademikami obok ciemnego vana. Po prawej ręce miałem lasek, za którym sterczał kilkupiętrowy budynek Biblioteki Głównej UMK, a bardziej na lewo aula oraz rektorat.

Czekałem.

Około ósmej wieczorem zjadłem kanapkę i wyszedłem z samochodu. Naciągnąłem na głowę kaptur kurtki, a z bagażnika wyjąłem noktowizor i latarkę.

Odwracając się od samochodu, zderzyłem się z jakimś mężczyzną w prochowcu, który bąknął „przepraszam” i szybko się oddalił. Po chwili ruszyłem  przez lasek w kierunku biblioteki. Deszcz zaczął kropić, ale  marsz utrudniał porywisty wiatr. Na skraju lasku stanąłem za sosną, by odpocząć.

Mój wyjazd do Torunia był czystym szaleństwem. Zaledwie trzydzieści kilka godzin temu odzyskałem przytomność. Miałem poważny uraz głowy. Powinienem teraz leżeć pod kroplówką w szpitalu, w ciepłej sali pod czujnym okiem groźnej pielęgniarki. Zamiast tego doświadczałem wszelkich niewygód jakie może zaoferować praca w terenie.  Poza tym, dokuczliwy ból rozsadzał moją głowę, a w oczach co jakiś czas ciemniało, jakbym lada chwila miał odlecieć w  niebyt. Tylko kawa łagodziła część z tych objawów.

Przez kolejny kwadrans podpierałem sosnę. W oknach biblioteki na piętrach gasły i zapalały się światła i tylko gdzieniegdzie na dole regularnie się paliły.

– Za wcześnie na Arsène'a Lupina – mruknąłem do siebie. – Teraz jest pora sprzątaczek.

Przystawiłem noktowizor do oczu i obejrzałem dokładnie bibliotekę oraz parking przyległy do rektoratu i auli za basenem. W zaparkowanych tam autach nikogo nie dostrzegłem. Teren wydawał się  opustoszały. Jedynie wiatr szalał po uniwersyteckimi alejkach i między budynkami, targając ze sobą resztki zwiędłych liści.

Postanowiłem znowu odwiedzić Kępę Bazarową.

Zaparkowałem obok dworca kolejowego i drogę na wyspę przebyłem pieszo. Wehikuł zbytnio rzucał się w oczy. Kiedy znalazłem się na rozwidleniu dróg na wysepce, jakieś sto pięćdziesiąt metrów w kierunku wschodnim ujrzałem betonowy plac wykrojony z rozległej i zdewastowanej łąki. Stał tam piętrowy dom, ale moją uwagę przykuł zaparkowany  obok niego pontiac.

Nie wierzyłem własnym oczom. Miałem go! Schowałem się więc między drzewami i ustawiwszy ostrość noktowizora, zacząłem obserwację. Wewnątrz samochodu siedział mężczyzna w czapce baseballowej na głowie. Viper! Właśnie się posilał, a to oznaczało, że do „godziny zero” zostało jeszcze trochę czasu.

„Gdzie jest jego kompan?” – zastanawiałem się gorączkowo.

Skierowałem obiektyw noktowizora na zachód, w głąb drogi biegnącej wzdłuż dłuższego ogrodzenia kempingu. Trzysta pięćdziesiąt metrów dalej  podła droga, zwana dumnie ulicą Dybowską, kończyła się wyjazdem na most Piłsudskiego. Obserwacja terenu nie była łatwa z uwagi na gęsto rosnące drzewa, znacznie ograniczające widoczność.

Oparłem się mocniej o olszynę. W pewnym momencie usiadłem pod drzewem. Zmęczenie dawało o sobie znać. . Co pewien czas przykładałem noktowizor do oczu i na zmianę obserwowałem to zachodnią, to wschodnią stronę wyspy. W pewnym momencie Viper skończył posiłek i wysiadł  z samochodu. Zniknął na moment w krzakach, ale zaraz z powrotem wsiadł do wozu.

Dopiero po dwudziestu minutach ujrzałem u wylotu drogi na most pojawiło się audi. Nadjeżdżało od strony miasta, o czym świadczył migający lewy sygnalizator.

– Co się tutaj dzieje? – szepnąłem do siebie, zaniepokojony rozwojem sytuacji. Zostawiłem Vipera w spokoju i skoncentrowałem się na obserwacji audi, które po chwili zatrzymało się. Zgasły jego światła i wysiadła z niego

 ubrana na sportowo redaktor Bojanowska. Zapaliła papierosa i czekała. Zaraz wyjaśniło się na kogo. Po minucie na drodze pojawił się mężczyzna w prochowcu i kapeluszu na głowie. Wyszedł zza drzewa od strony stromego zbocza łączącego się u podnóża z niedostępnymi chaszczami wyspy. Człowiek ten podszedł do redaktorki i zaczęli o czymś rozmawiać. Zdaje się, że widziałem go wcześniej na terenie osiedla akademickiego – dwie godziny temu.

Obserwowałem ich dalej. Kobieta sprawiała wrażenie nieco zdenerwowanej. Mężczyzna w prochowcu był bardziej opanowany, jakby to on rozdawał tutaj karty.

Po kilku minutach skończyli rozmawiać. Kobieta wsiadła z powrotem do audi, a mężczyzna skierował się pieszo w stronę mostu. Wkrótce zniknął z pola widzenia. W tym czasie audi zbliżyło się do skrzyżowania dróg na wyspie (nieopodal miejsca, w którym byłem ukryty) i wąską alejką zjechało na położony w dolince, tuż przy samej drodze, kemping. Podbiegłem bliżej bramy, aby mieć lepszy punkt obserwacyjny.

Audi zatrzymało się obok dwóch samochodów parkujących przed recepcją. Wysiadła i podeszła do jednego z drewnianych domków w głębi terenu. Po chwili zapukała do drzwi jednego z nich. Otworzyły się.

W ich progu stanął, nie uwierzycie, Jerzy Batura.

Zamurowało mnie. Już zupełnie nie wiedziałem, o co w tym wszystkim chodzi. Who is who? Kim był człowiek w prochowcu? I dlaczego pani redaktor spotkała się z nim w tajemnicy przed Baturą? No i jaką rolę odgrywał Viper? Czy był na usługach Jerzego?

Skierowałem obiektyw noktowizora na pontiaca. Viper niewzruszenie tkwił na posterunku. Coś mi podpowiadało, że pozostanie tam dłużej. Jego kompan, zwany Skorpionem, mógł przebywać teraz na terenie osiedla akademickiego na Bielanach, aby koordynować poczynania studentów w bibliotece, a następnie przywieźć ich tutaj po dokonaniu kradzieży.

„A potem przesiądą się do pontiaca  i szukaj wiatru w polu” – pomyślałem ze zgrozą.

Przed opuszczeniem Kępy Bazarowej dostałem się na teren kempingu, pokonawszy ogrodzenie . Ostatkiem sił zakradłem się pod  domek Batury i  stanąłem przed częściowo zasłoniętym oknem. Wewnątrz ujrzałem Baturę rozmawiającego  z redaktorką. Oboje byli mocno podenerwowani. Wytężyłem słuch. Niestety, wyjący wiatr i samochody na moście zagłuszały ich słowa. Zagłuszały też, niestety, kroki.

Znowu dałem się zaskoczyć. Ktoś podszedł mnie od tyłu. Jedną ręką objął moją szyję, a drugą

wbił boleśnie w krzyż.    Byłem tak słaby, że nogi same ugięły się pode mną. Upadłem na ziemię. W słabym świetle żarówki nad drzwiami błysnął pistolet, który napastnik trzymał w ręku. Nade mną stał człowiek w prochowcu i kapeluszu.

Bez trudu  zauważył moją słabość  (a może wiedział o niej), bo zaciągnął mnie gdzieś dalej, z dala od domku Batury. Ostatecznie wylądowałem na ganku innego budynku.

Mężczyzna zdjął z głowy kapelusz i czarną perukę, na koniec odkleił sztuczne wąsy.

Dopiero teraz rozpoznałem komisarza Swadę.

Jeszcze nigdy nie piłem herbaty w policyjnym vanie. I nigdy nie siedziałem w takim vanie! W jego wnętrzu znajdowała się imponując aparatura audiowizualna niezbędna do przeprowadzenia operacji w terenie i było tam dosyć miejsca na ugoszczenie jeszcze jednego pasażera.

– Nie zignorował pan domysłów Pana Samochodzika  o planowanej kradzieży starodruku – zwróciłem się do komisarza. – Pan  wiedział, że mój szef się nie mylił. Wiedział pan jeszcze coś, o czym Pan Samochodzik nie miał pojęcia, a mianowicie, że  kradzież nastąpi nie w środę, a we wtorek, czyli dzisiaj..

– W rzeczy samej, młody człowieku – odparł  komisarz. – Tym bardziej, że fałszywy Raczyński również w Toruniu zostawił dwa rewersy wypełnione w sierpniu i we wrześniu.

Przyjrzał mi się badawczo.

– Na pewno nie potrzebuje pan lekarza?

– Nie, czuję się całkiem dobrze – skłamałem, gdyż czułem się podle, ale chciałem uczestniczyć w wielkiej akcji przeciwko Arsène'owi Lupinowi . – Niech pan mówi dalej, komisarzu.

– Zacznijmy od tego, że redaktor Bojanowska jest, jakby to powiedzieć, naszą wtyczką u Jerzego Batury – zaczął wyjaśniać. – To sprytna kobieta. Trochę narwana, ale jak każdy młody, ambitny dziennikarz przebojowa. Zamarzyła o sławie w mediach i upolowała naszego niesławnego bohatera. A wszystko zaczęło się na wiosnę, gdy prasa nagłośniła sprawę nieznanego sprzedawcy niemieckiej biblii w sopockim antykwariacie.

„A więc to tak” – pomyślałem. „Pani redaktor dowiedziała się o przylocie Niemki do Warszawy od Batury! A ten – zapewne od Vipera, bo de Górecki musiał o tym wiedzieć, skoro wysłał na lotnisko Skorpiona (pamiętacie tego taksówkarza, którego wziąłem w pierwszej chwili za złodzieja?)”.

– Pani redaktor – ciągnął dalej komisarz – zauważyła dość często pojawiające się w prasie ogłoszenia typu: „Kupię stare, cenne książki, rękopisy, inkunabuły”. To było  podejrzane, gdyż żaden uczciwy antykwariusz nie zamieściłby takiego ogłoszenia. Starych druków nie skupuje się przecież jak makulatury. Bojanowska wyczuła, że w ten sposób ktoś może chcieć kupić biblię, aby zachęcić zrażonego niepowodzeniem sprzedaży w Sopocie złodzieja. I nie myliła się. Tak właśnie trafiła na Baturę, bo to on wykupił te ogłoszenia w gazecie. Zaczaiła się na niego na poste restante i gdy Batura odebrał listy ze skrytki, zaczęła go śledzić. Aż wreszcie najzwyczajniej w świecie go poderwała.

– Dotychczas to Batura uwodził kobiety – zdziwiłem się.

– Tym razem to on został poderwany. Ale w taki sposób, aby uwierzył, że to on jest podrywaczem. Pani redaktor udawała naiwną studentkę dziennikarstwa, znudzoną  nauką i marzącą o łatwym i niekoniecznie przyzwoitym życiu.

Między innymi dowiedziała się od Batury, że właściciel sopockiego antykwariatu Antikwa, który zgłosił na policję próbę sprzedaży biblii, wcale nie zrezygnował z jej kupna. O nie! Po prostu był ostrożny. Próbujący sprzedać starodruk młody człowiek mógł być bowiem nasłanym przez policję szpiclem.

– Tym kimś był Patryk Cień, prawda?

– Tak, to on. Wspólnie z kolegą Stefanem K., studentem bibliotekoznawstwa, w najdrobniejszych szczegółach zaplanowali kradzież biblii z Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego. Powiem więcej: zaplanowali też następne, ale o tym później.

– Wróćmy do wydarzeń tego lata – kontynuował komisarz. – Patryk Cień, ten z końskim ogonem, który próbował sprzedać biblię, ostatecznie zwiał z sopockiego antykwariatu. Jednak właściciel Antikwy nie zamierzał wypuścić z ręki takiej okazji. Postanowił odszukać chłopaka i wejść w posiadanie starodruku. W tym właśnie czasie Jerzy Batura, zaalarmowany doniesieniami mediów na temat próby sprzedaży książki, dał swoje ogłoszenie w prasie. I w ten oto sposób nasza redaktorka dostała się na dwór Batury. Zaczęło się polowanie na złodziei biblii. Albo inaczej – rozpoczął się pojedynek Antikwa kontra Batura.

Zapytałem komisarza o rolę de Góreckiego w całej sprawie.

– Ten człowiek współpracuje z antykwariatem Antikwa. Jest kimś w rodzaju ich warszawskiego przedstawiciela. Zbudował swoje małe imperium na handlu dziełami sztuki. Pośredniczył w kilku nielegalnych transakcjach przemytu dzieł sztuki na Zachód. Niestety, nie mamy dowodów na jego przestępczą działalność. Wracając do sprawy, Wacław de Górecki dostał polecenie odebrania studentom niemieckiej biblii. Poszukiwania Patryka i Stefana trwały miesiąc. Do transakcji miało dojść w publicznym miejscu w połowie lipca. Oczywiście Batura o wszystkim wiedział i postanowił wkroczyć do akcji we właściwym momencie, aby zgarnąć biblię. Jednak ktoś trzeci ubiegł i jego, i bandę de Góreckiego!

– „Gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta”?

– Tylko nie wiemy, kim on jest. Ten „trzeci”. Od tego momentu zarówno de Górecki, jak i Batura mają się na baczności i robią wszystko, aby  dorwać tego, który wyprowadził ich w pole.

– Skąd pan to wszystko wie, komisarzu? – zdziwiłem się. – Ma pan donosiciela w zespole de Góreckiego?

– Nie, nie – żywo zaprotestował. – W jego szajce działa szpieg Batury. Niestety, redaktor Bojanowskiej nie udało się ustalić jego tożsamości.

– To Viper – oświadczyłem, przypomniawszy sobie zdjęcie zrobione przez Wieśka na placu Szwedzkim, na którym Batura rozmawiał właśnie z Viperem. Tym szpiegiem mógł być tylko on!

– Że co? – Swada nie dowierzał i przez chwilę patrzył na mnie podejrzliwie. – A skąd pan  to wie?

Opowiedziałem mu o  dwóch chłopcach, którzy uratowali panu Tomaszowi życie i śledzili oprychów de Góreckiego. Swada był pod wrażeniem mojej relacji, choć z dezaprobatą odniósł się do aktywności licealistów w tej niebezpiecznej sprawie.

– A co z redaktor Bojanowską? – przezornie zmieniłem temat. – Może to ona jest tym złodziejem? Wiedziała  o wszystkim od Batury i mogła…

– Gdyby to ona była owym tajemniczym złodziejem, nie współpracowałaby teraz z nami – Komisarz pokręcił głową. – Sama jest ciekawa, kim jest ten zuchwały złodziej.

Słysząc to, moje podejrzenia automatycznie skierowały się na osobę Gerdy Kruger.

– Dzięki pani redaktor – przerwał moje przemyślenia komisarz  –wiedzieliśmy o zmianie daty kradzieży w Bibliotece Głównej Uniwersytetu Mikołaja Kopernika.  Najpierw Batura dowiedział się od swojego donosiciela, że studenci mieli wcześniej opracowany plan kradzieży w Gdańsku i w Toruniu. De Górecki zwietrzył okazję zarobienia niezłych pieniędzy,  wykorzystując umiejętności studentów. Byli sprawni fizycznie, mieli rozległą wiedzę na temat bibliotek, bibliotekarstwa, historii i fizyki. Typ nowoczesnych, wykształconych włamywaczy. De Górecki nie mógł jednak zrozumieć, kto ukradł podręcznik gramatyki łacińskiej z Biblioteki Gdańskiej PAN, skoro nie zrobili tego Patryk Cień i Stefan K.? A przecież planowali takie włamanie! Znowu ubiegł ich tajemniczy ktoś . Prawdopodobnie ten sam , który zwinął im sprzed nosa biblię. Po  kradzieży w Gdańsku dokonanej przez nowego Arsène'a Lupina de Górecki postanowił spróbować szczęścia w Toruniu.

– Wynika z tego, że Patryk Cień nie jest Arsène'em Lupinem!

– To on! – Uśmiechnął się komisarz. – Przecież zostawił  swoją wizytówkę na półce z biblią. Problem jest taki, że pojawił się drugi Lupin! Szuka go policja, szuka   de Górecki i Batura.

To co usłyszałem od komisarza spowodowało niezły mętlik w mojej głowie. Nowy Lupin sprzątnął w lipcu wszystkim zainteresowanym stronom biblię, a już w lipcu i sierpniu pojawiły się w bibliotekach w Gdańsku i w Toruniu rewersy wypełnione przez fałszywego Raczyńskiego. Ten złodziej działał metodycznie i skutecznie. Naprawdę byłem pod wrażeniem jego umiejętności planowania i realizacji włamań.

Wyjaśniła się przy okazji zagadka dwóch wizytówek Arsène'a Lupina. Jedną zrobiono z wyciętego nożyczkami prostokąta biblii, a podpis wykonano pieczątką. To było dzieło studentów. Drugą, wysłaną do Pana Samochodzika i Gerdy Kruger,  również wycięto z którejś ze stron starodruku, ale podpis wykonano za pomocą komputera i drukarki. Nowy Lupin nie tylko ukradł biblię właściwym złodziejom, ale przywłaszczył sobie ich pseudonim. Przysłanie wizytówek stanowiło rodzaj „chrztu”.

I znowu stanęła mi przed oczami Gerda Kruger. Widziałem ją oczami wyobraźni, jak wycina ze starodruku mały prostokącik i i umieszcza na nim podpis „Arsène Lupin”. Widziałem ją na poczcie, gdzie jedną wizytówkę wysyła  do pana Tomasza, a drugą… do siebie.

Poczułem mdłości i dreszcze.

– Naprawdę nic panu nie jest? – zaniepokoił się Swada.

– Nie. – Wykonałem uspokajający gest ręką. – Proszę mówić dalej.

– Skoncentrujmy się na bieżących sprawach – powiedział i zerknął na zegarek. – Wiedzieliśmy zatem o planowanej kradzieży w Toruniu. Wybaczcie, ale nie chcieliśmy was w to mieszać. Stąd moje udawane wątpliwości i niedowierzanie, kiedy pański szef  zdał mi relację z podsłuchanej rozmowy Skorpiona z Viperem. Nie mogłem pozwolić na to, aby detektywi  rozwiązywali za nas sprawy. Jednakże pański przełożony jest uparty jak osioł i przyjechał do Torunia wraz z Niemką i nastolatką. Próbował nawet wyciągnąć od swojej starej znajomej pani Wandy istotne informacje, ale na szczęście chodziłem za nimi w przebraniu w charakterze anioła stróża. Na szczęście pani Wanda wymyśliła bajeczkę o śledzącym ją mężu i oddaliła się, nie udzielając pańskiemu szefowi żadnych informacji . Oczywiście,  wcześniej została ona przeze mnie poinstruowana, aby milczeć w każdej sprawie.  Na wszelki wypadek nasz człowiek w recepcji hotelu Polonia trzyma rękę na pulsie.

„To dlatego w hotelu nie chciano mnie wpuścić na górę” – pomyślałem.

Komisarz rozłożył mapę Torunia i wskazał  Bielany.

– W Bibliotece Głównej mamy swojego człowieka przebranego za strażnika – wyjaśnił.

– Na kempingu na wyspie również jest nasz człowiek, który obserwuje domek Batury, a w pobliżu dworca kolejowego kilku ludzi czeka na sygnał wkroczenia do akcji. Oczywiście mamy z nimi stałą łączność.

Drugi policjant siedzący za nowoczesną konsolą włączył jakiś przycisk i na ekranie jednego z czterech monitorów ukazał się wjazd na Kępę Bazarową.

– To dzięki kamerze wiedział pan, że jestem w pobliżu? – mruknąłem.

– Właśnie – posłał mi blady uśmiech. – A w oknie pokoju studenckiego wychodzącego na gmach biblioteki znajduje się kolejny zwiadowca.

Na drugim monitorze ukazał się gmach biblioteki.

– Właśnie w tej chwili inny mój zespół dyskretnie instaluje na wyspie kamerę do obserwacji pontiaca. Wreszcie jesteśmy my, w tym vanie, zaparkowanym na placu naprzeciwko basenu i gmachu biblioteki. Idea jest taka, aby pozwolić włamywaczowi ukraść starodruk i złapać go w momencie przekazywania go drugiemu członkowi bandy. Być  może złodzieje zaprowadzą nas nawet do szefa . Nie chcemy przecież łapać płotek. Jesteśmy też spokojni o stan starodruku, gdyż  złodziej pilnuje go jak oka w głowie.   Doskonale zna  jego wartość.

– Tylko nie wiemy, na kogo polujemy – zauważyłem. – Czy na studentów, czy na nowego Lupina? Właśnie, jakim inkunabułem interesował się Raczyński?

– „Passien-Büchlein”. Unikat. Na wszelki wypadek wyjęto go z sejfu razem z innym cennym starodrukiem – jako przynętę.

Niestety, czas mijał, a złodziej lub złodzieje nie zjawili się . Jeśli jakimś cudem byli już w środku, w pobliżu powinien czekać na nich jakiś samochód. Tylko że takiego nigdzie nie było.

– Nie do końca wiadomo, w jaki sposób złodziej ukradnie starodruk i w jaki sposób zamierza opuścić budynek biblioteki – zastanawiał się komisarz we wnętrzu vana. – Tego właśnie nie udało się ustalić Baturze, a konkretnie jego wtyczce, Viperowi.

– Powód jest prosty – wtrąciłem swoje trzy grosze. – Skorpion nie ufa Viperowi po tym, jak zobaczył go na zdjęciu z Baturą.  W końcu Jerzy to znana persona w światku handlarzy dziełami sztuki. Miałem to zdjęcie w kieszeni, kiedy mnie zaskoczyli  na Bemowie.

Do dwunastej piętnaście nic się nie wydarzyło. Przesiadłem się do jeepa zaparkowanego w pobliżu i na własną odpowiedzialność czekałem na dalszy rozwój wypadków.

A potem wydarzenia potoczyły się bardzo szybko.

Najpierw w noktowizorze zauważyłem człowieka, który wydostał się na zewnątrz gmachu biblioteki przez małego okienko piwniczne. Na sobie miał czarny, obcisły kombinezon przypominający strój płetwonurka. Nie potrafiłem ustalić jego tożsamości z powodu czepka do nurkowania , który założył na głowę. Widziałem jeszcze coś –   słuchawki zmikrofonem.

Włamywacz rzucił się do szaleńczego biegu. Uciekał  skrajem rzadkiego lasu w naszym kierunku s. Na plecach miał ciemny worek – dopiero teraz to zauważyłem. Tylko na moment przystanął pod jakimś drzewem, schylił się po coś by po chwili  kontynuować swoją rejteradę  na deskorolce. Był w dobrej kondycji fizycznej i zbliżał się niechybnie do betonowego placu za aulą.

Odruchowo zerknąłem na policyjnego vana – czekał na właściwy moment do wkroczenia do akcji. W końcu złodziej zmierzał do jakiegoś samochodu, którym zaplanował ucieczkę z miasta.

Wkrótce złodziej znalazł się na wspomnianym placu za aulą. Uciekał teraz na deskorolce  w kierunku akademików  i widać było, że jest utalentowanym skateboardowcem.

W tym czasie do policyjny van podbiegł ktoś ubrany identycznie jak uciekający na deskorolce osobnik.  Pojawił się nagle i nie wiadomo skąd. W pierwszej chwili pomyślałem, że to tamten, ale nie było to przecież możliwe. Zamaskowany osobnik przykucnął na moment przed maską pojazdu  i nożem przebił przednią oponę samochodu. Gdy z vana wyskoczyli policjanci, sprawca zdążył już dobiec do porzuconej nieopodal  deskorolki. W kilka sekund później uciekał na niej za aulę, w ślad za swoim kompanem.

Tak więc cały misternie przygotowany przez komisarza Swadę plan wziął w łeb.

Jak na zawołanie zobaczyłem go we wstecznym lusterku – biegł w moim kierunku.

– To cwaniaki! – ujadał, siadając na przednie siedzenie jeepa. – Gońmy tego pierwszego złodzieja! Niech pan rusza!

Uruchomiłem silnik.  Ruszyłem z impetem, aż zapiszczały na betonie koła.

Złodzieja na deskorolce zauważyliśmy daleko za akademikiem, po drugiej stronie ulicy Gagarina. Kierował się do zaparkowanego tam forda.

– Jest! – Policjant podskoczył na siedzeniu .

Wreszcie od strony auli pojawił się jego wspólnik. Po chwili dwie czarne postaci wskoczyły do samochodu. Ford ruszył, a my pojechaliśmy za nim.

– Znali każdy nasz ruch – złorzeczył komisarz. – Obserwowali teren. Są świetnie zorganizowani. Wiemy, że co najmniej jest ich dwóch. Nie ma co, zrobili nas na szaro!

Niestety, to była prawda. Wprawdzie siedzieliśmy im na ogonie, ale nie wiedzieliśmy, co jeszcze mogą wymyśleć.

Nie musieliśmy na to długo czekać.

Na rondzie Niepodległości ford zatrzymał się . Wyskoczył z niego ubrany na czarno osobnik z plecakiem i deskorolką. Ford szybko odjechał w kierunku Przedmieścia Staromiejskiego, a on z impetem ruszył w kierunku Starówki.

– Gonimy tego na deskorolce! – krzyknął komisarz.

Łamiąc przepisy, zjechałem na przeciwległy pas ruchu i ruszyłem za uciekiniera, który znajdował się w wąskiej uliczce biegnącej w stronę Wałów gen. Sikorskiego w północnej części Starówki.

– Spryciarze – sapał zdenerwowany Swada. – Rozdzielili się i nie wiadomo, gdzie jest starodruk. Albo w fordzie, albo w plecaku tego  na deskorolce? Ford z Przymierza Staromiejskiego może pojechać na Trasę Lubicką wzdłuż Wisły lub na Grudziądz. Ale dokąd ucieka ten na deskorolce?

Osobnik na deskorolce  kluczył  uliczkami Starówki. Wydawało się, że zmierza ku rzece.

– Jak on chce się dostać na wyspę? – zastanawiał się komisarz. – Przecież nie  ucieknie mostem, bo go dogonimy, a jedyna droga na wyspę prowadzi przez rzekę.

– Może ją przepłynąć – rzuciłem.

– Woda jest zimna i f nie dopłynie na drugi brzeg. Wykończy się. To prawie kilometr!

W pewnym momencie uciekający zniknął nam z pola widzenia. Wsiąkł za murami obronnymi Starówki. Ucieczka po wąskich uliczkach zabytkowej części miasta nie wchodziła w rachubę. W ten oto sposób osobnik na deskorolce zyskał nad nami przewagę.

– Zawracam! – krzyknąłem i wykręciłem na wąskiej Fosie Staromiejskiej w pobliżu Collegium Minus.

– Co pan robi, do diabła?! – wrzasnął komisarz. – Facet ucieka w innym kierunku.

Nie słuchałem go. Podczas gdy komisarz  przez radio nadał nowe instrukcje, ja skierowałem wehikuł w stronę mostu Piłsudskiego. Po  dwustu metrach skręciłem w lewo w Bulwar Filadelfijski towarzyszący Wiśle na odcinku dwóch kilometrów. Stąd mieliśmy dobry widok na betonowe nabrzeże ciągnące się aż do niewidocznego teraz mostu kolejowego.

– Przecież ten facet ma na sobie kombinezon płetwonurka – wyjaśniłem niezadowolonemu komisarzowi. – Jestem pewny, że planuje przepłynąć na brzeg pod wodą. Tylko rzeką może nam uciec.

Wreszcie go dostrzegliśmy. Przebiegał bulwar jakieś dwieście metrów przed nami . Odrzucił od siebie deskorolkę i biegnąć nieco wolniej, zakładał pośpiesznie okulary  i mały aparat do nurkowania.

– Miał pan rację! – krzyknął podekscytowany komisarz.

Osobnik w stroju płetwonurka pozbył się także  plecaka i w ręku zostały mu już tylko płetwy. Widząc zbliżający się wehikuł, zaczął szybciej biec. Dodałem gazu. Po kilkunastu sekundach z piskiem opon zahamowałem przed  krawędzią betonowych schodków prowadzących prosto do Wisły.

Widzieliśmy uciekiniera w świetle reflektora. Wskoczył  do wody i  tyle go widzieliśmy.

Po kilku minutach dotarliśmy na drugi brzeg Wisły w okolice dworca kolejowego. Zdenerwowany komisarz wysiadł z wehikułu i podbiegł do towarowego volkswagena.

– Szybko! – krzyknął do kogoś wewnątrz. – Niech jedni pilnują pontiaca, a drudzy walą na brzeg. Lada chwila powinien wynurzyć się z Wisły płetwonurek. Nie spuszczajcie go z oczu. I nadajcie komunikat o fordzie uciekającym na Grudziądz albo na Lipno.

Z samochodu wyskoczyło trzech policjantów ubranych w panterki i bez słowa rozproszyło się po terenie.

Wewnątrz volkswagena znajdowało się podobne studio jak to w vanie. Na jednym z monitorów dostrzegłem pontiaca i niewyraźną sylwetkę Vipera. Siedział w nim nieświadomy wydarzeń, które rozgrywały się pod jego nosem. Z kolei inna kamera  zainstalowana na wyspie filmowała schowanego za jakimś drzewem ubranego na czarno Baturę.

– Czeka tam od ponad godziny – wyjaśnił policjant obsługujący aparaturę. – Obserwuje pontiaca.

– A gdzie pani redaktor? – zapytałem.

– W domku na kempingu .

– No to jazda, wysłać mi tam kogoś. – Swada klepnął się w czoło. – Nie wiadomo, czy ten łobuz o niebieskich oczach nie zrobił jej jakiejś krzywdy.

Policjant wydał przez krótkofalówkę stosowne polecenie, a my ujrzeliśmy na ekranie biegnącą od strony zarośli czarną postać. To był nasz uciekinier-płetwonurek. Biegł ciężko, zmęczony pokonaniem Wisły pod wodą.

– Patrzcie! – zawołał komisarz i wskazał palcem drugi monitor, na którym ujrzeliśmy Baturę opuszczającego swoją kryjówkę. – Batura zauważył płetwonurka.

Jerzy zaczął się skradać skrajem lasu. Od pontiaca dzieliło go sześćdziesiąt metrów. A na drugim monitorze płetwonurek  ściągnął już z głowy czepek do nurkowania, ciężko oddychając. W niewyraźnym świetle ukazała nam się twarz Stefana K. Zastanowiło mnie, że T student nie miał ze sobą żadnego pakunku. Gdzie w takim razie podział się starodruk?

Jeśli przed wskoczeniem do rzeki  pozbył się deskorolki i plecaka, to wniosek nasuwał się sam – Stefan K. od początku nie miał ze sobą starodruku!

Uzbrojony w pistolet Batura zaskoczył płetwonurka , gdy ten otwierał drzwiczki pontiaca. Wepchnął go do środka i sam wpakował się na tylne siedzenie.

Komisarz Swada sięgnął po krótkofalówkę, dając obserwującym pontiaca agentom sygnał do akcji.

Powstrzymałem go, chwytając za rękę.

– Komisarzu !– rzuciłem stanowczo. – Przecież płetwonurek nie ma  plecaka. Wyrzucił go! Starodruk musi być  w fordzie. Goniliśmy niewłaściwą osobę.

– Ma pan rację – mruknął komisarz. – Będziemy szukać tego forda, ale to może zająć trochę czasu. Teraz chcę dorwać tych trzech cwaniaków. Lepszy wróbel w garści i tak dalej..

– Komisarzu – wpadłem w błagalny ton. – Ford może dotrzeć do Lubicza Dolnego i tam  pojechać na południe autostradą do szosy łódzkiej na lewym brzegu Wisły, na którym teraz się znajdujemy. Po prostu ford może tam czekać na pontiaca.

– To niedaleko Czerniewic, komisarzu – wtrącił się drugi policjant.

– Do diabła, ma pan rację! Czyli i tak wyszło na moje. Jedziemy za pontiakiem.

Wysiadłem z policyjnego pojazdu i przesiadłem się do wehikułu. Padałem ze zmęczenia. W oczach miałem mroczki i kręciło mi się w głowie, ale nie mogłem teraz pozwolić sobie na odpoczynek.

Nie czekając na policjantów w panterkach, ruszyliśmy. Jechałem za volkswagenem.

 Pontiac od razu przyśpieszył i stało się jasne, że policyjny volkswagen nie dogoni go. Co innego wehikuł! Pod maską miał podrasowany silnik plus instalację podtlenku azotu. Najpierw wyprzedziłem policjantów i dodałem gazu. Pontiac znajdował się dwieście pięćdziesiąt metrów przede mną. Bliżej mnie zauważyłem małe skrzyżowanie. Jakiś samochód nieoczekiwanie włączył się do ruchu, więc musiałem ostro hamować, aby nie wjechać mu w kuper.  To był osobowy isuzu.

Nagle czyjaś ręka wyrzuciła przez uchyloną szybę małe, srebrne przedmioty. Było za późno, kiedy zrozumiałem, że  to krótkie, ostre gwoździe.

Strzeliła pęknięta opona i straciłem panowanie nad kierownicą. Próbowałem jeszcze wyprowadzić samochód na prostą, ale wehikułem zarzuciło. A potem po kilku efektownych zygzakach wjechałem do rowu.