Środa, 7 czerwca 1995 roku

Kiedy Tina przebudziła się, było jeszcze ciemno. Zapaliwszy lampkę, spojrzała na budzik: trzecia w nocy. Zastanawiała się, co ją obudziło. Po chwili usłyszała, że ktoś w domu słucha muzyki. Brzmiała co prawda cicho, niemniej musiała zakłócić jej sen. Była to muzyka dramatyczna, wzburzona, przeszywająca do szpiku kości, nawet z tak dużej odległości. Wśród tej prowansalskiej nocy wydawała się drażniąca i nie na miejscu.

Tina wstała z łóżka, zarzuciła płaszcz kąpielowy i wyszła z pokoju. Powoli zeszła po schodach. Przystanęła przed pokojem Maria. Z początku sądziła, że muzyka dobiega stamtąd, lecz teraz stwierdziła, iż dźwięki rozbrzmiewały w pokoju dziennym. Z wahaniem poczłapała na dół.

Drzwi do pokoju były uchylone, pas światła przenikał na korytarz. Muzyka brzmiała tu głośniej.

– Mario? – zawołała Tina.

Nikt nie odpowiedział. Otworzyła drzwi na oścież. Mario stał przy oknie; odwrócony do niej plecami spoglądał w noc. Był kompletnie ubrany; miał na sobie dżinsy, T-shirt, buty i skarpety. Włączył jedynie lampę stojącą, pokój tonął w półmroku. Z odtwarzacza CD dobywały się przenikliwe dźwięki muzyki. Tinę przeszedł dreszcz.

– Mario – powiedziała ponownie. Nadal jej nie słyszał.

Odchrząknęła.

– Mario!

Odwrócił się. Spostrzegła, że miał bladą twarz, przez co brwi ostro się uwydatniały, a oczy wydawały się jeszcze ciemniejsze.

– Co ty tutaj robisz? – spytał zaskoczony po chwili milczenia.

– O to ja powinnam zapytać ciebie! Jest trzecia w nocy. Czy ty w ogóle kładłeś się spać?

Spojrzał na siebie, jakby próbował to sobie przypomnieć, patrząc na ubranie.

– Nie – odparł. – Ale często chodzę spać bardzo późno, bo z trudem zasypiam.

– Ale trzecia w nocy to trochę za późno.

Mario nie wiedział, co odpowiedzieć. Podszedł do odtwarzacza i wyłączył go. Cisza zapadła tak nagle, że wydawała się przytłaczająca.

Mario przeczesał dłonią włosy. Wyglądał na znużonego, jakby miał za sobą wielki wysiłek.

– Cierpię na to od lat – zaczął się usprawiedliwiać. – To znaczy... na bezsenność. I wtedy muszę coś robić, więc słucham muzyki. Strasznie mi przykro, że cię obudziłem.

– Nie musisz przepraszać. Tylko... czy próbowałeś znaleźć przyczynę? Przecież w twoim wieku bezsenność nie jest czymś normalnym.

– Och, myślę... myślę, że jestem po prostu nerwowy. – rozmowa na ten temat wyraźnie była mu nie w smak. Tina odniosła wrażenie, że go tylko rozdrażniła. Zachowywał się jak zapędzone w kąt zwierzę. Postanowiła nie drążyć głębiej.

– No cóż, ja w każdym razie wracam do łóżka – rzuciła od niechcenia, myśląc w duchu: Boże, jak on kiepsko wygląda! Jest taki spięty, smutny. Zrodziło się w niej poczucie winy, że przez cały dzień zachowywała się z rezerwą i aż do wieczora była taka oziębła. Ostrożnie dotknęła jego ramienia.

– Ładnie tu – powiedziała. – Nieco odludnie, ale uroczo. Byłam zła, bo wszystko to sobie inaczej wyobrażałam, ale teraz jest już okay. Naprawdę.

Uśmiechnął się.

– Miło, że to mówisz, Tina.

Stali blisko siebie. Mario, blady i wrażliwy, Tina młodziutka i bojaźliwa. A jednak to ona uniosła dłoń i dotknęła jego policzka, po czym zanurzyła palce w jego ciemne włosy.

– Mario – odezwała się cicho. Po raz pierwszy w życiu poczuła, że chce być blisko niego, zaczynała rozumieć, co to znaczy pożądać mężczyzny – duszą, ciałem, wszystkimi myślami i pragnieniami.

– Kiedy to wreszcie zrobisz – prorokowała jej Dana – już nigdy nie będziesz mogła przestać.

I pewnie miała rację. Tina nie znała równie intensywnego uczucia. W oczach Maria dostrzegła ogień, który płonął w niej samej; wiedziała, że cokolwiek zdarzyło się wcześniej i cokolwiek wydarzy się potem, w tej chwili ogarnęło go podobne uczucie i że nie będzie w stanie mu się oprzeć.

Pocałowali się bez owej zdystansowanej niewinności, jaka do tej pory dzieliła ich niczym mur. Dłonie Maria wśliznęły się pod płaszcz kąpielowy Tiny. Miała na sobie tylko figi i T-shirt. Podkoszulek był za krótki i odsłaniał brzuch, który pokrył się gęsią skórką, kiedy dotknęły go dłonie Maria.

W jakiś sposób udało jej się zdjąć z niego T-shirt. Jego skóra była ciepła i sucha, smakowała po trosze cedrowym mydłem. Serce waliło mu jak szalone. Pociągnął Tinę za sobą na podłogę, wciąż ją całując i pieszcząc, nie kryjąc swego pożądania. Kiedy przygniótł ją swym ciężarem i poczuła na swej twarzy jego oddech, pomyślała: Już nigdy, nigdy w życiu nie będzie tak wspaniale...

W tej właśnie chwili Mario wyprostował się i obrzucił ją spojrzeniem pełnym przerażenia i... odrazy. Od razu zrozumiała, że już nigdy nie będzie tak samo: nigdy więcej nikt nie spojrzy na nią z takim obrzydzeniem, z tak wielką pogardą, z takim wstrętem.

Odsunął się od niej i ciężko dysząc, położył obok na plecach.

Nie mogła pojąć, co się stało. Nie zamienili ze sobą ani słowa, nie mogła zatem palnąć czegoś niestosownego. Co poszło nie tak? Usiadła, naciągnęła T-shirt, owinęła się płaszczem kąpielowym, poprawiła palcami włosy. Spojrzała na Maria, który rozszerzonymi oczami gapił się w sufit, starając się zapanować nad oddechem.

– Mario – nie miała odwagi go dotknąć. – Mario... co się stało?

Nie odpowiedział. Tina ponowiła pytanie:

– Mario... co takiego się stało?

Oderwał wzrok od wyimaginowanego punktu na suficie i skierował go na Tinę. W jego ciemnych oczach nie było już ani krzty czułości czy pożądania. Tylko gniew, niebezpieczna, chorobliwa złość.

– Co się niby stało? Pytasz poważnie? Wiesz, do czego mogło tu dojść?

– Tak, wiem. – Była bezradna. – Oczywiście, że wiem.

– Aha. I w ogóle ci to nie przeszkadza, prawda? – On także usiadł. Jego nagi tors połyskiwał od potu. Miał roziskrzone oczy. – Spodobałoby ci się, tak?

– Mario... kocham cię. Zawsze myślałam...

– Co? Co sobie myślałaś?

– Zawsze myślałam, że jeśli ludzie się kochają... – Była tak przerażona i speszona, że usilnie szukała dyskretnego omówienia słów, które w nieupiększonej formie mogłyby tylko spotęgować jego gniew – ...to są... ze sobą bardzo blisko...

Mario patrzył na nią, przyczajony.

– Jak blisko chciałaś być ze mną?

Tina miała wrażenie, iż jedno niewłaściwe słowo może wywołać prawdziwą eksplozję.

– Mój Boże, ja chciałam... chciałam...

– Chciałaś mnie uwieść! I prawie ci się udało. Od kogo się tego nauczyłaś? Od twojej przyjaciółki Dany, tej... – dosłownie wypluł z siebie to słowo – tej lafiryndy?

Tina ściągnęła ramiona. Jej zmieszanie przeradzało się stopniowo w gwałtowną złość. Co on sobie myśli? I jak może obrażać Danę?

– Nie mów tak o niej – powiedziała chłodno.

– Zadawała się z każdym facetem z Hamburga i okolicy – odparł z pogardą Mario. – Wszyscy o tym wiedzą!

– To jej sprawa.

– Najwyraźniej nie. Najwyraźniej przeszło to na ciebie, i tym samym jest to także moja sprawa.

Tina wstała, blada z wściekłości.

– Oszalałeś!

Mario również podniósł się z miejsca.

– Powinienem był się tego domyślić – rzucił.

– Co takiego?

– Że jesteś taka sama jak wszystkie inne. Co do joty.

– Mógłbyś wyjaśnić, co masz na myśli?

– Wyglądasz jak anioł. Ale to tylko złudzenie. Od samego początku chodziło ci tylko o krótką przygodę ze mną. To dlatego koniecznie chciałaś wyjechać. Dążyłaś do tego, by zrealizować bardzo konkretny zamiar. – Był urażony, rozgoryczony, rozczarowany.

To zupełna groteska, pomyślała Tina. Miała wrażenie, że znalazła się w jakimś absurdalnym śnie, karykaturze rzeczywistości. Naraz poczuła się znużona, smutna i bezradna.

– Mario, myślę, że dalsza rozmowa na nic się teraz nie zda – powiedziała. – Powinniśmy się przespać, a rano zobaczymy, czy chcemy w ogóle kontynuować ten urlop. Ja... w tej chwili mam mętlik w głowie.

Mario milczał, wpatrując się w nią niczym... tak, pomyślała, niczym zbity pies. Był przerażony i roztrzęsiony.

W końcu uniósł rękę, chwycił za kosmyk jej długich włosów i pozwolił mu prześliznąć się powoli pomiędzy palcami.

– Ja naprawdę bardzo cię kocham, Christino – powiedział cichym głosem. Zwrócił się do niej pełnym imieniem, co zabrzmiało w jej uszach obco. – Tyś jest obrazem, który w sobie noszę.

Nie zrozumiała, co miał na myśli.

– Co takiego?

– Muzyka – odparł. – To ta muzyka.

– To jest zdanie z muzyki, której słuchałeś? – Była zmieszana i bezsilna. – Tyś jest obrazem, który w sobie noszę. Co to znaczy?

Nie odpowiedział; odwrócił się i wyszedł z pokoju. Słyszała odgłosy kroków na schodach, potem drzwi do jego pokoju na górze głośno się zatrzasnęły.

Tina potrzebowała pięciu minut, by dojść do siebie, zanim poszła do swego pokoju i położyła do łóżka.

Jednak do rana nie zmrużyła oka.

– Czy mogę zabrać panu chwilę, profesorze? – Doktor Rosenberg, jeden ze współpracowników Echingera, zajrzał do biura swego szefa.

Profesor Echinger siedział za biurkiem. Zamrugał z roztargnieniem powiekami i spojrzał znad okularów do czytania.

– Tak? O co chodzi?

– Może to bez znaczenia... – Rosenberg wszedł do gabinetu i zamknął za sobą drzwi. – Maximilian Beerbaum zniknął. Bez odmeldowania.

Echinger, z początku niezadowolony, że mu przeszkodzono w pracy, w jednej chwili wytężył uwagę.

– Kiedy?

– Nie było go już na śniadaniu. Nikt go do tej pory nie widział.

Echinger, jak zwykle zresztą, nie pojawił się na wspólnym śniadaniu, lecz pracował od samego rana. Zmarszczył czoło.

– Nigdy nie opuszczał śniadania?

– Owszem. Ale dziś zaraz potem odbyła się terapia grupowa, na której powinien był się pojawić. Nigdy jej nie opuścił. Tylko dziś.

– Był pan w jego pokoju?

Rosenberg przytaknął.

– Oczywiście. Tam go nie ma.

Echinger spojrzał na zegarek.

– O jedenastej ma u mnie konsultację. Może do tego czasu chciał pójść na spacer i zapomniał o tym zameldować. Do jedenastej powinien wrócić – o tym spotkaniu na pewno nie zapomni.

– Nigdy dotąd nie zapomniał się odmeldować – przyznał Rosenberg – ponieważ wie, co się z tym wiąże.

Obaj mężczyźni spojrzeli po sobie.

– Jeśli nie przyjdzie do mnie na spotkanie – oznajmił Echinger – przeszukamy jego rzeczy. Czy coś nie zniknęło.

– Musimy to zgłosić jeszcze dziś – powiedział Rosenberg.

Echinger wstał i rzucił długopis na biurko.

– Nie wyobrażam sobie, by mógł zwiać! Byłby głupcem! Za niecałe osiem tygodni wychodzi. Cóż to jest osiem tygodni? Tyle mógł, na Boga, odczekać!

– W ostatnich dniach sprawiał wrażenie bardzo spiętego. Coś go dręczy.

– Matka – mruknął Echinger – uciekła do Anglii, prawdopodobnie do swego dawnego kochanka. A jego brat pojechał do Prowansji, podobno sam.

Rosenberg dokładnie znał przypadek Beerbauma.

– To bardzo krytyczne czynniki – przyznał.

– Jeśli uciekł... – Echinger zamyślił się. – Jeśli uciekł... to dokąd?

– Do matki?

– Nie sądzę.

– Może zamierza ją nakłonić, by wróciła do ojca.

Echinger potrząsnął głową.

– Sześć lat się nim zajmowałem. Musiałbym się wielce mylić, gdybym...

– Co?

– Nie sądzę, że będzie się mieszał w sprawy swoich rodziców. Matka nie ma już dlań tak podstawowego znaczenia jak niegdyś. Z pewnością nie jest zachwycony tym, że na powrót rzuciła się w ramiona Andrew Daviesa, ale nie będzie się w to angażował.

– Hm... – Rosenberg był zdania, że w takich sprawach nigdy nie można mieć pewności. – To pan jest jego lekarzem – powiedział. – Pan może ocenić to lepiej ode mnie.

Echinger wyszedł zza biurka, zbliżył się do półotwartego okna. Mimo wczesnej pory na zewnątrz panowała przytłaczająca duchota. Po południu na pewno nadciągnie burza.

– Z bratem – rzekł powoli – łączy go niezwykle silna więź.

– Nie jest to aż tak niezwykłe w przypadku bliźniaków.

– Owszem, to fenomen bliźniąt, czyż nie? Ten tajemniczy, niewidzialny, nigdy niezerwany kontakt pomiędzy nimi. Spotykamy się z tym bardzo często, jednak w przypadku Beerbaumów jest to zjawisko nadzwyczaj intensywne. Obaj pozostają w ciągłej rozmowie, mimo dzielącej ich wielokilometrowej odległości i trwającej całymi miesiącami rozłąki. Znają nawzajem swe uczucia i myśli. Są świadomi swych lęków, marzeń, nadziei. Czasem wydaje się, jakby byli jedną osobą.

– Istnieje wszakże zasadnicza różnica – przypomniał Rosenberg. – Maximilian zachorował, Mario jest zdrowy.

– Tak – przyznał Echinger – to właśnie ich różni. – Odwrócił się od okna i spojrzał na Rosenberga. – Zrobimy tak, jak ustaliliśmy. Zaczekamy do jedenastej. Potem przeszukamy jego pokój.

– A policja?

– Później – odparł rozdrażniony Echinger. – Nie musimy od razu stawiać wszystkich na nogi. Jeśli nie pojawi się do wieczora... – Nie dokończył zdania. Rosenberg wiedział: jeśliby przypadek Beerbauma zakończył się fiaskiem, oznaczałoby to osobistą porażkę profesora Echingera. Doświadczony psychoanalityk nigdy by sobie nie wybaczył, że niewłaściwie ocenił stan psychiczny tego młodego człowieka.

– Dana, czy to ty? – głos Karen zabrzmiał obco, ochryple, ociężale. Dobiegał z pokoju dziennego.

Dana, która dopiero co wyszła spod prysznica i owinęła się dużym ręcznikiem, przystanęła w przedpokoju. Spodziewała się, że o tej porze matka będzie jeszcze w łóżku. Uchyliła drzwi.

– Mamo? Nie śpisz już?

Karen leżała na sofie i najwyraźniej w ogóle nie kładła się spać. Miała na sobie poplamiony niebieski dres i ognistoczerwone wełniane skarpety. Jej krótkie włosy były zwichrzone, a pobladła twarz wyglądała na napuchniętą i starczą. Obok niej na podłodze stało kilka butelek i kieliszków, w całym pokoju unosiła się przenikliwa woń alkoholu.

– Ach, mamo, znowu musiałaś! – westchnęła z rezygnacją Dana.

Podtrzymując ręcznik na piersiach, podeszła do okna i otwarła je. Wielkomiejski hałas wtargnął do środka. Przesycone spalinami powietrze letniego poranka, parne i ciężkie, powoli wypełniało pokój.

Karen przyłożyła dłoń do czoła i ciężko westchnęła.

– Okropnie boli mnie głowa... Masz aspirynę?

– Wczoraj wieczorem musiałaś się strasznie spić – stwierdziła Dana. Pobiegła do swego pokoju i włożyła podomkę, po czym weszła do kuchni i rozpuściła aspirynę w szklance wody mineralnej. Trwający kilka tygodni okres zdrowego trybu życia, upływający pod znakiem ćwiczeń fizycznych, marchewek i zielonej herbaty, zmienił się nagle, bez jakiejkolwiek łagodnej fazy przejściowej, w okres depresji. Poprzedniego popołudnia Karen niespodziewanie rzuciła w kąt swoje podręczniki ćwiczeń gimnastycznych i pognała do najbliższego supermarketu, skąd wróciła z cała górą żywności oraz pokaźnym zapasem spirytualiów. Następnie zabrała się za przyrządzanie sutego posiłku, po którym najwyraźniej straciła umiar w piciu. Dla Dany nie było to nic nowego. Kiedy Karen przenikał ból tego świata, potrafiła pić aż do nieprzytomności.

Podała matce szklankę i pomogła jej usiąść, podsuwając kilka poduszek. Karen miała zszarzałe wargi. Miała czterdzieści lat, a wyglądała na dziesięć lat starszą.

– Psia kość! – mruknęła. – Z samego rana zobaczyć własną matkę w takim stanie.

– Co się wczoraj stało? – spytała Dana. – Przecież chciałaś spędzić przyjemny wieczór! – Dopiero późną nocą wróciła z dyskoteki i na palcach przemknęła do swego pokoju, sądząc, że wszystko w porządku.

– Źle się poczułam – odparła Karen. Małymi łykami opróżniła szklankę. – Byłam taka samotna.

– Przykro mi. Nie wiedziałam, że...

– To nie twoja wina. Nie masz obowiązku przesiadywać w domu ze swą starą matką.

– Nie jesteś stara, mamo!

– Ach, spójrz tylko na mnie – biadoliła Karen.

W głębi ducha Dana pomyślała, że ma jednak rację. A przynajmniej, że starzeje się w zastraszającym tempie. Powodem nie był tylko ostry kac dzisiejszego ranka. Zmarszczkom i karbom na jej twarzy, zwiotczałym partiom wokół ust winne były długie lata pełne frustracji i zbyt wielu samotnych godzin. Doznała niepowodzenia w pracy, nie ma partnera, w gruncie rzeczy nawet przyjaciół. Mimo to, pomyślała Dana, całkiem dzielnie sobie radzi.

Pochyliła się i pocałowała Karen w policzek.

– Jesteś całkiem okay – powiedziała. – Naprawdę!

– Jestem ofiarą losu – odparła bezlitośnie Karen. – Nie mam pracy, faceta, zalegam z czynszem.

– Jak długo?

– Dwa miesiące. Wczoraj przyszło pismo od zarządcy. Grozi wymówieniem.

– A pieniądze od ojca za czerwiec jeszcze nie nadeszły?

– Spłaciłam nimi kilka długów, reszta poszła na jedzenie i picie.

Dana obejrzała butelki stojące obok sofy i przeczytała etykiety.

– Dość drogie – stwierdziła. – Na tym mogłabyś sporo zaoszczędzić!

– Nie chcę się ciągle tylko ograniczać. Od czasu do czasu trzeba mieć w życiu trochę radości.

– To akurat żadna radość, skoro potem ma się taki humor jak ty teraz – oznajmiła Dana. Opadła na fotel i wyciągnęła nogi na stół. Jej paznokcie lśniły ognistym pomarańczem. – Musisz wrócić do pracy, mamo. Nie tylko ze względu na pieniądze. Także dlatego, że to dla ciebie ważne.

– Nikt mnie nie chce.

– Bo nie jesteś gotowa na najdrobniejsze nawet ustępstwa. W tym cały problem! Jak ty wyglądasz! Ty...

– Ach! Chciałabyś mnie widzieć z trwałą na głowie, w kostiumie i naszyjniku z pereł, czy co?

– Bzdura! Ale nie zawsze musisz nosić rzeczy w jaskrawych, szokujących kolorach. No i... nie bierz mi tego za złe, ale z daleka widać, że twoje ciuchy to najgorsza taniocha. Mogę sobie wyobrazić, że każdy redaktor naczelny wzdryga się na twój widok!

– Bo to same powierzchowne gnojki w garniturach w jodełkę.

– Mamo, musisz się z nimi jakoś dogadać, jeśli chcesz, żeby ci płacili!

– No pięknie, wychowałam sobie konformistkę – odparła agresywnie Karen.

Dana wzruszyła ramionami.

– Może po prostu jestem nieco sprytniejsza od ciebie. Nie chcę, tak jak ty, żyć z dnia na dzień, nie wiedząc, czy starczy mi na czynsz. I jeszcze jedno. Z pewnością mogłabyś sobie pozwolić na ten swój absurdalny strój, gdybyś jednocześnie była naprawdę wspaniałą dziennikarką, która...

– Och... odmawia mi się zdolności nawet w tej materii?

– Nie chodzi o twoje teksty, lecz o sposób pracy. Jeszcze nigdy nie oddałaś artykułu w terminie. Jeszcze nigdy nie dotrzymałaś uzgodnień i umów. W gruncie rzeczy twoja praca wygląda tak, że spóźniasz się na samolot, każesz całymi godzinami czekać swoim rozmówcom w hotelowym foyer albo siedzisz i medytujesz w pokoju, podczas gdy inni prowadzą kwerendy do swoich reportaży i oddają je do druku w terminie. Mamo, żadna redakcja cię nie zechce!

– A ty fantastycznie wpasowałaś się w niemiecki establishment. Niezawodność, punktualność, porządek! Tak, o ciebie nie trzeba się martwić. Gładko zrobisz karierę. Tylko uważaj, żebyś w drodze na szczyt nie pośliznęła się na własnej wazelinie!

Dana wstała.

– Znowu dziś bluzgasz jadem – powiedziała – i wiesz dobrze, że jesteś niesprawiedliwa. Wiesz, jak od razu wszędzie podpadam i co o mnie mówią, a jednak nic sobie z tego nie robię. Ale ty, ty jesteś prawdziwą niedojdą i pseudononkonformistką. Chcesz żyć, jak ci się podoba, nie przestrzegasz żadnych zasad czy reguł i uważasz, że takie zachowanie jest super, ale od razu zaczynasz ryczeć, gdy przyjdzie ci się zmierzyć z nieprzyjemnymi konsekwencjami. I dlatego twój bunt jest po prostu mało przekonujący. Sposób, w jaki to robisz, na nikim nie robi wrażenia.

– Skończyłaś? – spytała chłodno Karen.

Chłód ten był jednak udawany, Dana to zauważyła. Może zachowała się zbyt ostro, może nie powinna mówić bez ogródek tego, co myśli. Mama nie była w odpowiednim nastroju do rozmowy o sprawach zasadniczych.

– Przepraszam – powiedziała. – Nie chciałam ci sprawić przykrości.

– Całkiem cię przekabaciła ta twoja przyjaciółka – odparła Karen. Jej twarz powoli odzyskiwała blask, nadal jednak wyglądała okropnie. – Życiowe maksymy szanownego pana prokuratora najwyraźniej ci się spodobały.

– Dla ciebie wszystko jest albo czarne, albo białe. A jeśli ktoś ma odmienne zdanie, jest kołtunem i konformistą. Nie uznajesz żadnych półtonów!

– Jak to dobrze, że ty jesteś tak zróżnicowana!

Dana westchnęła. Karen nie nadawała się dziś do rozmowy, każda wymiana zdań kończyła się słowną utarczką. Kiedy Karen szukała zwady, nie dało się jej uniknąć.

– Nie będzie mnie przez kilka dni – oznajmiła.

Karen spojrzała na nią bez zbytniego zainteresowania.

– Tak?

– Jadę na południe Francji.

– Och! – Karen uśmiechnęła się krzywo i po raz pierwszy tego ranka jej twarz wydała się młodsza. – A więc nie potrafisz odpuścić. Biedna Tina będzie mieć niańkę, czy chce czy nie!

– Bzdura. Jadę do niej nie po to, żeby być niańką. Nie zamierzam im też przeszkadzać. Można się przecież spotkać od czasu do czasu i trochę zabawić.

– Pan prokurator już mi mówił, że masz taki zamiar. Bardzo się tym martwił; jego zdaniem absolutnie nie powinnam ci pozwolić na podróż autostopem, bo może cię spotkać coś złego.

Dana wzruszyła ramionami.

– Na pewno ma dobre intencje. Ale jeszcze nigdy nic złego mi się nie stało. Poza tym nie mam pieniędzy na pociąg.

Karen odłożyła opróżnioną szklankę na podłogę, opadła na poduszki i przymknęła oczy.

– Mam wrażenie, że za chwilę pęknie mi głowa – mruknęła. – Kiedy wyjeżdżasz?

– Dzisiaj. Ale najpierw wreszcie się ubiorę. – Dana podeszła do drzwi i przystanęła na chwilę. – Mogę cię zostawić samą, mamo?

Karen leżała jak nieżywa; twarz przybrała barwę wosku, oczy miała zamknięte. Jej wargi poruszały się leniwie.

– Oczywiście. Poradzę sobie, jedź.

Dana zawahała się na moment, po czym wyszła z pokoju. Miała wyrzuty sumienia, lecz wieloletnie doświadczenie nauczyło ją, że nie jest w stanie pomóc matce. Jakimś sposobem Karen musi sama, o własnych siłach, stanąć na nogi.

Uroił to sobie czy może naprawdę była okropną bałaganiarą? Byli w Duverelle dopiero półtora dnia, a w domu zapanował już niezły chaos. Dwie pary butów plątały się po podłodze w przedpokoju, trzeba było uważać, by się o nie nie potknąć. W łazience jej przybory – kosmetyki z Body Shop – zajmowały całą półkę pod lustrem. Używanych ręczników w zasadzie nie wieszała na haczykach, lecz ciskała gdzie popadnie. Smarując w kuchni chleb masłem, nóż i talerz zostawiała po prostu na stole; często zapominała nawet włożyć masło z powrotem do lodówki. Jeden z jej T-shirtów leżał na sofie w pokoju dziennym, zaś wełniany sweter spędził samotnie noc na leżaku i zdążył nasiąknąć poranną rosą.

A ja byłem przekonany, że ona dba o porządek, pomyślał Mario.

Zastanawiał się, dlaczego jej niechlujność tak bardzo go rozzłościła. Nigdy nie był fanatykiem porządku, dlaczego zatem miałoby się to nagle zmienić? Lękiem napełniała go myśl, iż tak naprawdę szukał powodu, dla którego mógłby być na nią wściekły. Potrzebował jakiegoś wentylu, jakiejś sposobności, by eksplodować, by zaczerpnąć powietrza. Czuł wobec niej gwałtowną agresję, którą musiał wyładować, w przeciwnym bowiem razie mógł się nią udusić.

Jego wyobrażenia o niej legły zeszłej nocy w gruzach; już wcześniej zostały zeszpecone przez rozliczne rysy. Cóż takiego w niej widział? Bajkowe stworzenie, nieziemską czarodziejkę, anioła? Ustawił ją na cokole, na którym wcale nie chciała się znaleźć. Dało się to zauważyć już podczas podróży: minispódniczka, ognistoczerwona szminka. Obserwowanie, jak inni faceci gapią się na nią, przyprawiało go o mdłości. A potem, zeszłej nocy: oddałaby mu się bez słowa, gdyby tylko zechciał. Bez wstydu, bez lęku. Czy zakładała to od samego początku? Czy dlatego koniecznie chciała z nim wyjechać?

Nie – oburącz przetarł czoło, jakby w ten sposób mógł przegnać dręczące go myśli – nie powinien myśleć o niej jak najgorzej. Zeszłej nocy poddała się słabości, on również omal jej nie uległ. Wina nie leżała zatem tylko po jej stronie.

Usiłując myśleć o czymś innym, uprzątnął jej rozrzucone rzeczy i spisał listę sprawunków. Podlał kwiaty i przemył umywalkę w łazience, w której pełno było włosów Tiny. Jego złość minęła równie szybko, jak się pojawiła, wiedział jednak, że nie ulotniła się zupełnie. W każdej chwili mogła w nim znów wezbrać i rozwinąć się w nieobliczalną siłę.

Przez kuchnię wyszedł na taras położony na tyłach domu. W porównaniu z ogrodem po drugiej stronie panował tam cienisty chłód. Kamienne płyty, ułożone na kuchennej podłodze, ciągnęły się aż na taras, przez co sprawiał on wrażenie dodatkowego, przewiewnego pokoju. Stały tam terakotowe donice, obsadzone kolorowymi kwiatami, a pomiędzy kamieniami plenił się mech. Mimo dwóch ogromnych czereśni osłaniających przed słońcem termometr zawieszony na ścianie domu pokazywał dwadzieścia osiem stopni.

Tina wyciągnęła się na leżaku, ubrana w bardzo skąpe bikini. Mario usiłował nie spuszczać wzroku poniżej jej podbródka. Była pogrążona w lekturze, na jej twarzy malował się wyraz napięcia i skupienia. Wzdrygnęła się, kiedy stanął nagle tuż obok niej. Uśmiechnął się, dzięki czemu nieco się odprężyła.

– Co czytasz? – zapytał.

Zamknęła książkę i pokazała mu tytuł.

– Sita – przeczytał. – Kate Millet. – Nie znał książki, lecz znał jej autorkę. Zastanawiał się, dlaczego Tina zainteresowała się feministką lesbijką.

Tina odłożyła książkę.

– Przygnębiająca historia – powiedziała – o bardzo pogmatwanym i bolesnym związku dwóch kobiet.

– Aha. – Miał wrażenie, że oczekuje od niego jakiegoś mądrego komentarza, nic mu jednak nie przyszło do głowy. Uciekł się do krótkiego wymownego milczenia. Potem zaproponował: – Chodź ze mną do wioski. Musimy kupić coś na kolację.

– Okay. Tylko się ubiorę. – Podniosła się z miejsca.

Nie chce mnie prowokować, pomyślał. Zakłada te skąpe kwieciste rzeczy, bo wszystkie kobiety to noszą. Nigdy się nie zastanowiła, jak to wygląda.

Jakby słysząc jego myśli, nagle skrzyżowała ramiona na piersiach. Rumieniec zakłopotania przemknął po jej policzkach.

– Wciąż jeszcze nie zadzwoniłam do ojca. Na pewno strasznie się martwi.

– Powiedziałaś mu, że zadzwonisz?

– Nie rozmawialiśmy na ten temat. Oboje uznaliśmy to za oczywiste. – Spojrzała w stronę okna niewielkiego gabinetu na pierwszym piętrze, gdzie znajdował się aparat telefoniczny. – Dziwne, że on też nie zadzwonił.

– Nikt nie dzwoni. Pewnie nie chcą nam przeszkadzać.

– Nie wiedziałabym, co mu powiedzieć. Pewnie by zauważył, że jestem przygnębiona.

Mario domyślił się, że Tina daje mu sygnał. Powinien podjąć temat: Czemu jesteś przygnębiona? Byłaby to okazja do rozmowy o wydarzeniach zeszłej nocy. Mógłby wyjaśnić, dlaczego tak się zachował; może by go zrozumiała. Lecz zabrakło mu odwagi i energii, dlatego powiedział tylko:

– Ubierz się, wychodzimy.

Obrzuciła go wzrokiem, w którym kryła się zarówno irytacja, jak i głęboka uraza, ale nic nie odpowiedziała. Odwróciła się i weszła do domu.

Jakże potrafią się dłużyć godziny, kiedy nie ma się nic do roboty! Jedzenie i picie nie zabierają zbyt wiele czasu, podobnie jak sprzątanie w domu, w którym o porządek dba niezawodna sprzątaczka. Poza tym lało jak z cebra, dlatego też nie można było uciec do ogrodu.

Trzeba było siedzieć w biurze, pomyślał Phillip, tym bardziej że nagromadziło się sporo pracy.

Skapitulował, kiedy zrozumiał, że sam nie byłby w stanie poradzić sobie ze wszystkim i dotrzymać wyznaczonych terminów. Jego sekretarka jeszcze przed Zielonymi Świątkami wyjechała na dwa tygodnie na Wyspy Kanaryjskie, jeden z jego dwóch współpracowników poinformował go z samego rana, że jest chory. Janet – dopiero teraz zrozumiał, jak wiele spraw w całej kancelarii zależało od niej – wciąż przebywała w Londynie, względnie zabawiała się w łóżku z Andrew Daviesem. Student, którego zatrudnili, pozbawiony jakichkolwiek wskazówek był zupełnie bezradny, zaś drugi współpracownik przez cały czas tylko lamentował, że wszyscy są przeciążeni pracą. W końcu Phillip wysłał obu do domu, mówiąc, że postara się coś wymyślić. Zdawał sobie wszakże sprawę, że niczego wymyślić nie zdoła. Zostawiając wszelkie sprawy odłogiem, włączając w biurze automatyczną sekretarkę i popadając w całkowitą bezczynność, tylko pogarszał sytuację. Nie był jednak w stanie energicznie rozwiązać tego problemu.

Zapadał w obezwładniający letarg, z godziny na godzinę potęgowało się jego odrętwienie. Mógł tylko przesiadywać w fotelu, gapić się w ścianę i z nieustanną udręką analizować zaistniałą sytuację.

Został sam. Stracił Janet. Nawet jeśliby wróciła, już nigdy nie będą mogli żyć razem, w zwyczajny sposób – nie po tym drugim razie. Mario podążał własnymi ścieżkami. Być może pozostanie mu jedynie Maximilian, a to on właśnie był mu kulą u nogi.

W ciszy rozbrzmiewało głośne tykanie zegara. Na zewnątrz nadal padał ulewny deszcz. Phillip podniósł się, wyszedł do kuchni i nastawił wodę na kawę. Ani żony, ani dzieci, które zebrałyby się przy stole. Poczuł się żałośnie samotny. Jako że samotność uznawał zawsze w swej pysze za nieodłączną konsekwencję własnych błędów w stosunkach z innymi ludźmi, owładnęło nim teraz gwałtowne poczucie winy. Kiedy patrzył na pochmurny dzień i czekał, aż zagotuje się woda, tłukło mu się po głowie słowo „nieudacznik”. Przemknęła mu też śmiała, nieposkromiona myśl, by złapać najbliższy samolot do Londynu, udać się do mieszkania Daviesa, zapukać do drzwi i zwyczajnie zabrać stamtąd Janet. Być może takie mocne wejście zaimponowałoby jej, może nawet roznieciłoby w niej uczucia, jakich dotąd wobec niego nie miała. Najwyraźniej lubiła mężczyzn, którzy biorą, co tylko chcą, i to bez zbytnich ceregieli.

– Przyjechałem, żeby cię stąd zabrać, Janet. – Albo bardziej agresywnie: – Decyduj. Jeśli wybierasz jego, rozwodzimy się i przyrzekam ci, ten rozwód będzie tak paskudny, że zwątpisz, czy on naprawdę jest tego wart!

A może zastosować metodę Andrew Daviesa? Chwycić Janet za ramię i siłą wywlec ją z mieszkania?

– Jesteś moją żoną i radzę ci nigdy więcej o tym nie zapominać!

Phillip westchnął z rezygnacją, kiedy uświadomił sobie, że nie zdobyłby się na coś takiego. To zwyczajnie nie było w jego stylu. Wypadłby śmiesznie i absolutnie nieprzekonująco. W decydującej chwili nawet wściekłość nie dodałaby mu sił. Nie poczułby nic prócz okropnego, pełnego wstydu zażenowania – a to najgorszy sposób, by próbować wywrzeć wrażenie na takiej kobiecie jak Janet i takim mężczyźnie jak Andrew.

Woda zagotowała się; w tej samej chwili zadzwonił telefon. Przez chwilę Phillip miał zamiar spokojnie zaparzyć sobie kawę i poczekać, aż zgłosi się automatyczna sekretarka, lecz nagle olśniło go, że może to Janet chce z nim rozmawiać. Popędził do pokoju dziennego i odezwał się zdyszanym głosem:

– Słucham?

– Weiss – zabrzmiało chłodno i bardzo oficjalnie.

Phillip nie wiedział, jak zareagować.

– Słucham? – zapytał ponownie.

– Jestem ojcem Christiny Weiss.

– Och... dzień dobry panu. Nie wiedziałem...

– Panie Beerbaum, mówiąc krótko: bardzo się martwię – oznajmił Michael. – Moja córka nie daje znaku życia. Już dawno powinni byli dotrzeć na miejsce. Ciągle próbuję się do nich dodzwonić, ale nikt nie odbiera.

W jego głosie pobrzmiewał wyrzut, jakby to Phillip był odpowiedzialny za zaistniałą sytuację.

– Może rzeczywiście jeszcze nie dotarli – odparł Phillip. – Może gdzieś po drodze zatrzymali się na dłużej, by zwiedzić jakieś miasto albo okolicę.

– W takim razie dlaczego Christina nie dzwoni?

A niby skąd mam to wiedzieć, pomyślał nieco rozzłoszczony Phillip. Odpowiedział jednak uspokajająco:

– Panie Weiss, oboje są młodzi i zakochani. Rodzice są zapewne ostatnią rzeczą, o której teraz myślą.

– To zupełnie niepodobne do mojej córki – powiedział z naciskiem Michael; między słowami krył się niedopowiedziany zarzut: To na pewno wpływ Maria!

Co za zarozumialec, pomyślał Phillip. Nie odpowiedział, postanowił odczekać.

W końcu odezwał się Michael:

– Od początku byłem przeciwny tej podróży. Ale Christina nie dała się przekonać.

– Wróci do domu cała i zdrowa, jestem tego pewien.

– Cóż, jest pan większym optymistą ode mnie. W każdym razie, jeśli się do pana odezwą, byłbym wdzięczny, gdyby im pan przekazał, by zadzwonili również do mnie.

– Na pewno tak zrobię – powiedział Phillip, nawiązując do szorstkiego, powściągliwego tonu Michaela.

Pożegnali się uprzejmie i chłodno, a Phillip, odkładając słuchawkę, pomyślał: Mam nadzieję, że Mario nie ożeni się z tą dziewczyną. Nie życzę mu takiego teścia!

Ledwie wrócił do kuchni, znów zadzwonił telefon. Przez cały ów kiepski, samotny, smutny dzień uparcie milczał, ani raz nie przerwał tej nieznośnej ciszy. A teraz nie przestawał dzwonić. Podnosząc słuchawkę, Phillip pomyślał o braku równowagi w życiu. Tym razem po drugiej stronie odezwał się profesor Echinger. Poinformował, że Maximilian nie pojawił się na śniadaniu i od tej pory ślad po nim zaginął, nie pozostaje mu więc nic innego, jak tylko powiadomić policję.

Przez cały rok Andrew tak często pracował po godzinach, iż jego przełożony, inspektor Brown, z ulgą przychylił się do jego prośby o udzielenie mu jednego dnia urlopu.

– To się wam przecież należy, Davies. Strasznie się przyłożyliście do tej sprawy Corveya.

– Na próżno.

– Ależ skąd! Złapaliście właściwego człowieka. Każdy o tym wie. To nie wasza wina, że nic mu nie można udowodnić. Jeszcze nie teraz.

– To moja sprawa, szefie, i nie została rozwiązana w sposób zadowalający. Pojutrze ława przysięgłych może uniewinnić Freda Corveya z braku dowodów. A to oznacza moją porażkę i nie ma na to żadnego usprawiedliwienia.

– Nie bądźcie wobec siebie tak bezlitośni. Czy myślicie, że żaden z nas nie musiał patrzeć z zaciśniętymi zębami, jak schwytany przestępca opuszcza salę rozpraw jako wolny człowiek – tylko dlatego, że brakuje paru cholernych dowodów? Na Boga, Davies! Każdy musi kiedyś przełknąć tę gorzką pigułkę.

– Według naszego prawa nie można go dwukrotnie oskarżyć o popełnienie tego samego przestępstwa. Te cztery morderstwa ujdą mu na sucho. Do szału doprowadza mnie myśl, że powinienem był przewidzieć, iż on wycofa swoje przyznanie do winy. Powinienem był to przewidzieć! Nie powinniśmy byli w ogóle wnosić oskarżenia ani aresztować Corveya. Trzeba go było obserwować i...

– Trzeba było, trzeba było! Przestańcie, bo się w ten sposób wykończycie! – Brown położył Andrew dłoń na ramieniu w przyjacielskim geście współczucia. – Dostaniecie swoją drugą szansę. Corvey to nałogowiec. Nieważne, jak bardzo będzie z początku uważał – on nie przestanie, bo nie może przestać. A szczęście nie będzie mu wiecznie sprzyjać.

– W tej chwili wygląda na to, że jednak mu dopisuje.

– W tej chwili. Ale nie zawsze tak będzie. Los się odwróci. – Brown obrzucił Andrew przenikliwym spojrzeniem.

Davies był przygnębiony i niezadowolony, to zrozumiałe w jego sytuacji. A jednak sprawiał wrażenie bardziej rozgniewanego i sfrustrowanego niż inni, którzy doświadczyli czegoś podobnego. Zadra tkwiła w nim niezwykle głęboko, zadając dotkliwy ból. Co było tego powodem? Współczucie dla ofiar, obecnych i przyszłych? Wściekłość, że poznał drugą stronę błyszczącego medalu sprawiedliwego i nieprzekupnego systemu prawnego? Czy też rozogniła się rana urażonej ambicji? Brown znał się na ludziach; na podstawie swej wiedzy o Andrew Daviesie w głębi ducha opowiadał się za ostatnią możliwością. Davies nie potrafił pogodzić się z porażką, i w tym krył się jego osobisty handikap utrudniający mu szybki awans w Scotland Yardzie. Chciał zostać co najmniej nadinspektorem; stanowisko to mogło mu przynieść najwyższe poważanie, a nawet tytuł szlachecki. Wszyscy w Yardzie wiedzieli, że jest świetnym śledczym, a jednak nie było nikogo, kto z głębokim przeświadczeniem i z całego serca byłby gotów udzielić mu protekcji. Niektóre incydenty świadczyły o tym, że Davies w razie niepowodzenia mógłby stracić panowanie nad sobą. Nigdy nie doszło do katastrofy, a jednak wszystkim udzieliło się złe przeczucie, iż pewnego dnia Davies sam stanie się ofiarą zainscenizowanej przez siebie tragedii.

– A zatem spędźcie miło ten wasz wolny dzień – powiedział Brown. – Zapomnijcie o Fredzie Corveyu i róbcie to, co sprawia wam przyjemność.

Andrew uśmiechnął się, jednak napięcie w kącikach ust świadczyło o tym, że chyba nie potrafi w tej chwili o nim zapomnieć.

Kiedy wrócił do mieszkania, nikogo w nim nie zastał. Na kuchennym stole leżała kartka od Janet z informacją, że wyszła „załatwić parę spraw”. Z notatką w dłoni Andrew wszedł do pokoju dziennego i nalał sobie szklaneczkę whisky. Stojąc przy oknie i sącząc powoli trunek, poddawał się rozluźniającemu działaniu alkoholu i rozmyślał o Janet. W młodości budziła w nim skojarzenia z takimi pojęciami, jak wiosna, zielone łąki, czysta woda. Kiedy ją poznał, cechowała ją przejmująca naiwność i niewinność. Ojciec strzegł jej niczym złotego skarbu, chroniąc przed zetknięciem z wszelkim paskudztwem czy złem, jakie niesie ze sobą życie. Ufała mu równie bezgranicznie jak wszystkim innym. Kiedy wreszcie udało mu się podejść jej ojca fortelem, tak iż mogli zostać sam na sam, przespał się z nią. Miał wówczas wrażenie, jakby popełnił świętokradztwo, jakby poważył się zagarnąć coś, co nie było przeznaczone dla niego, ba, dla nikogo. Zarazem jednak jej oddanie, czułość, a w końcu także i fakt, iż zupełne oszalała na jego punkcie, utwierdziły go w przekonaniu, że cokolwiek się stanie, nigdy jej nie utraci. Nawet wówczas, gdy zauważył, jak bardzo cierpi z powodu jego licznych romansów z atrakcyjnymi koleżankami, nie obawiał się, że w konsekwencji może go rzucić. Nie w wieku szesnastu, siedemnastu lat. Kiedy więc nagle wyjechała do Niemiec, mając zaledwie osiemnaście lat, poczuł się, jakby dostał obuchem w głowę. Był wstrząśnięty, gdy ponad rok później pojechał jej szukać i odnalazł zamężną kobietę ze złotą obrączką na palcu i ogromnym brzuchem, była bowiem w siódmym miesiącu bliźniaczej ciąży. Dało się u niej wyczuć nowy rodzaj determinacji; zniknęła gdzieś jej naiwność, ustępując miejsca ostrożnej, nieco nieufnej powściągliwości. Mimo iż życie zadało jej pierwszy mocny cios, nie utraciła nic ze swej naturalności, ciepła, serdecznej przychylności wobec ludzi. Z jedną drobną różnicą: choć nadal wierzyła w dobro, nie była już prostoduszna. Ów delikatny niuans sprawił, że zyskała jeszcze więcej uroku.

Dziś jednakże... Obracał szklankę w dłoniach, zamyślonym wzrokiem spoglądał na bursztynowożółty płyn i pływające w nim, prawie całkiem już roztopione, kostki lodu. Dziś jej twarz nieustannie przyćmiewał wyraz udręki. Tak często miał do czynienia z ludźmi w sytuacjach wyjątkowych, tak dobrze znał najgorsze nawet otchłanie tak zwanego cywilizowanego społeczeństwa, iż zachowanie Janet musiał uznać za wykraczające poza zupełnie zrozumiałe frustracje, jakie rodzi nieudane małżeństwo. Bez względu na to, jak bardzo przygnębiające i pozbawione perspektyw były lata spędzone z Phillipem, nie mogły one napełnić jej oczu owym szczególnym rodzajem bólu. W jej życiu musiało kiedyś dojść do głębokiego, strasznego pęknięcia. Zdążył się już wszakże przekonać, iż drążenie tego tematu pozbawione było sensu. Ona niczego nie wyjawi, póki sama się na to dobrowolnie nie zdecyduje.

Usłyszał, jak Janet przekręca klucz w zamku; wyszedł jej naprzeciw, odebrał od niej torbę z zakupami i ucałował w policzek.

– Poczułem się bardzo samotny – wyznał. – Zupełnie już odwykłem od powrotu do pustego mieszkania.

Janet roześmiała się.

– Nagle uświadomiłam sobie, że nie mamy nic na kolację. Dlatego pobiegłam coś kupić.

Andrew zaniósł torbę do kuchni i zerknął do niej.

– Czy te rzeczy można zamrozić?

Janet poszła za nim.

– Myślę, że tak. Chcesz mnie zaprosić gdzieś na kolację?

– Chcę, byś spakowała do torby rzeczy na jedną noc i jeden dzień. I żebyś wsiadła do samochodu, a całą resztę zostawiła mnie.

Była zaskoczona.

– Ale...

– Wziąłem na jutro urlop i chętnie bym gdzieś wyjechał. To jest... – Zawahał się, potem jednak dokończył cichym głosem: – Pojutrze uniewinnią Freda Corveya. Muszę się nieco podbudować psychicznie.

Godzinę później wyruszyli w drogę. Był jasny, ciepły wieczór. Londyńskie ulice nieco już opustoszały, toteż żwawo posuwali się naprzód. Wkrótce Janet zorientowała się po drogowskazach, dokąd zmierzają.

– Wschodnia Anglia – powiedziała. – Jedziemy do Cambridge?

– Nie byłem tam od wieków. Masz ochotę?

– Tylko żadnych odwiedzin u krewnych!

Andrew potrząsnął głową.

– Skoro mamy jeden dzień dla siebie, z pewnością nie spędzimy go, siedząc przy filiżance herbaty na zakurzonej sofie u jednej z twoich ciotek. Nie. Pomyślałem sobie, że możemy po prostu odwiedzić parę miejsc naszej młodości.

– Naszej dawno już minionej młodości!

Zerknął na nią z ukosa i uśmiechnął się.

– Dziwne, że ty to mówisz. Właśnie dziś mam wrażenie, jakby to było całkiem niedawno. Jakbyśmy ledwie wczoraj spotykali się na naszych potajemnych randkach w ustronnych miejscach kampusu, kiedy wszystko wydawało się nam tak bardzo ekscytujące i tajemnicze.

Nie spojrzała na niego. Patrzyła przez okno, obserwując przemykające przed oczami domy, pola, łąki. Wysoka czerwcowa trawa falowała w podmuchach przedwieczornego wiatru, połyskując czerwonawo w blasku słońca.

To nie tylko on, pomyślała, to rodzinne strony. Jestem u siebie.

Przeniknęło ją ciepłe, lekkie, młodzieńcze uczucie. Owa chwila nie zrodziła żadnej nowej myśli, a tylko zbudziła od dawna uśpioną.

– Chcę tu zostać – wyznała.

Przez ułamek sekundy samochód zakołysał się, Andrew zdołał jednak zapanować nad sobą.

– Zostać tutaj? – zapytał.

– W każdym razie w Anglii. U ciebie, jeśli chcesz. – Nadal nie patrzyła w jego stronę. – Poproszę Phillipa o rozwód.

Dana miała szczęście. W Hamburgu zabrała ją pewna młoda kobieta i podwiozła aż do Fryburga. Opowiadała, że jest studentką i była w odwiedzinach u rodziców, którzy mieszkali na wsi w Szlezwiku-Holsztynie. Danie przypominała nieco Karen, bo także miała krótkie rude włosy i nosiła wytarte ciuchy. Miała na imię Patricia i studiowała germanistykę.

– Wybierasz się na południe Francji? – spytała. – Całą drogę autostopem? Chyba nieco przesadziłaś!

– Autostopem dojechałam już nawet na Costa del Sol – odparła Dana – i Bóg wie dokąd jeszcze. Zawsze docierałam tam, gdzie chciałam.

– Ale przecież to trochę niebezpieczne – oznajmiła Patricia. – Przede wszystkim... – Obrzuciła Danę krótkim spojrzeniem, lecz nie dokończyła zdania.

Dana westchnęła.

– Tak?

– No więc, nie bierz mi tego za złe, ale w tych ciuchach wyglądasz nieco prowokująco.

Dana spojrzała na siebie. Miała na sobie typowy strój na ciepłe dni lata: czarną minispódniczkę, jasnozielony T-shirt z napisem MONTE CARLO na piersiach, do tego kilka wąskich złotych bransoletek na obydwu przegubach dłoni, ogromne kreolskie kolczyki oraz czarne sandały na stosunkowo płaskich obcasach. Kiedy wyruszała w drogę, zaczęło padać, dlatego zarzuciła na ramiona dżinsową kurtkę, potem jednak ją zdjęła, bo coraz bardziej się wypogadzało.

– Nie wydaje mi się, bym prowokowała moim strojem – odpowiedziała.

Patricia uśmiechnęła się pojednawczo.

– Okay, zależy, jak na to spojrzeć. Miałam tylko na myśli... Wiesz, jacy są mężczyźni. Wystarczy, że odsłonisz nieco nogi albo biust, a oni już twierdzą, że dopraszasz się o gwałt.

– To nie mój problem. Noszę to, co lubię.

Patricia nie drążyła więcej tego tematu. Opowiedziała co nieco o swoich studiach i tęsknocie za domem, z jaką ciągle musiała się zmagać. Pod wieczór, kiedy zbliżały się do Fryburga, zapytała:

– Gdzie dziś przenocujesz?

– Mam nadzieję, że szybko złapię nastepną okazję. Prześpię się w samochodzie.

– Tak ci się śpieszy? Wiesz, moje mieszkanko jest wprawdzie malutkie, ale mogę ci zaproponować całkiem wygodną sofę. To chyba lepsze niż spanie w samochodzie.

Dana zastanawiała się przez chwilę, czy powinna przyjąć tę propozycję. Myśl o miłej kolacji, rozmowie z tą sympatyczną kobietą, nade wszystko zaś o wygodnym łóżku wydawała się nadzwyczaj kusząca. Zaraz jednak przypomniała sobie o Tinie. Wiedziała, że zostałaby wyśmiana, gdyby opowiedziała o swych przeczuciach. O tym, że wydaje jej się, iż Tina wyciąga do niej ręce. Że wyczuwa jakieś nadchodzące niebezpieczeństwo. Że ona... nie! Zabroniła sobie takich myśli. To śmieszne. Była istną neurotyczką; psycholog, analizując jej stosunek do Tiny, odkryłby w nim nad wyraz skomplikowany splot zależności, mechanizmów kompensacyjnych oraz projekcji. Uczepiła się swojej przyjaciółki, ponieważ nie miała ojca, matka natomiast była osobą nieco chwiejną. Teraz zaś dostawała bzika z obawy przed utratą tej jedynej podpory w swym życiu... Z pewnością stanowiła prawdziwą gratkę dla psychoanalityka. Jakkolwiek wyglądało to na istne szaleństwo, nie zdołała zignorować natłoku owych myśli. Nagle bezczynne czekanie przez całą noc wydało jej się wykluczone.

– To naprawdę miło z twojej strony, Patricia – powiedziała – ale z pewnych względów muszę czym prędzej jechać dalej. Może wyrzucisz mnie przy jakimś zajeździe, gdzie zatrzymuje się sporo kierowców ciężarówek, tam zawsze można kogoś znaleźć.

– Jak chcesz – odparła Patricia.

Wkrótce potem zjechała z autostrady na parking, przy którym mieścił się zajazd. Już z daleka widać było liczne zaparkowane tam ciężarówki.

– O to właśnie chodziło – stwierdziła z zadowoleniem Dana. – Mogę tu coś zjeść i przy okazji nawiązać kilka nowych znajomości. Na pewno znajdę kogoś, kto jedzie w tym samym kierunku.

Patricia spojrzała na nią z rozgoryczeniem; z jednej strony chciała ją jeszcze raz ostrzec, z drugiej zaś obawiała się grać rolę jakiejś nadopiekuńczej staromodnej guwernantki. W końcu powiedziała tylko:

– Uważaj na siebie, dobrze?

– Jasne. I stokrotne dzięki za podwiezienie. Jak dotąd poszło lepiej i szybciej, niż sądziłam. – Dana wysiadła, po czym sięgnęła po plecak leżący na tylnym siedzeniu. – Powodzenia! – Zamknęła drzwi, raz jeszcze pomachała ręką i ruszyła w kierunku zajazdu. Ciemne loki powiewały na wietrze, na rękach pobrzękiwały bransoletki. Patricia obserwowała ją w lusterku wstecznym. Cóż za atrakcyjna, pełna optymizmu młoda dziewczyna! Zapuściła silnik i ruszyła w dalszą drogę.

Przez resztę wieczoru nie mogła otrząsnąć się z przygnębiającego uczucia.

Maximilian tymczasem dotarł do Frankfurtu – w bardziej konwencjonalny sposób niż Dana, mianowicie pociągiem. Dalej musiał jednak podróżować autostopem, ponieważ został prawie bez pieniędzy. Resztę potrzebował na jedzenie i picie.

Do metropolii nad Menem dotarł po południu, nieco zmęczony wydarzeniami mijającego dnia. By zdążyć na pierwszy z rana autobus, zerwał się skoro świt i wymknął z kliniki. Nie było to trudne, jeśli pacjent nie był zamykany na noc – w jego przypadku zrezygnowano z tego już rok wcześniej – oraz jeśli orientował się w rozkładzie pomieszczeń. Nie można było skorzystać z głównego wejścia, przy którym przez całą noc przesiadywał portier, czytając gazetę. Ale istniała jeszcze piwnica, do której można się było dostać tylnymi schodami. Większość okien była tam zakratowana, jednakże w mieszczącej się na tyłach rupieciarni całe zabezpieczenie stanowiła cienka druciana siatka. Wystarczyło jedno silniejsze kopnięcie. Kratę nad świetlikiem dało się bez trudu odkręcić i podnieść. Droga ta na szczęście nie prowadziła do odgrodzonej wysokim murem bezpiecznej strefy parku, w której pacjenci oddziału zamkniętego korzystali ze słonecznych kąpieli, lecz do jego otwartej, ogólnie dostępnej części. Na samym końcu posiadłości trzeba było jeszcze pokonać stary kamienny mur, nie stanowiło to jednak żadnego problemu. Nawet średnio wysportowany mężczyzna był w stanie pokonać tę odległość w czasie krótszym niż trzy minuty. W ciągu ostatnich trzech lat pobytu w klinice Maximilian wykorzystywał każdą nadarzającą się okazję do treningu fizycznego, był więc w dobrej formie. Ani ucieczka, ani późniejszy trzykilometrowy marsz do najbliższego przystanku autobusowego nie sprawiły mu żadnych trudności. Wiedział, że nie wygląda na człowieka, który dopiero co opuścił klinikę. Miał na sobie świeży niebieski T-shirt, czyste dżinsy, adidasy oraz modną, wyświechtaną kurtkę skórzaną. Dwa tygodnie wcześniej klinikę odwiedził fryzjer, toteż Maximilian miał dobrze przystrzyżone włosy. Nie mógł się golić, ponieważ żaden z pacjentów, ze względu na możliwość popełnienia samobójstwa, nie miał swobodnego dostępu do maszynek do golenia, niemniej szary cień na podbródku i policzkach nie czynił zeń podejrzanego. Większość młodych ludzi wyglądała znacznie bardziej niechlujnie od niego.

Poranek był pogodny i rześki, powietrze czyste i chłodne. W dobrym humorze dotarł do stojącego w samym środku pustkowia przystanku, na który składały się tablica, plastikowa podstawa oraz ławka. Czekało tam zaskakująco dużo osób dojeżdżających z okolicznych domostw do pracy na poranną zmianę. Nikt nie zwrócił uwagi na Maximiliana. Najwyraźniej nie było po nim widać, że serce podchodzi mu do gardła, a całe ciało przechodzi lekkie drżenie. Po raz pierwszy po tylu latach znalazł się znowu na wolności. Okres, kiedy mógł opuszczać klinikę i wyruszać na wycieczki, nie mógł zostać uznany za swego rodzaju przygotowanie, bowiem zawsze czuł się w pewien sposób ograniczony, a tym samym chroniony. Profesor Echinger wciąż był przy nim, niczym cień. Wyznaczone godziny, w których wolno mu było wychodzić, narzucały mu pewien rygor. Dziś natomiast wyruszył w nieznane, skoczył z wysokiej wieży w otchłań, nie wiedząc, co może go spotkać. Wsiąść do autobusu, zapłacić za bilet, odjechać... Naraz przeszył go potworny lęk, zawahał się, czy nie powinien zawrócić, zamiast podążać za urojeniem, popadając przy tym nieomal w załamanie nerwowe i niwecząc możliwość oficjalnego zwolnienia w sierpniu.

Wtedy jednak pojawił się autobus i powoli wjechał w zatoczkę. Maximilian znalazł się nagle obok kierowcy i usłyszał własny głos:

– Poproszę normalny do Niebüll.

Jego głos brzmiał szorstko i ochryple, lecz nikogo to nie zaniepokoiło. Kiedy autobus ruszył, Maximilian, mając nogi jak z waty, osunął się na miejsce w pobliżu drzwi. Obok siedziała kobieta pochłonięta lekturą gazety. Nawet nie podniosła wzroku, kiedy obok niej pojawił się młody człowiek. Nikt nie zwracał na niego uwagi, nikt nań nie patrzył. Wydawało się, że nikomu nie przyszło na myśl, iż właśnie uciekł z kliniki psychiatrycznej. Był normalnym człowiekiem wśród wielu innych normalnych ludzi.

Wszystko szło tego dnia jak z płatka. Zdążył na pociąg do Hamburga, tam zaś przesiadł się do innego, jadącego na południe. Mógłby dotrzeć nim aż do Innsbrucku, lecz wówczas za bardzo zboczyłby z drogi, dlatego wysiadł we Frankfurcie. Zostało mu tylko pięćdziesiąt marek, toteż uznał za rozsądne nie tracić tej skromnej sumy na przejazd kilku dalszych kilometrów pociągiem. Na stoisku kupił sobie kiełbaskę z frytkami, do tego puszkę coli. Przez cały dzień nie czuł głodu, potem jednak z każdą chwilą potęgował się ucisk w żołądku; poza tym był brudny, zmęczony i zdezorientowany. Z jednej strony mógł mówić o sukcesie: ucieczka powiodła się, bez trudu przebył siedemset kilometrów, nie tracąc nerwów i w żaden sposób nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. Z drugiej zaś prawdziwe trudności dopiero go czekały: musiał przekroczyć granicę francuską, mając nieważny paszport, mógł przemieszczać się wyłącznie autostopem, poza tym nie ulegało wątpliwości, iż profesor Echinger jeszcze dziś, a najpóźniej nazajutrz rano zgłosi jego zniknięcie. To zaś oznaczało, że od tej chwili będzie ścigany nakazem aresztowania, co tylko pogarszało jego sytuację. A kiedy wreszcie dotrze do Duverelle – co go tam czeka? Czy powita go brat w towarzystwie dziewczyny, czy może sam, szczęśliwy i zadowolony, lecz przerażony jego nagłym pojawieniem się? W jaki sposób, nie raniąc go, miałby wytłumaczyć mu powody, które skłoniły go do wyruszenia w tę absurdalną podróż, przez co zniweczył możliwość swego zwolnienia? Ów wewnętrzny głos szepczący o niebezpieczeństwie... Któż zdołałby to zrozumieć? Nawet on sam tego nie potrafił.

Popijając colę, zastanawiał się, w którym momencie pojawią się objawy odstawienia leków – i jak będą wyglądać. Od podania tabletek poprzedniego wieczoru nie wziął żadnych lekarstw, choć jego organizm przywykł przez te lata do przyjmowania pigułek, on sam zaś do myśli, iż na jego samopoczucie miały wpływ medykamenty. Już teraz zauważył, że lekkie drżenie rąk wzmogło się w ciągu ostatnich godzin. Miał tylko nadzieję, że dotrze do celu, zanim przemieni się w roztrzęsiony kłębek.

Zaspokoił pierwszy głód. Postanowił wypocząć godzinę lub dwie na dworcowej ławce, a potem udać się na którąś z ulic wylotowych z miasta i próbować złapać tam jakąś okazję. Ledwie jednak usiadł, głowa opadła mu na bok i sen zmorzył go w ciągu niecałej minuty. We śnie ujrzał swego brata bliźniaka, który patrzył na niego wielkimi udręczonymi oczami. Mijały godziny.