Piątek, 9 czerwca 1995 roku

Poranek zapowiadał gorący, bezchmurny dzień. Było krótko po ósmej, kiedy Maximilian wysiadł z autobusu w Duverelle, a termometr, mimo tak wczesnej pory, wskazywał już dwadzieścia siedem stopni. Słońce, niczym jasny połyskliwy krążek, pięło się po niebie nad wschodnim horyzontem. Podmuch wiatru wzbijał na ulicy tuman kurzu, przynosząc ze sobą intensywną woń rozmarynu.

Maximilian przeszedł powoli obok kilku białych niewielkich domów, minął rynek, na którym okoliczni rolnicy zabierali się właśnie za rozstawianie straganów na dzisiejszy targ. Pachniało świeżym chlebem i prowansalskimi przyprawami. Nie spieszył się, ponieważ teraz, dotarłszy już niemal do celu, miał coraz więcej wątpliwości, co powinien uczynić. Czy Mario był z dziewczyną? Jeśli tak, to z całą pewnością nie powiedział jej ani słowa o tym, że ma brata bliźniaka. Wywołałby ogromne zamieszanie, gdyby pojawił się tak niespodziewanie. Czy mógł tak po prostu zajrzeć do nich i powiedzieć „Cześć, to ja!”? Jego brat byłby przerażony i być może wściekły, natomiast dziewczyna – jeśli z nim była – wystraszyłaby się śmiertelnie.

Do tego wyglądał nieco odpychająco. Jeden z rolników wystawił na sprzedaż parę starych mebli i Maximilian mógł się przejrzeć w lustrze oprawnym w srebrną ramę. Poczuł zniechęcenie. Jego twarz pokrywały szare cienie szczeciniastego trzydniowego zarostu. Oczy miał zaczerwienione ze zmęczenia. Ubranie było pobrudzone i pomięte, dręczył go głód i ogólne wyczerpanie. Gdy tylko wyjął ręce z kieszeni skórzanej kurtki, zobaczył, jak wyraźnie drżą. Uznał, że wygląda jak zbiegły więzień; dopiero po chwili uświadomił sobie, że przecież w pewnym sensie tak właśnie jest.

Kiedy dotarł do celu, ogarnęło go rzewne, a zarazem przyjemne uczucie. Dom z szarobiałego kamienia, stojący sennie w cieniu wysokich czereśni, był mu bliski od najwcześniejszych lat dzieciństwa. Budził wspomnienia rodzinnych wakacji z dala od codziennych trosk i kłopotów, pogodnych, długich upalnych dni lata, wieczorów spędzanych w ogrodzie przy grillu. Przywoływał echa spacerów po lawendowych polach i niekończących się marzeń wśród łąk pełnych maków, długich rozmów i beztroskich śmiechów. Symbolizował wszystko, co mogłoby się wydarzyć, co mogłoby wypełnić ich życie. Wszystko to, co utracili.

Stał spokojnie, jakby we śnie, skąpany w porannym słońcu, które odbijało się lśniąco w szybach niewielkich okien, które wychodziły na wschód. Zwilżony rosą ogród wydawał się kwitnącą oazą. Na frontowej werandzie dostrzegł dwa rozłożone leżaki z pasiastymi biało-żółtymi poduszkami i przewieszony przez oparcie niebieski T-shirt. Ot i beztroska, wakacyjna swoboda. Nic nie wskazywało na jakiekolwiek kłopoty.

A jednak nagle powróciło uczucie strachu i niepokoju, które skłoniło Maximiliana do wyruszenia w tę podróż. Rozejrzał się wokół, szukając czegoś, co potwierdziłoby jego obawy, jakiejś wskazówki świadczącej o tym, że istotnie coś jest nie w porządku. Z zaskoczeniem stwierdził, iż na podjeździe nie ma samochodu.

Obszedł cały teren, by sprawdzić, czy Mario przypadkiem nie zaparkował gdzie indziej, lecz nigdzie nie znalazł auta. Zdziwiło go to bardzo, ponieważ był przekonany, iż Mario wyruszył w drogę samochodem. Czyżby w ostatniej chwili zdecydował się na podróż pociągiem? Maximilian potrząsnął głową. Obaj mieli lekką klaustrofobię, niechętnie jeździli koleją. Jego brat nie lubił tego jeszcze bardziej niż on. Dobrowolnie by tego nie zrobił.

Dlaczego o tak wczesnej porze nigdzie nie było samochodu? Może Mario pojechał do wsi? Nieco absurdalne, zważywszy niewielką odległość, ale nigdy nie wiadomo. Być może zabrakło im czegoś na śniadanie. W takim razie mógł powrócić lada chwila. Tylko dlaczego Maximilian sam nie wierzył w tę teorię?

Z wahaniem otworzył niską ogrodową furtkę. Pomiędzy nieregularnie uformowanymi kamiennymi płytami, prowadzącymi do drzwi wejściowych, pleniły się chwasty. Człowiek, któremu płacili za doglądanie posesji, niezbyt gorliwie przykładał się do pracy. Kto jednak miałby mu to wziąć za złe, po cóż miałby się wysilać? Już od tak dawna nikt z rodziny się tu nie pokazywał!

Maximilian zajrzał do środka przez niewielkie okienko obok drzwi. W garderobie w sieni wisiały dwie lekkie kurtki, a para butów – bez wątpienia damskich – leżała ciśnięta pod stolikiem. A zatem miał rację. Jego brat nie był sam. Zabrał ze sobą dziewczynę.

Przesuwał się wzdłuż ściany aż za narożnik domu, próbując dotrzeć do okna w pokoju dziennym. Kiedy przez nie zajrzał, zobaczył kilka czasopism rozrzuconych na ławie przed sofą oraz pustą szklankę stojącą na telewizorze. Na dywanie leżał zmięty papierek po czekoladzie. Owe ślady nieporządku wskazywały na obecność dziewczyny, bowiem Mario nigdy nie rzuciłby papierka na podłogę ani nie zostawił w pokoju szklanki. Czy to dobrze, czy źle, że dziewczyna była tak niechlujna? Taka sceneria przynajmniej nosiła przyjemny pozór normalności.

Zaczekam, postanowił Maximilian, jeszcze wczesna pora. Zaczekam na rozwój wypadków.

Przysiadł na trawie za bujnie pleniącymi się krzewami rozmarynu. Był niewidoczny dla innych, sam natomiast mógł obserwować dom. Żaden ruch nie umknie jego uwagi.

Wyciągnął się na wilgotnej od rosy trawie. Noc spędzona na ławce w Awinionie wciąż dawała mu się we znaki. Chciał się położyć tylko na chwilę, tylko na krótką chwilę... Zasnął niemal natychmiast.

– Peter na pewno w mgnieniu oka dowie się, gdzie w Monachium mieszkali Beerbaumowie – zapewniła Karen – a wtedy zasięgniemy języka wśród sąsiadów. Zapytał mnie, czy ma podjąć dalsze poszukiwania, powiedziałam jednak, że sami się tym zajmiemy. Po coś tu przecież przyjechaliśmy, prawda?

Siedziała razem z Michaelem przy śniadaniu, w jadalni hotelowej. Z bufetu przyniosła sobie tyle, ile tylko zdołała unieść. Cały stół był zastawiony talerzami i półmiskami. Sprawiała wrażenie, jakby zamierzała skosztować każdego rodzaju muesli, każdego owocu, wszystkich gatunków twarogu, każdego rodzaju pieczywa, nie pomijając serów, wędlin i marmolady. Michael, który wybrał dla siebie bułkę, jajko na miękko oraz dwa plasterki sera, przysunął do siebie swój talerz i filiżankę tak blisko, jak tylko zdołał.

Nic nowego, pomyślał ze złością, ona jest i pozostanie nietaktowna.

Zapraszającym gestem Karen wskazała na stół.

– Oczywiście może się pan wszystkim częstować, Michaelu. Chyba nie zamierza pan poprzestać na przeżuwaniu tej lichej bułki, nieprawda?

– Z rana nie mam apetytu.

– Ja zazwyczaj także. Ale taki bufet zawsze doprowadza mnie do szaleństwa! – W jej oczach migotały iskierki szczęścia, kiedy lustrowała wzrokiem swe skarby, zastanawiając się, od czego by tu zacząć. W chwilach gdy Karen przemieniała się w zachwycone dziecko, skryte rozdrażnienie Michaela rozpływało się w powietrzu. Miała w sobie coś, co go wzruszało. Nawet dziś z rana, mimo że wyglądała okropnie i kompromitowała go swą zachłannością przy bufecie. Nie uszły jego uwagi szepty i uśmieszki zgromadzonych w jadalni gości. Jej i owszem. Przemknęło mu przez myśl, czy powinien podziwiać jej zupełną obojętność wobec opinii innych ludzi czy raczej nią gardzić.

Włożyła do ust kopiatą łyżkę twarogu z brzoskwiniami i przewróciła oczami.

– Boskie! Spróbuje pan? – Ponownie zanurzyła łyżkę, po czym podsunęła ją Michaelowi pod nos.

Cofnął się.

– Dziękuję. Nie teraz.

Spojrzała nań uważnie. Wyglądał na zmęczonego, sfrustrowanego, dręczonego przez zmartwienia.

– Czy próbował pan jeszcze raz skontaktować się z Tiną? – spytała.

– Wczoraj w nocy. I dziś z rana, a więc o zupełnie nieludzkich porach. Co świadczy o stopniu mojego zaniepokojenia. W normalnych warunkach prędzej odgryzłbym sobie język, niż wyrwał kogoś dzwonkiem telefonu ze snu. – Westchnął i zaczekał na drwiącą uwagę, jednak ku jego zaskoczeniu Karen nie skorzystała ze sposobności.

– Owszem – odparła – jak na pańskie zwyczaje robi pan naprawdę osobliwe rzeczy. Chociażby to, że jest pan razem ze mną w Monachium... Nad wyraz niezwykłe jak dla pana, prawda?

– Tak. I nie czuję się z tym zbyt dobrze.

Wyciągnęła rękę ponad stołem i dotknęła jego ramienia.

– Ejże, panie prokuratorze! Nie robimy nic niewłaściwego!

– Węszymy. Szpiegujemy. Wtykamy nos w sprawy innych ludzi. Pani jest dziennikarką i z pewnością ma inną mentalność, lecz takie postępowanie jest wbrew mojej naturze.

– Ale boi się pan o swoją córkę. A ten Mario wydaje się panu podejrzany.

Michael odsunął od siebie talerz o ten jeden milimetr wolnego miejsca na stole. Stracił apetyt.

– Karen, sam już nie wiem – powiedział znużonym głosem. – Może po prostu wmówiłem to sobie. Albo dałem sobie wmówić. Ja... zbyt długo byłem z Tiną sam. To, że tu siedzę i bawię się w detektywa, jest wynikiem mojej zazdrości i nieustannej czujności wobec córki. Wydaje mi się, że jestem śmieszny.

– A dlaczego nikt nie odbiera telefonów?

– Może Tina domyśla się, że to ja próbuję się dodzwonić, i to ją denerwuje.

Karen energicznym ruchem ścięła główkę jajka i nasypała do niego mnóstwo soli.

– Po śniadaniu ruszam rozpytywać sąsiadów – oznajmiła. – Pan tego nie przetrwa i jeszcze wystraszy mi pan ludzi. Zostaje pan tutaj. Czemu nie pójdzie pan do baru hotelowego? Może pozna pan kogoś miłego?

Obrzucił ją spojrzeniem, pod wpływem którego z zażenowania opuściła powieki.

– Sorry – przeprosiła.

Dogoniła go, kiedy otwierał drzwi samochodu. Spojrzał na nią ze zdziwieniem.

– Przecież ustaliliśmy, że zostaniesz – powiedział.

Janet potrząsnęła głową. Wciąż miała mokre włosy po prysznicu. W porannym świetle wyglądały jak świeżo polerowane srebro.

– To ty postanowiłeś, że zostanę w domu.

– Przystałaś na to.

– Zmieniłam zdanie.

Andrew taksował ją wzrokiem od stóp do głów, po czym uśmiechnął się.

– Pełne uznanie – przyznał – szybka jesteś jak diabli!

Kiedy trzy minuty wcześniej pożegnał się z nią w drzwiach mieszkania, była jeszcze w szlafroku. Teraz miała na sobie dżinsy i niewyprasowany biały T-shirt, niedbale wepchnięty w spodnie. Na ramiona zarzuciła szary wełniany sweter, którego rękawy związała na piersiach. Bose stopy wcisnęła w czarne wieczorowe sandały ze złotą sprzączką; widocznie była to pierwsza z brzegu para butów, na jaką natknęła się w tym pośpiechu. Nieumalowana twarz pod mokrymi włosami sprawiała wrażenie bardzo młodzieńczej. Zamiast torebki zabrała szminkę, tusz do rzęs i konturówkę do oczu; w triumfalnym geście pokazała je Andrew na otwartej dłoni.

– Resztę zrobię w samochodzie! Mam tu wszystko, czego mi trzeba!

Skapitulował. Pod żadnym pozorem nie chciał mieć jej przy sobie przez najbliższych kilka godzin, kiedy to będzie musiał przełknąć gorycz porażki. Teraz jednak uświadomił sobie, że tak czy owak znała jego samopoczucie, toteż mógł zarzucić tę swoją niedorzeczną dumę. Poprzedniego dnia w Cambridge zapytał ją, czy chciałaby zostać jego żoną, co oznaczało, że poprosił ją, by stała się częścią jego życia. Na dłuższą metę nie mógł i nie chciał ukrywać przed nią tego aspektu swojego życia – niepohamowanej ambicji, głębokiej, bolesnej urazy, jaką odczuwał, kiedy spotykało go niepowodzenie. Jakby domyślając się, co go nurtuje, powiedziała:

– Chcę znać cię całego, Andrew. Nie tylko twoje przyjemne i nieskomplikowane strony.

Obszedł samochód dokoła i otworzył drzwi dla pasażera. Na sali rozpraw będą stanowić zabawną parę: on w ciemnym garniturze i pod krawatem, ona zaś w swoim wymiętym stroju i zupełnie do niego niepasujących sandałach. Na tę myśl uśmiechnął się, a z jego twarzy zniknęło napięcie.

– Mam nadzieję – odezwał się – że spotkanie z moimi mrocznymi stronami za bardzo cię nie przerazi.

Roześmiała się i pocałowała go; zdawało jej się w tym momencie rzeczą absolutnie wykluczoną, by kiedykolwiek i cokolwiek w Andrew mogło ją naprawdę przerazić.

Żywopłot z rozmarynu dawał cień przez wiele godzin, teraz jednak słońce powędrowało dalej i stanęło w zenicie, śląc promienie pionowo na ziemię. Nieznośny upał wyrwał Maximiliana ze snu. Przetarł oczy, usiadł i spojrzał na zegarek. Było już prawie pół do pierwszej po południu. Jak mógł przespać tyle czasu?

Zły na siebie podpełzł na skraj zarośli i zerknął w stronę domu. Wciąż spowijała go absolutna cisza, zdawał się tak samo opuszczony jak wczesnym rankiem. Na tarasie nic się nie zmieniło, nigdzie nie otwarto żadnego okna. I nadal na podjeździe nie parkował żaden samochód.

Podniósł się, wykrzywiając twarz w grymasie, bowiem od długiego leżenia na twardej ziemi poczuł ból w kościach. Zdecydowanym krokiem przeszedł przez ogród, nie kryjąc się dłużej przed nikim, kto mógłby teraz wyjrzeć z okna. Był pewien, że nikogo nie ma w domu, nikt też nie przyszedł ani stąd nie odszedł w ciągu tych kilku godzin, jakie przedrzemał w ogrodzie. Dom był pusty, i to przez całą noc, być może nawet już od dłuższego czasu. A jednak jego brat oraz dziewczyna wcale nie zmienili celu swej podróży – oni tu byli. Dokądkolwiek się udali, mieli zamiar powrócić. Mario nigdy by nie zostawił na tarasie poduszek ani T-shirtu. Dla innych może i nie był to wystarczający dowód, niemniej Maximilian, który znał swego brata bliźniaka jak nikt inny, ani przez chwilę nie wątpił w słuszność swych wniosków. Zamierzali tu wrócić. Dlaczego tego nie zrobili?

Drzwi prowadzące na taras otwarły się po mocniejszym szarpnięciu. Co prawda zamknięto je, lecz nie zaryglowano od wewnątrz. Pewnie przez nieuwagę, która w tej wiosce raczej nie mogła okazać się zgubna w skutkach. Maximilian nie słyszał, by kiedykolwiek doszło tu do włamania czy kradzieży.

Przeszedł przez pokój dzienny, zajrzał do kuchni. Panował tam względny porządek, jednak umyte naczynia wciąż stały na ociekaczu, a nie w szafkach. Na stole leżało kilka francuskich banknotów oraz bankowy formularz wymiany pieniędzy. Na niewielkiej zacienionej werandzie na tyłach domu również stały rozłożone leżaki; na jednym z nich porzucono książkę.

Maximilian wyszedł z kuchni i udał się powoli po skrzypiących schodach na pierwsze piętro.W łazience od razu zauważył szereg damskich przyborów: miękką szczotkę do włosów, kosmetyczkę z pomadkami do ust, krem, mleczko oczyszczające. Przyborów, z którymi prawie żadna kobieta się nie rozstaje, jeśli zamierza spędzić noc z dala od domu. Nawet szczoteczki do zębów znajdowały się w kubkach. Maximilian zmarszczył czoło.

Zlustrował pokój Maria, spojrzał na fotografię Janet umieszczoną na nocnym stoliku. W szafach panował absolutny porządek. Swetry i T-shirty były starannie poskładane w kostkę i ułożone jeden na drugim, spodnie wisiały na wieszaku. Łóżko wyglądało tak, jakby nikt nigdy w nim nie spał.

Maximilian zajrzał do pozostałych pokoi na pierwszym piętrze, nie znalazł tam jednak choćby śladu obecności dziewczyny, toteż udał się w końcu na poddasze. A zatem Mario dla owej chodzącej pokusy przeznaczył pokój położony możliwie jak najdalej od własnego. Miał wrażenie, że zachowuje się nieco niedyskretnie, zaglądając do szaf i szuflad. Młoda dama powrzucała wszystko w sposób dość chaotyczny. Pod stołem stała jej walizka. Na wywieszce przypiętej do rączki Maximilian znalazł nazwisko: Christina Weiss.

W każdym razie także i w jej pokoju nic nie wskazywało na to, by zamierzali wyjechać.

Głęboko zaniepokojony zszedł po schodach na dół. Kiedy przechodził obok otwartych drzwi do gabinetu, przystanął. Uprzednio tego nie zauważył, teraz jednak od razu rzuciło mu się to w oczy: telefon nie stał na swoim miejscu. W ogóle nie było go w pokoju. Ktoś wyłączył go z gniazdka i... może schował, może zniszczył, tak czy owak zerwał łączność tego domu ze światem.

Maximilian przysiadł na najwyższym stopniu schodów. Jego obawy potęgowały się z każdą chwilą, zaczynał nim targać wewnętrzny niepokój. Oparł głowę na rękach i zamyślił się. Musiał się dowiedzieć, dokąd Mario mógł pójść z tą Christiną. Przeczuwał, że zostało mu niewiele czasu.

Ze starym człowiekiem był jeden kłopot – za dużo mówił. Z trudem przechodził do sedna sprawy. Z ochotą opowiedziałby Karen historię całego swego życia – „proszę sobie wyobrazić, przeżyłem obie wojny!” – ona zaś raz za razem musiała mu delikatnie przypominać o właściwym celu jej wizyty.

– Miał mi pan opowiedzieć o rodzinie Beerbaumów...

Szybko odnalazła ich dawny dom – okazałą, obrośniętą bluszczem willę w dzielnicy Nymphenburg. Kiedy zadzwoniła do drzwi, pokazała się mała dziewczynka i poinformowała, że rodziców nie ma w domu, a jej nie wolno nikomu otwierać. W sąsiednim domu po lewej zastała młodą kobietę o zmierzwionych włosach i zaczerwienionej twarzy, której najwidoczniej przeszkodziła w porządkach, gdyż trzymała ona w rękach zmiotkę i była w kiepskim humorze.

– Nie mam czasu, nic nie kupię, do widzenia! – Drzwi zatrzasnęły się, zanim Karen zdążyła się przedstawić.

U sąsiadów z prawej strony dopisało jej szczęście. Starzec, który ukazał się w drzwiach, miał w oczach ów pełen nadziei blask, jaki u samotnego człowieka pojawia się na widok nieoczekiwanego gościa. Od razu zrozumiała, jak puste pędził życie, jak wielka monotonia wypełniała jego ciągnące się bez końca dni. Jeśli cokolwiek wie o Beerbaumach, chętnie o tym opowie, powoli, ze szczegółami, starając się możliwie jak najdalej odsunąć w czasie chwilę, kiedy Karen się pożegna. Z pewnością będzie ją to kosztować trochę nerwów, jednak człowiek ten będzie mówić.

Przedstawiła się i powiedziała, że jest dziennikarką; zgodnie z jej przypuszczeniami nie zażądał okazania ani dowodu tożsamości, ani żadnej legitymacji. Od razu zaprosił ją do pokoju dziennego zastawionego starymi masywnymi meblami i książkami, podsunął fotel i zapytał, czy napije się kawy lub herbaty.

– Nie, dziękuję. Dopiero co zjadłam śniadanie. Panie Frank – jego nazwisko odczytała na wywieszce przy dzwonku do drzwi – chciałabym porozmawiać z panem o rodzinie Beerbaumów. Mieszkali po sąsiedzku. Czy pan ich znał?

– Młoda damo – odparł z dumą Albrecht Frank – mieszkam w tym domu od roku 1938! Znałem wielu mieszkańców tej ulicy, oczywiście także Beerbaumów. Pani jest tu – zniżył nieco głos – z powodu tej historii?

A więc istniała jakaś historia. Historia na tyle niezwykła, iż starszy człowiek zaczynał szeptać? Karen wiedziała, że mogło tu chodzić o zwykłe sąsiedzkie plotki. Pan Beerbaum zdradzał żonę albo Mario powtarzał klasę. A jednak obudził się w niej instynkt dziennikarskiego tropiciela. Ukrywając swą zupełną nieznajomość sprawy, a zarazem mając świadomość, że jej słowa brzmią w uszach Albrechta Franka jak najpiękniejsza muzyka, powiedziała:

– Muszę dowiedzieć się wszystkiego, i to od samego początku.

– Ja wiem wszystko – odparł pospiesznie Albrecht. – Proszę sobie nie myśleć, że podsłuchuję pod drzwiami obcych ludzi... Ale człowiek dowiaduje się o tym i owym, a kiedy mieszka się samemu, jak ja, sąsiedzi stają się jeszcze ważniejsi. Moja żona zmarła pod koniec lat siedemdziesiątych, od tego czasu czuję się bardzo samotny. Dzieci pożeniły się w Ameryce. Nie mamy zbyt wielu okazji do spotkań, nawet jeśli oczywiście...

– Rozumiem, że słyszał i widział pan co nieco – przerwała łagodnie Karen. – Tego nie da się uniknąć na takim osiedlu.

– Bardzo lubiłem tych chłopaków – powiedział Albrecht – choć oczywiście nie potrafiłem ich rozróżnić. Ale obaj...

– Chwileczkę! – Karen wyprostowała się i spojrzała na niego, nic nie rozumiejąc. – Chłopcy? Rozmawiamy o Beerbaumach, czy tak? – Miejmy nadzieję, że starcowi nic się nie poplątało.

Przytaknął głową.

– Tak. Mieli dwóch chłopców. Maria i Maximiliana. Bliźniaków. Wyglądali zupełnie tak samo. Myślę, że tylko matka potrafiła ich rozróżnić.

– Przepraszam – usprawiedliwiała się zmieszana Karen – wygląda na to, że mój szef nie przekazał mi wszystkich informacji. Dotąd sądziłam, że mieli tylko jednego syna, Maria.

– Dziecinko, pani szef chciał się przekonać, czy sama dotrze pani do faktów. Jak to dobrze, że mnie pani spotkała. Znam wszystkie szczegóły.

Czyżby Dana zapomniała o bracie? Karen uznała to za mało prawdopodobne. Chodziło nie o jakiegoś tam brata, chodziło o jednojajowego bliźniaka. Dana dość często opowiadała o Mariu, na pewno byłaby wspomniała o Maximilianie, gdyby wiedziała o jego istnieniu. A zatem również Tina nie miała o tym pojęcia. Dlaczego Mario ukrywał swego brata?

– Czy w tej rodzinie nie wszystko się układało? – zapytała ni stąd, ni zowąd.

Albrecht Frank zachichotał.

– Można tak rzec. Nie wszystko się układało. Choć z początku wydawało się, że to wzorowa rodzina. On był doradcą podatkowym, ona pracowała razem z nim. Energicznie pomagała przy urządzaniu kancelarii. Roztropna kobieta. I ładna. – Zamrugał powiekami. – Zauważył to nawet taki starzec jak ja!

Wydawało się, że to wzorowa rodzina...?

– No tak, dobrze się zachowywali. Potem urodzili się chłopcy. Obaj zdrowi i weseli. Wszystko zdawało się w jak najlepszym porządku. I wtedy pojawił się on... – Albrecht znów ściszył głos.

– On?

– Janet, czyli Janet Beerbaum, matka, przez sześć lat miała romans z innym mężczyzną. Zaczęło się to wkrótce po narodzinach dzieci.

– Och...

– Wszyscy na tej ulicy o tym wiedzieli. To znaczy, oni sami nie za bardzo się starali trzymać całą tę historię w tajemnicy. On przychodził do niej prawie codziennie. Z wyjątkiem weekendów, wtedy jej mąż zostawał w domu. Ale poza tym... zawsze w południe. Pewnie podczas jego przerwy obiadowej.

– I jest pan pewien...?

– Że był jej kochankiem? Ależ droga pani, tego po prostu nie dało się przeoczyć. Czasem przez przypadek widziałem, jak ona go wita w drzwiach. No więc, tak się nie wita znajomego czy krewnego. W taki sposób kobieta wita mężczyznę, którego kocha.

Widziałeś przez przypadek, no jasne, pomyślała Karen. Pewnie wyciągałeś szyję jak żuraw, żeby to dokładnie zobaczyć. Żadne zdarzenie na tej ulicy nie mogło ujść twojej uwagi.

– Czasem widywałem, jak się z nim żegna. Miała na sobie płaszcz kąpielowy. Myślę, że...

– ...to brzmi całkiem jednoznacznie, owszem.

– Sześć lat – ciągnął z przyjemnością Albrecht. – Trzeba to sobie wyobrazić! I zawsze w obecności dzieci. Co prawda to były jeszcze niemowlęta, ale później na pewno co nieco zauważyły. Wszyscy byliśmy oburzeni.

Karen spojrzała na niego, zamyślona.

– Sześć lat. Cała ulica o tym wiedziała. Według mnie to dziwne, że nic z tego nie dotarło do uszu męża.

Albrecht potrząsnął głową.

– To niemożliwe. Wszyscy tu szepczą między sobą... Nie mam całkowitej pewności, ale jeśli mam być szczery: on o tym wiedział. Przez wszystkie te lata.

– Ale...

– No cóż, tego nikt nie potrafił zrozumieć. Widocznie nie zareagował. Oczywiście nie wiadomo, co między nimi zaszło. – Brak wiedzy w tej kwestii wyraźnie go martwił. – Ale skoro oboje ciągnęli to nadal... Wydaje się, że on jakoś się z tym pogodził.

– Kim był ten mężczyzna?

Albrecht wzruszył ramionami.

– Tego dokładnie nie wiem. Kilka razy zagadnąłem go na ulicy. Z trudem mnie rozumiał. Był Anglikiem. Pani Beerbaum także jest rodowitą Angielką. Może znała go z dawnych czasów. Młodzieńcza miłość.

– Zatem coś się jednak działo za tą mieszczańską fasadą – rzekła Karen.

Albrecht przytaknął.

– Chyba tak. Kiedyś spytałem tego jej... no, tego Anglika, gdzie pracuje. Jeśli dobrze zrozumiałem, był prawnikiem i pracował w dziale prawnym jakiejś brytyjskiej firmy... może banku? Nie pamiętam.

– I po sześciu latach znajomość urwała się?

– Wydaje się, że nastąpiło to z dnia na dzień. On już się nie pojawił. Może wrócił do Anglii. Nie wiem, czy Beerbaum powiedział w końcu stanowcze dość, czy może Anglikowi znudziło się bycie tylko kochankiem. Może zażądał od Janet podjęcia decyzji. Przypuszczam, że ze względu na dzieci postanowiła zostać z mężem. Musi pani wiedzieć, że ubóstwiała swych synów. Z pewnością chciała ratować dla nich rodzinę.

Jej dzieci. Karen wciąż łamała sobie głowę, dlaczego jak dotąd nikt nie wiedział o istnieniu drugiego brata bliźniaka. Wydawało jej się to nieco podejrzane. Lecz nie dostrzegała jeszcze żadnego związku. Janet Beerbaum latami zdradzała swego męża. On się z tym pogodził. Tak czy owak, nie był to zupełnie normalny świat, w jakim dorastał Mario. A jednak nie znalazła w tym wszystkim punktu zaczepienia.

– Co się stało potem? – spytała.

– Jeszcze przez długi czas Janet sprawiała wrażenie przygnębionej. Wydaje mi się, że nie mogła pogodzić się z rozstaniem. No cóż, poza tym... chyba powracał spokój.

– Chyba? Czy może spokój rzeczywiście powrócił?

Albrecht znów wzruszył ramionami.

– A wiadomo to w przypadku takiej rodziny? Wszystko zdawało się układać. Proszę powiedzieć, naprawdę nie napije się pani kawy? Albo herbaty?

– Dziękuję. Naprawdę nie.

– Każdego lata wyjeżdżali na południe Francji. Mieli tam dom letni. Bliźniaki dorastały. Miłe z nich chłopaki. Nie byli tacy jak to dzisiejsi młodzi ludzie. Rozumie pani... co to szaleją na swoich motorowerach, piją, palą i co dzień chodzą z inną dziewczyną. Nie, Beerbaumowie tacy nie byli. Jeden z nich przez krótki czas miał problemy w szkole... wagarował czy coś takiego... ale wkrótce się ustatkował.

Rzeczywiście jesteś świetnie poinformowany, pomyślała Karen.

– Tak – powiedział Albrecht; w jego głosie pobrzmiewała nutka żalu. – Wiem, że jest pani rozczarowana. Sądziła pani, że powinniśmy byli się czegoś domyślić, prawda? Czegoś... czegoś, co wskazywałoby na to... Ale nic takiego się nie pojawiło. Absolutnie nic.

Karen zmarszczyła czoło.

– Wskazywałoby na to? Na co? Na co miałoby wskazywać?

Teraz to Albrecht spojrzał na nią ze zdumieniem.

– Przecież jest tu pani z powodu tej historii.

– Ja... – zaśmiała się nerwowo. – Wygląda na to, że mój szef rzeczywiście chciał mnie wystawić na próbę... Nie wiem, o czym pan teraz mówi...

Każdy inny człowiek nabrałby w tej chwili podejrzeń. Lecz Albrecht Frank, nawet jeśli ta kompletnie nieświadoma dziennikarka wydała mu się dziwna, nie potrafiłby się teraz wycofać. Śluzy zostały otwarte, nic nie mogło powstrzymać kaskady słów.

– Dobry Boże – odparł – myślałem, że pani wie. Myślałem, że zjawiła się pani z tego właśnie powodu. Z powodu dziewczyny...

– Dziewczyny?

Znów zaczął mówić szeptem.

– To ja ją wówczas znalazłem. Tam, w domu. Leżała w kałuży krwi. Na szyi widać było ślady po duszeniu... Myślałem, że nie żyje. Z całą pewnością on tego chciał. Mam na myśli Maximiliana. Później sam to potwierdził. Owej zimnej nocy przed sześcioma laty usiłował zabić tę dziewczynę.

Siedziała w taksówce zmierzającej do hotelu i miała wrażenie, jakby ktoś uderzył ją obuchem w czoło. Była oszołomiona. To, czego się dowiedziała w ciągu ostatniej godziny... to było za wiele jak na jeden raz. Najpierw poznała historię o bracie bliźniaku, o którego istnieniu nikt dotąd nie wiedział, by zaraz potem odkryć, że jest mordercą... Prawie mordercą! Dziewczynę zdołano uratować. Ale przez całe tygodnie leżała w śpiączce, a od chwili wybudzenia wymaga stałej opieki. Skazana na wieczne obłąkanie, na życie na wózku, na absolutną bezradność.

– Wszyscy wówczas sądzili – opowiadał Albrecht – że byłoby lepiej, gdyby umarła.

Maximilian i Mario mieli wtedy po osiemnaście lat, byli tuż przed maturą. Maximilian zaprzyjaźnił się wówczas z pewną dziewczyną, bardzo ładną, o długich blond włosach.

– Wyglądała tak, jak Janet Beerbaum musiała wyglądać za młodu. Ale przecież niejeden chłopiec jest zapatrzony we własną matkę, prawda? – ciągnął Albrecht.

Ładna dziewczyna o długich blond włosach. Jak Tina.

Było to w roku 1989. Albrecht doskonale pamiętał trzaskający mróz owego marcowego wieczoru.

– Jakby wiosna miała nigdy nie nadejść... – Tamtego dnia zadzwoniła jego córka; Karen z trudem zdołała go powstrzymać od szczegółowej relacji na temat kariery tej kobiety. Janet i Phillip Beerbaumowie wyjechali na dwa dni, na kongres specjalistów podatkowych. Zabrali ze sobą Maria. – W owym czasie chciał po maturze zająć się podatkami. Myślę, że w przyszłości zamierzał podjąć pracę w kancelarii rodziców.

Maximilian został w domu sam. Albrecht zaszedł do niego po południu, by zapytać, czy mu czegoś nie trzeba. Maximilian odparł, że sobie poradzi. Wyglądał blado. No cóż, przez cały czas, jak to przed maturą, siedział oczywiście przy biurku.

– Myślę, że nie spodziewał się tej dziewczyny. Swojej przyjaciółki. Sprawiał wrażenie... niezbyt ucieszonego. Zjawiła się późnym wieczorem. Było już zupełnie ciemno. Właśnie przypadkiem wyjrzałem przez okno...

Dla policji, pomyślała Karen, taki człowiek jest po prostu nieoceniony. Znudzony starszy mężczyzna, który stale ma na wszystko oko. Wymarzony świadek.

– Usłyszałem mianowicie, że Grünbergowie się kłócą. Mieszkali wówczas naprzeciwko. Sprzeczali się bez przerwy, bo on miał kochankę... No więc wyjrzałem i zobaczyłem, że ta dziewczyna dzwoni właśnie do drzwi Beerbaumów. Mówię pani... to był naprawdę mroźny wieczór. Może nawet prószył śnieg. A ona mimo to miała na sobie minispódniczkę i była w cienkich rajstopach i w szpilkach. Zupełnie inaczej niż zwykle, rozumie pani. Nigdy się jakoś szczególnie nie stroiła. Ale pewnie wiedziała, że Maximilian został w domu sam. Może chciała wykorzystać okazję. Aha, pomyślałem sobie, myszy harcują, gdy kota nie czują! Tak mówią. Ona chciała... moim zdaniem, chciała zostać na noc, rozumie pani, co mam na myśli.

Karen zapewniła, że doskonale rozumie.

Albrecht opowiadał dalej.

– Maximilian, otwierając drzwi, miał nieco ponurą minę. Wydawało się nawet, że waha się, czy ją wpuścić. Cóż mu jednak pozostało, było zimno i ciemno, ona zaś przyszła specjalnie do niego i spojrzała nań promiennym wzrokiem... Po chwili oboje zniknęli we wnętrzu domu.

– Tamtego wieczoru oglądałem telewizję i trochę przysnąłem. Kiedy się ocknąłem, dochodziła już północ. Z początku myślałem, że obudziło mnie coś w telewizji, ale emitowali jakiś niemy film... a potem usłyszałem muzykę. Naprawdę głośną, dudniącą muzykę. O wiele za głośną, zważywszy na porę. Nie mogłem tego zrozumieć, nikt w okolicy nie był aż tak bezczelny. Dobiegała z domu Beerbaumów, więc wstałem i wyjrzałem przez okno.

To, co zobaczył, zaskoczyło go. Cały dom Beerbaumów był rozświetlony; w każdym pokoju paliło się światło. Wszystkie okna na pierwszym piętrze były otwarte na oścież. Strasznie głośna muzyka ryczała w nocnej ciszy; jak się później okazało, była to opera Wagnera.

– To było naprawdę przerażające. Pomyślałem, że coś tu nie gra. Coś mi podpowiadało, bym lepiej poszedł i sprawdził, co się tam dzieje, lecz nie miałem odwagi. Bałem się, że narażę się na śmieszność. Młodzi przebrali nieco miarę i jeśli się tam pojawię... Do dziś nie mogę sobie darować, że od razu nie poszedłem za głosem instynktu. Wiedziałem, że to zupełnie do Maximiliana niepodobne. Jego zachowanie wobec tej dziewczyny było niezwykle... cnotliwe. Orgia przy dzikich dźwiękach muzyki... wydawała się absurdem.

Potem Albrecht położył się spać. Jego sypialnia mieściła się w innej części domu, toteż mimo głośnej muzyki udało mu się zasnąć. Nazajutrz natychmiast przypomniał sobie o wydarzeniach poprzedniego wieczoru, dlatego wyjrzał przez okno. Muzyka ucichła, lecz nadal paliły się wszystkie światła i wszystkie okna były otwarte.

– Postanowiłem jednak tam pójść. Miałem powiedzieć, że idę po bułki, i chciałem zapytać, czy im czegoś nie przynieść. Kiedy zjawiłem się przed domem, drzwi były otwarte na oścież; nikt nie odpowiedział na dzwonek ani wołanie. Wszedłem do środka...

Na parterze nie odkrył nic niepokojącego. W pokoju dziennym na odtwarzaczu CD nadal świeciła się czerwona dioda, sygnalizując, że urządzenie było włączone. Odtwarzanie płyty dobiegło jednak końca. Skala głośności nastawiona była na maksimum.

Albrecht ostrożnie wszedł po schodach. Na górze panował nieopisany bałagan. Obrazy były pozrzucane ze ścian, wazony z kwiatami poprzewracane, postrącane książki. Wyglądało to tak, jak gdyby rozegrała się tu bitwa, jakby miała tu miejsce walka na śmierć i życie.

Z wahaniem przeszedł przez wszystkie pokoje; strach go obleciał na myśl, na co się w końcu może natknąć. Przeczuwał, że odkryje coś przerażającego. I wtedy ją znalazł. W pokoju jednego z chłopców – pokoju Maximiliana, jak się później dowiedział. Leżała na podłodze, blada jak płótno, z zamkniętymi oczami. Jasny dywan wokół jej głowy był nasączony krwią, sinoczerwone ślady duszenia szpeciły jej szyję. Wydawało się, że nie żyje.

– Zamarłem. Stałem, nie wiedząc, co począć. To było niepojęte... straszne. A potem nagle dostrzegłem, że ona wciąż oddycha. Bardzo słabo. Chwyciłem za telefon i wezwałem pogotowie.

– I... sprawcą był Maximilian? – zapytała schrypniętym głosem Karen.

Albrecht przytaknął.

– Dwa dni później zgłosił się na policję. Chciał ją udusić. Podczas szamotaniny upadła i uderzyła głową o kant biurka, stąd taka paskudna rana i mnóstwo krwi. Maximilian uznał, że nie żyje, i zostawił ją na podłodze.

– Dobry Boże! A teraz... siedzi w więzieniu?

Albrecht potrząsnął głową.

– Biegły uznał go za niepoczytalnego. Chorego psychicznie. Siedzi teraz w zakładzie zamkniętym, gdzieś na północy Niemiec. Rodzina przeniosła się chyba do Hamburga. Tutaj nie śmieli spojrzeć ludziom w oczy. To zrozumiałe...

Próba morderstwa. Klinika psychiatryczna. Dziewczyna, która do końca życia pozostanie kaleką. Brat bliźniak, którego istnienie rodzina pomija milczeniem. Kochanek matki; ojciec, który znosi to w milczeniu. Chaos za mieszczańską fasadą...

Karen siedziała w taksówce, a w jej głowie wirowały strzępy wszystkich tych myśli. Niesłychana historia, którą musi natychmiast przekazać Michaelowi. Jak zareaguje, kiedy się dowie, że jego córka podróżuje z mężczyzną, którego brat jest chory umysłowo, usiłował zamordować dziewczynę, a teraz siedzi w zakładzie zamkniętym?

Dotarłszy do hotelu, zapłaciła taksówkarzowi i wysiadła z samochodu. Natknęła się na Michaela w foyer. Podniósł się z miejsca i wyszedł jej naprzeciw. Jego mina wyrażała dezaprobatę – ale wobec czego? Jej fosforyzująco żółtych legginsów, krzykliwie żółtego swetra, czerwonych butów?

Nie będzie to dziś jedyny szok, jakiego dozna, pomyślała.

Stanął przed nią.

– I? – spytał krótko.

Westchnęła.

– Myślę, że coś mam – odpowiedziała.

Na krótko przed ogłoszeniem wyroku przez ławę przysięgłych Fred Corvey stał się nieco nerwowy. Janet obserwowała go z ukosa i zauważyła, iż pobladł jeszcze bardziej. Niespokojnie wiercił się na krześle. Przed południem zachowywał się zupełnie inaczej. Demonstrował swą niesłychaną zarozumiałość i arogancję, odpychającą pewność zwycięstwa. Prokurator dzielnie walczył, usiłując jak najlepiej wykorzystać niewielką liczbę niewystarczających poszlak, które przemawiały na niekorzyść Corveya. Z uporem kładł nacisk na nagłe zniknięcie samochodu, który został zezłomowany zbyt szybko, zbyt pochopnie, co było z korzyścią dla oskarżonego – tym samym pozbyto się obciążającego dowodu w sprawie. Pracownika złomowiska, na które swego czasu trafił ów pojazd, wziął ostro w obroty; nalegał na to, by składał zeznania pod przysięgą. Zarzucił mu, że przyjął od Corveya pieniądze w zamian za natychmiastowe zezłomowanie samochodu. Jednakże ów młody człowiek – szczwany lis, oziębły do szpiku kości – zdecydowanie zaprzeczył tym zarzutom. W żadnym wypadku nie mogło być mowy o przekupstwie. To czysty przypadek, że samochód zniknął tak szybko. Kiedy prokurator przypomniał mu, iż grozi mu zarzut krzywoprzysięstwa, jeśliby jego zeznanie okazało się fałszywe, ten wzruszył tylko ramionami.

Prokurator zwrócił uwagę na okoliczność, iż Corvey często przebywał w Basildon u ciotki, o czym mogą zaświadczyć sąsiedzi, do których dotarł i przesłuchał każdego z osobna. Część tych odwiedzin przypadała w czasie, kiedy porywano kobiety.

Nadto miejsce zbrodni znajdowało się w pobliżu miasteczka. Corvey miał niejedną okazję, by w trakcie swych wędrówek wynaleźć ów stary dom i upewnić się, że nikt tam nie zagląda. Głównym punktem oskarżenia było oczywiście przyznanie do winy – złożone przez Corveya dobrowolnie, w obecności kilku funkcjonariuszy policji, po odczytaniu mu wszystkich jego praw, w szczególności prawa do odmowy składania zeznań. Niech ława przysięgłych sama rozstrzygnie o tym, czy za wiarygodne można uznać to, iż Corvey dopiero na początku rozprawy głównej nagle uświadomił sobie, że znalazł się jakoby pod presją, był zupełnie zmieszany i w stanie obłąkania opowiedział o rzeczach, ze znaczenia których nie zdawał sobie sprawy.

Prokurator wypadł świetnie, lecz podobnie zaprezentował się też obrońca Corveya. Zachowywał się przy tym tak, jakby zarzuty wysunięte przeciwko jego klientowi uznał wręcz za śmieszne, gdyż „społeczeństwu chce się koniecznie pokazać mordercę, nawet za cenę wsadzenia za kratki niewinnego człowieka”!

Za swój triumf uznał opinie dwóch biegłych psychiatrów, którzy, niezależnie od siebie, przez dwa ostatnie dni całymi godzinami zajmowali się Corveyem. Co prawda obaj zastrzegli, iż nie mieli do dyspozycji wystarczająco dużo czasu na dogłębną analizę przypadku Corveya, a jednak poświadczyli niezwykłą chwiejność charakteru oskarżonego, jego paniczny wprost strach przed autorytetami, głęboko urażone poczucie własnej wartości, jak również skłonność, by w sytuacjach krytycznych tudzież odbieranych przezeń jako budzące lęk reagować nerwowo, a nawet działać w stanie „zawieszenia emocjonalnego”. Nie zauważyli natomiast niczego, co mogłoby świadczyć o anomalii seksualnej czy też o jakiejś szczególnej skłonności do przemocy.

Dr Harrold, starszy z nich, powiedział z wielkim spokojem:

– Jeśliby mnie zapytać, czy uznaję Freda Corveya za zdolnego do popełnienia zarzucanych mu zbrodni, byłbym zmuszony zgłosić pewne wątpliwości. Natomiast gdyby zapytać, czy uważam za możliwe, by podczas przesłuchania przez funkcjonariuszy policji fałszywie złożył przyznanie do winy, odpowiedziałbym, iż w żadnym razie nie można tego wykluczyć.

Corvey miał minę, jakby dźwigał na swych barkach cały ciężar świata. Gdy sędzia dokonywał podsumowania, w którym raz jeszcze przytoczył najważniejsze punkty oskarżenia i obrony, Corvey odwrócił się i posłał Andrew łagodny uśmiech, zaś Janet rzucił spojrzenie, w którym krył się cień wzgardy. Janet znów poczuła przerażenie, jakie ogarnęło ją podczas ich pierwszego spotkania. Ścisnęła dłoń Andrew, on zaś z wdzięcznością odwzajemnił jej gest.

Na sali sądowej Janet zauważyła również matkę Freda Corveya. Ubrała się wytwornie; założyła kwiecistą jedwabną suknię w kolorach żółtym i turkusowym, zrobiła też sobie trwałą ondulację, którą bez wątpienia nałożył jakiś niewprawny fryzjer. Na twarzy była czerwona jak rak i cała dygotała ze strachu.

Obok niej siedział młody człowiek, ten sam, który towarzyszył jej w restauracji. Wydawało się, że stara się ją uspokoić, najwyraźniej jednak na próżno. Janet zrozumiała, że ta kobieta była u kresu sił. Wyrok skazujący złamałby jej serce.

Corvey przybrał minę, jakby był przekonany, że dzięki swemu sprytowi zdołał przechytrzyć cały brytyjski wymiar sprawiedliwości. Obserwując go, Janet mogła sobie wyobrazić, co przeżywa Andrew. Gniew na niesprawiedliwość, z którą wedle wszelkiego prawdopodobieństwa przyjdzie mu się pogodzić; złość na system, który nie był w stanie dostatecznie chronić ofiary; ból zrodzony ze świadomości, iż kolejne niewinne kobiety stracą życie, zanim na podstawie dowodów będzie można zamknąć Corveya w więzieniu. Janet wiedziała, że Andrew w głębi ducha przyrzekł Corveyowi, że wsadzi go za kratki, nawet jeśli miałby to być ostatni uczynek w jego życiu.

Kiedy przyglądała się obu mężczyznom, odniosła bardzo dziwne wrażenie. Mogła nieomal wyczuć śmiertelną nienawiść, jaką pałał Andrew; przeszedł ją dreszcz niepokoju. Nie dawał tego po sobie poznać, był jak zawsze opanowany. Może nieco bledszy na twarzy niż zazwyczaj, lecz mógł to zauważyć jedynie ten, kto go dobrze znał. Jednakże wewnątrz trawił go ogień, ogień śmiertelnej ambicji, straszliwej niemożności pogodzenia się z porażką. Po raz pierwszy od dnia, w którym go poznała, Janet dostrzegła w nim cień otchłani. Nie trwało to długo; jedynie przez kilka ulotnych chwil zobaczyła wyraźnie, jak niszczycielskie siły tkwią w jego wnętrzu. Przeraziła się. Ów moment niewytłumaczalnego, intuicyjnego wejrzenia przeminął; znów miała przed oczami salę rozpraw, zgromadzonych ludzi oraz znajomą twarz Andrew. Naraz wydało jej się to niedorzecznością. Miała niezdrową skłonność do dostrzegania widm i z pewnością powinna częściej przywoływać się do porządku.

Ława przysięgłych udała się na naradę, jednak po niepokojąco krótkim czasie powróciła na salę. Widzowie – a każdy z nich, może z wyjątkiem pani Corvey, był przekonany o winie Freda Corveya – mieli nadzieję, że w oczach oskarżonego jeszcze raz zobaczą strach i przerażenie. Wydawało się, że mimo pewności wygranej zaczyna ogarniać go niepokój... Jednakże po chwili sędziowie wobec braku dowodów uznali go za niewinnego i uwolnili od zarzutu wielokrotnego morderstwa.

Starsza pani Corvey wydała okrzyk; czerwień jej policzków pogłębiła się. Potem wybuchnęła łzami. Adwokat Corveya wstał i uścisnął dłoń swego klienta.

Janet położyła dłoń na kolanie Andrew.

– To nie jest ostatnie słowo w tej sprawie – szepnęła. – Następnym razem to ty zwyciężysz!

Jego usta zwęziły się. Wstał. Przez chwilę mierzyli się z Corveyem wzrokiem. Na twarzy Corveya pojawił się już pierwszy ślad pysznego triumfu, lecz zaraz zgasł pod wpływem nieprzejednanego, nieubłaganego spojrzenia Andrew. Corvey odwrócił głowę. Jego matka przecisnęła się do przodu i wzięła go w ramiona. Jej masywnym ciałem wstrząsały spazmy.

– Chodź – odezwał się Andrew – idziemy. Nic tu po nas.

Wyszli z sali. Na zewnątrz czyhała horda reporterów, do których dotarła już wiadomość o wyroku uniewinniającym. Ciemnowłosa dziewczyna w szarym żakiecie i spodniach podsunęła Andrew pod nos mikrofon.

– Inspektorze Davies! – Najwyraźniej była dobrze poinformowana o głównych postaciach dramatu. – To pan ujął Freda Corveya. Co pan w tej chwili czuje?

Dopiero teraz Janet spostrzegła, że ktoś skierował na nich jasny reflektor, ktoś inny kamerę. Odpowiadając na pytanie, Andrew trzymał ją za rękę.

– Po wycofaniu przyznania do winy oskarżenie dysponowało niewystarczającą ilością materiału – wyjaśnił. – I choć dla mnie i dla moich kolegów to orzeczenie jest gorzką pigułką, to jednak opiera się ono na praworządnej zasadzie obowiązku przedstawienia dowodów przez oskarżyciela oraz zasadzie in dubio pro reo. Nawet w takich chwilach jak ta uważam nasz system za najlepszych ze wszystkich.

Reporterka zamierzała zadać następne pytanie, lecz Andrew ruchem ręki dał do zrozumienia, że nie wygłosi żadnych dodatkowych oświadczeń. Ciągnąc za sobą Janet, przeciskał się przez tłum dziennikarzy. Rozbłysło kilka fleszy. Rzucano w stronę Andrew pytanie za pytaniem, lecz on ani nie odpowiadał, ani nawet nie przystanął. Zatrzymał się dopiero na ulicy.

– Byłeś świetny tam, na górze – pochwaliła go Janet ze szczerym podziwem. – Bardzo opanowany. Czy to, co powiedziałeś dziennikarce, to naprawdę twoja opinia?

Andrew skinął głową.

– Tak, to moje zdanie. Zgodne ze zdrowym rozsądkiem. Ona jednak zapytała, co czuję, i szczerze mówiąc, moja odpowiedź powinna być inna. – Uśmiechnął się, jego znużona twarz rozpogodziła się. – Jeśli pytasz mnie o moje odczucia, to życzyłbym sobie, by podczas aresztowania Corveya doszło do sytuacji, w której trzeba by wyciągnąć broń i unieszkodliwić go raz na zawsze.

– Rozumiem cię – odparła Janet. Ostrożnie dodała: – Czy już kiedyś kogoś zabiłeś?

– Nie. Nigdy. – Zamierzał otworzyć drzwi samochodu, lecz przystanął i nagle odwrócił się do Janet. Objął jej twarz dłońmi, zanurzył palce w jej zmierzwione, nieuczesane włosy.

– Jak to dobrze, że przyszłaś ze mną, Janet – powiedział bez tchu. – Tam w środku zrozumiałem, ile dla mnie znaczy twoja obecność. Właśnie w takich chwilach. Janet, proszę, rozwiedź się, tak szybko, jak tylko możesz. Wyjdź za mnie. Co za kretyn ze mnie...

– Czemu? – spytała cicho Janet.

– Przed dwudziestu pięciu laty nie rozumiałem jeszcze, że nie chcę być z nikim innym, tylko z tobą.

Rzadko kiedy słyszała z jego ust takie wyznania. Poruszyło ją to do głębi. Uniosła ręce i położyła je na jego dłoniach, którymi wciąż dotykał jej twarzy.

– Jedźmy do domu – powiedziała.

Z początku miotał się między pragnieniem, by pomówić z Janet, a obawą, że takiej rozmowy nie wytrzyma nerwowo. Kiedy po raz pierwszy zadzwonił do mieszkania Andrew Daviesa i usłyszał w słuchawce jej głos, natychmiast przerwał połączenie. Od tej pory kolejne próby nawiązania kontaktu dzieliły długotrwałe przerwy; kiedy nikt nie odbierał, czuł niepokój, frustrację, a w głębi duszy również ulgę.

W ten piątek Phillip ponawiał próbę co pół godziny. Tym razem nie czuł się już rozdarty. Chciał porozmawiać z Janet. Nie miał już więcej ochoty godzić się na wszystko i czekać, aż Janet raczy mu coś wyjaśnić. Uważał też, że nie powinien sam zajmować się sprawą Maximiliana. Wczesnym rankiem zjawiła się u niego policja i wypytywała, czy nie dotarły do niego jakieś nowe informacje. Nieco ostrym głosem odparł, iż w tym przypadku sam powiadomiłby ich o tym. Na domiar złego zatelefonował profesor Echinger, by wyrazić swoje zaniepokojenie. Skutkiem tego znów udzieliło mu się niemiłe uczucie, że oto stoi przed profesorem jak jakiś niedołęga. Od kiedy poślubił Janet, praktycznie stale prześladował go pech; dziś wszakże po raz pierwszy poczuł wściekłość – prawdziwą wściekłość, nie tylko gniew, rozdrażnienie czy kipiącą przez kilka sekund złość. Powoli, lecz stale wzbierającą wściekłość; wściekłość, która musiała się przebić przez niezliczone warstwy opanowania, rozsądku, powściągliwości, i wciąż przybierała na sile. Miał świadomość, że w końcu dojdzie do wybuchu, że pojawi się niedające się poskromić pragnienie, by spoliczkować Janet, aż ze łzami w oczach prosić będzie o wybaczenie. Jako że nigdy o tym nie pomyślał, nawet w swych najczarniejszych snach, poczuł się w najwyższym stopniu zmieszany.

Dochodziła piętnasta, kiedy w Londynie wreszcie podniesiono słuchawkę.

– Halo? – spytał męski głos.

Phillip przełknął ślinę. Minęły dwie sekundy, nim zapanował nad sobą i zapytał:

– Pan Davies?

– Tak, przy telefonie.

– Mówi Phillip Beerbaum. Czy mógłbym rozmawiać z moją żoną?

Ku zadowoleniu Phillipa teraz to Davies przez moment był zbity z tropu.

Po krótkiej przerwie odparł oficjalnym tonem:

– Proszę chwileczkę zaczekać!

Janet odezwała się przytłumionym głosem.

– Phillip? Przed minutą wróciliśmy do domu.

– Kilkakrotnie próbowałem się z tobą skontaktować.

– Bardzo mi przykro.

Odchrząknął. W jakiś niesamowity sposób w tych kilku zdaniach, jakie zamienili ze sobą, wypaliła się cała jego wściekłość. Próbował zebrać tych kilka żałosnych strzępów, jakie z niej pozostały, przeczuwając, że prócz owej wściekłości kryje się w nim jedynie przeraźliwy smutek, któremu nie chciał się poddać.

– Ty także mogłabyś zadzwonić. To znaczy... Czy uważasz, że to w porządku tak po prostu wyjechać sobie do Anglii i nie dawać znaku życia?

– Oczywiście, że nie. Ja...

– Przecież mogło ci się coś przytrafić. Masz pojęcie, jak bardzo się martwiłem? – Nie było to prawdą; od razu domyślił się, że zatrzymała się u Daviesa, lecz nie musiała o tym wiedzieć. Wreszcie powróciła na chwilę jego złość. Do cholery, potraktowała go jak wycieraczkę. Westchnął ciężko.

– Po dwudziestu pięciu latach – powiedział – winna mi jesteś przynajmniej słowo wyjaśnienia!

– Phillipie, kiedy wyjeżdżałam, nie planowałam tu zostać. Uwierz mi, proszę. Nie miałam zamiaru... odwiedzić Andrew.

– Ale nie zamierzałaś dotrzymać terminu wizyty w Szkocji.

Westchnęła cicho.

– Nie. Nawet nie miałam tego w planach. Ale byłam bardzo zrozpaczona z tego powodu. Od samego początku byłam przeciwna Szkocji, wiesz o tym.

– Uzgodniliśmy to...

– Dałam za wygraną. To niezupełnie to samo.

– No tak... – powiedział niejasno. Wydawało mu się, że cała jego złość o to, iż nie zgłosiła się na wizytę u Granta, już dawno minęła. Cóż zresztą znaczyła wobec faktu, że utracił Janet, że jego życie legło w gruzach?

– To już nieistotne, mam na myśli Szkocję. O wiele ważniejsze... – zawahał się – ważniejsze jest, co teraz zamierzasz?

– To nie takie proste. A już na pewno nie jest to rozmowa na telefon. Powinniśmy się spotkać.

– Och... to nie moja wina, że musimy teraz porozumiewać się w ten sposób. To ty uciekłaś, nie ja!

– Rozumiem, że gniewasz się na mnie, Phillipie. Koniecznie musimy pomówić.

Co za okropna, wredna sytuacja, pomyślał znużony. Ona siedzi w mieszkaniu swego kochanka i chce ze mną rozmawiać. Pewnie zamierza mi powiedzieć, że wybrała jego. A nawet jeśli to coś innego, i tak nie uda nam się uratować naszego związku.

– Janet – odezwał się bezradny.

Po barwie jej głosu mógł się domyślić, jak trudna to była dla niej rozmowa.

– Zachowałam się trochę nie fair – przyznała. – Wybacz mi, proszę!

Wybaczyć... ile jeszcze razy? Być może wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej, gdyby wówczas jej nie wybaczył. Gdyby zdecydował się na rozstanie i oszczędził sobie tych lat pełnych kłamstw i nieszczerej harmonii – a teraz nie cierpiałby z powodu utraty Janet. Przynajmniej nie musiałby nazywać samego siebie nieudacznikiem. Uniknąłby wtedy poczucia, że oto jest żałośnie przegrany, bezbronny i słaby.

– Porozmawiamy o wszystkim – rzekł. – O tym, co było, i o przyszłości. Przede wszystkim o przyszłości.

Nie odpowiedziała. Nie jest jej miło, pomyślał Phillip, wie, że sprawi mi ból, i to ją martwi. Nigdy nie była okrutna. Nie lubi ranić innych.

– Ach, zresztą... mam tu pewien kłopot – powiedział jakby mimochodem, lecz z pełnym wyrachowaniem. To, co zamierzał jej przekazać, wstrząśnie jej wesołym, miłosnym gniazdkiem. – Maximilian zbiegł z kliniki.

Efekt był piorunujący. Na moment Janet zaniemówiła, po czym wyrzuciła z siebie pełne zdumienia:

– Co takiego?

– Tak. Policja była tu już dwukrotnie. Echinger ze zmartwienia rwie sobie włosy z głowy. Dwa dni temu Maximilian uciekł w nocy przez piwniczne okienko.

– To niemożliwe!

– Nie żartuję. Wydali nakaz aresztowania.

Głos Janet osłabł z przerażenia.

– Ale... ale dlaczego? Wyszedłby już w sierpniu!

– Nie mam pojęcia, czemu popełnił takie głupstwo. Echinger jest zupełnie zdruzgotany. Cierpi na tym jego reputacja jako terapeuty.

– Nie pojmuję tego, ja...

– Może chce pojechać do Maria.

– Do Maria?

– Ach, o tym też jeszcze nie wiesz. Mario jest na południu Francji. W naszym letnim domu.

Janet była zupełnie bezradna.

– A cóż on tam robi?

– Wakacje z ukochaną. Poznał dziewczynę i razem... – Przerwał, gdyż po drugiej stronie usłyszał dziwny odgłos, coś w rodzaju westchnienia, lecz tak udręczonego, tak pełnego lęku, że zabrzmiało jak bezsilny krzyk.

– Janet, co jest? – spytał przerażony.

Wydawało się, że z trudem zdołała nad sobą zapanować.

– I tak po prostu go puściłeś? Z dziewczyną? Przecież...

– Janet, proszę cię, jak niby miałbym mu w tym przeszkodzić? Ma dwadzieścia cztery lata. A dziewczyna jest pełnoletnia, jeśli to cię niepokoi.

– Gdzie ją poznał? Kiedy?

– Najwyraźniej już dość dawno, nie wiem jak i gdzie. Nie powiedział, dlaczego to ukrywał, lecz przypuszczam, że sądził, iż z miejsca wyprowadzi nas to z równowagi. Z powodu... tej sprawy z Maximilianem.

– O Boże!

– Janet, Mario jest zdrów. Nie możesz obu mierzyć tą samą miarą.

Wiedział, że ta historia swego czasu potwornie ją dotknęła. Oczywiście jego także, lecz w inny sposób. Doznał szoku, że coś takiego zdarzyło się w jego rodzinie, i myślał, że już nigdy nie będzie mógł spojrzeć nikomu w oczy. To on upierał się, by wyjechać z Monachium i przenieść się na północ, gdzie nikt ich nie znał, nikt o tym nie wiedział. Odzyskał pewną równowagę, kiedy rozpoczęli nowe życie, a Maximilian przebywał już za murami kliniki. Stan Phillipa poprawiał się zawsze wtedy, gdy udawało mu się wyrugować ze świadomości kwestie, które mu przeszkadzały. Aż któregoś dnia cała ta budowla runęła z łoskotem i dopadło go to, co tak bardzo od siebie odsuwał.

Janet, zazwyczaj mistrzyni uników, tym razem nie mogła od tego uciec. Nigdy nie potrafiła nabrać dystansu do Maximiliana i tego, co zrobił. Opinia innych była jej zresztą zupełnie obojętna, toteż nie znalazła najdrobniejszej pociechy w perfekcyjnym zatuszowaniu sprawy przez Phillipa. Dzień za dniem, rok za rokiem zamartwiała się, rozmyślała i z niemal masochistyczną gorliwością doszukiwała się w owym zdarzeniu własnej winy. A teraz ogarnęła ją panika, ponieważ być może również Mario...

– Janet, naprawdę nie daj się teraz zwariować – uspokajał ją Phillip.

– Odezwę się – rzuciła spiesznie Janet i odłożyła słuchawkę.

Jadąc taksówką z lotniska do domu, Michael dwukrotnie oświadczył, iż najchętniej od razu udałby się do Beerbaumów. Za każdym razem Karen starała się go uspokoić, kładąc mu dłoń na ramieniu.

– Najpierw zadzwonimy. Nie może pan w ten sposób nachodzić ludzi.

– Moja córka...

– Pańska córka jest teraz ze zdrowym bliźniakiem na południu Francji. Drugi siedzi w klinice, nie stanowi żadnego zagrożenia.

Odkąd Karen opowiedziała mu, czego się dowiedziała, zamienili się rolami. Teraz to Karen sprawiała wrażenie rozważnej i ostrożnej, Michael natomiast odchodził od zmysłów, nie wiedząc, co począć. Z początku zamierzał bezzwłocznie polecieć do Nicei, lecz dowiedział się, że tego dnia nie dostanie już biletu na samolot. Następnie chciał zgłosić się na policję, lecz Karen uświadomiła mu, iż nic tym nie wskóra.

– I co mieliby zrobić? Ścigać Maria, bo jest bratem przestępcy? Aresztować całą rodzinę, ponieważ zataiła przed nami istnienie niewydarzonego syna? To nie jest karalne, panie prokuratorze!

Ostatecznie Michael dał się przekonać, że powinni wrócić do Hamburga.

– Porozmawiamy z Beerbaumami – oznajmiła Karen. – Zażądamy, by wyłożyli karty na stół. I będą musieli nam pomóc w nawiązaniu kontaktu z Mariem i Tiną. Może w sąsiedztwie mieszka ktoś, kto będzie mógł do nich zaglądnąć i poprosić ich, by do nas zadzwonili.

– Dobrze, to w takim razie możemy od razu pojechać do Beerbaumów...

Spojrzała na niego jak na jakieś uparte dziecko.

– Zadzwońmy. Ja zadzwonię. Pan jeszcze gotów narobić bigosu.

Może ona ma rację, pomyślał później, siedząc w hamburskiej taksówce. Puściłyby mi nerwy, potrząsnąłbym tym Beerbaumem, jeszcze bym go...

Przerwał swe rozmyślania, czując, że oblewa go pot. Przetarł dłonią czoło, wyjrzał przez okno. Dzień był pochmurny, ponury, zbyt chłodny jak na tę porę roku. Przypomniał sobie skwarne, burzowe, wypełnione wonią kwiatów letnie dni swego dzieciństwa. Starą wiejską plebanię, niepraktyczną i pełną zakamarków, otaczał wspaniały ogród, pełen drzew owocowych, pleniących się żywopłotów oraz ustronnych, czarujących miejsc. Czasem bawił się tam, choć nieczęsto. Ojciec nie pochwalał, gdy jego dzieci oddawały się przyjemnościom.

– Rób coś pożytecznego i nie kradnij czasu Panu Bogu! – brzmiała jego zwyczajowa sentencja. Jego córce Pauli taka postawa weszła w krew. Czy kiedykolwiek zrobiła coś, co nie było pożyteczne? A on? Czy różnił się od niej?

Westchnął głęboko.

Karen odwróciła się do niego.

– Czego się pan tak boi?

– Ten jego brat... jest chory psychicznie. A co, jeśli Mario...

– ...też jest chory? Michaelu, proponuje pan swego rodzaju odpowiedzialność zbiorową całej rodziny. Czemu miałoby tak być?

– Ale tak mogłoby być.

– Nie ma ku temu podstaw.

– Może jednak – powiedział z uporem. Był w kiepskim nastroju. Karen spytała go, czego tak się boi – Chryste, słysząc to, poczuł niemal złość. Oto jego jedyna córka, jego dziecko, wszystko, co mu pozostało, znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. A przynajmniej – pomyślał, próbując się uspokoić – może być w niebezpieczeństwie. Dla mnie to równie przygnębiające. To prawdziwe piekło.

Taksówka zatrzymała się przed domem, w którym mieszkała Karen.

– Pójdzie pan teraz do mnie – rozkazała. – Dostanie pan kieliszek wódki, a ja zadzwonię do Beerbaumów. Okay?

Poszedł za nią bezwolnie po schodach do mieszkania, nie bacząc na ciężar, jaki stanowiła jej torba. Nawet nie zwrócił uwagi na nieprzyjemny zapach, jaki unosił się w tym domu, nie zauważył, że tapeta odłazi z zawilgoconych ścian. Karen otworzyła drzwi do mieszkania.

– Trochę tu nieposprzątane. Niech się pan nie przerazi.

Michael balansował pomiędzy rozrzuconymi tenisówkami, starymi czasopismami, pustymi filiżankami. W pokoju dziennym stała rozłożona deska do prasowania, na sofie zaś leżał stos wymiętej bielizny.

– Przepraszam – powiedziała Karen. – Właśnie zabierałam się za prasowanie, kiedy wpadłam na myśl, by lecieć do Monachium. – Wciągnęła nosem powietrze. – Lekki tu zaduch, no nie? Otworzę okno. Niechże pan usiądzie!

Położył torbę w kącie pokoju i usiadł w jedynym fotelu, na którym nie zalegały swetry i spodnie. Karen przyniosła dwa kieliszki i butelkę koniaku.

– Zobaczy pan, to pomoże. – Nalała trunku, podała mu kieliszek, a zawartość swojego wychyliła jednym haustem. – Teraz zadzwonię do Beerbaumów.

Michael skosztował koniaku. Przyglądał się, jak Karen wyciąga spod sofy branżową książkę telefoniczną; osobliwe miejsce do przechowywania, pomyślał. Zaczęła przewracać kartki.

– Doradztwo podatkowe... – mruczała pod nosem; po chwili zawołała triumfalnie: – Beerbaum, Phillip. To on!

Szybko wybrała numer. Czekając, aż ktoś podniesie słuchawkę, nagle zmarszczyła czoło.

– Dziwne – powiedziała. – Ten starszy człowiek wspomniał, że Mario chciał zostać doradcą podatkowym, jak jego ojciec. A studiuje prawo. Coś tu nie pasuje.

– Może zmienił zdanie – odparł Michael.

Karen skrzywiła się.

– Automatyczna sekretarka! Cholera!

Odłożyła słuchawkę i zamierzała ponownie zanurkować pod sofę.

– Spróbuję pod numer prywatny.

Michael wstał.

– Powinniśmy byli pojechać t am od razu!

– Myślę... – Karen urwała w pół słowa.

Ktoś zadzwonił do drzwi.

Podniosła się i zniknęła w przedpokoju. Michael słyszał, jak uruchamia otwieranie bramy. Po chwili wróciła do pokoju.

– Ciekawa jestem kto to. Nasz domofon nie działa. Człowiek zawsze czeka w napięciu, któż to w końcu pojawi się na schodach.

Sukces w poszukiwaniach – jakkolwiek ich wynik okazał się dla Michaela przerażający – dodał jej energii. Uznała go za potwierdzenie jej dziennikarskich zdolności, pierwsze od lat. Wciąż miała na sobie ten sam okropny żółty strój co w Monachium, a jej farbowane włosy odcinały się od niego swą szczególnie dotkliwą czerwienią. Na twarzy wyglądała młodziej niż w chwili, gdy poprzedniego dnia wyruszała w drogę. Emanowała energią, sprawiała wrażenie pełnej optymizmu i pewności siebie.

Później Michael często wspominał, jakie rozrzewnienie wywołał w nim widok tej kobiety, stojącej z uśmiechem na twarzy w tamtym zapuszczonym pokoju. Złościło go, że to, co wtrąciło go w bolesny niepokój, jej wydawało się frapującą przygodą. Nigdy jednak nie zapomni, jak wyglądała w owej chwili, pełna życia i ufności, taką bowiem widział ją po raz ostatni.

Pięć minut później dotarli do mieszkania dwaj policjanci, obaj wyraźnie wyczerpani i sfrustrowani, ponieważ jak się okazało, już wielokrotnie próbowali skontaktować się z Karen. Możliwie jak najostrożniej poinformowali ją, że we Francji, przy granicy niedaleko Miluzy znaleziono zwłoki młodej dziewczyny. Dokumenty należały do niejakiej Dany Graph, zamieszkałej pod tym adresem. Przekazali tę okropną wiadomość z głębokim współczuciem.

Po godzinie przeszukiwania całego domu Maximilian w końcu znalazł telefon na szafie w pokoju dziennym. Nie miał pojęcia, czemu właściwie go szukał, czego się spodziewał po tym znalezisku. Przecież to mało prawdopodobne, by naprowadził go na jakiś ślad. Może żywił mglistą nadzieję, że aparat telefoniczny okaże się zepsuty, co mógłby uznać za uzasadniony powód ukrycia go.

Po ponownym podłączeniu go w gabinecie okazało się, że aparat działa bez zarzutu. Sygnał w słuchawce był czysty i wyraźny. Maximilian wybrał pierwszy lepszy numer, po chwili usłyszał jakiś kobiecy głos. Rozłączył się.

Dobrze zatem, telefon działa. A więc Mario celowo go ukrył, by Christina nie mogła do nikogo zadzwonić oraz – przede wszystkim – by nikt z zewnątrz nie mógł się z nią skontaktować. Maximilian musiał tylko zamknąć oczy i skupić się; mógł wówczas poczuć to, co czuł Mario, myśleć tak jak on, odbierać wszystko w ten sam sposób. Christina go rozczarowała. Owo uczucie pojawiło się w którymś momencie ich wspólnej podróży i z czasem stawało się coraz silniejsze, coraz bardziej bolesne. Wreszcie nadeszła chwila, od której dziewczyna mogła już tylko popełniać błędy, nieważne, w jaki sposób się zachowywała. Czekał, aż Christina postąpi niewłaściwie, obsesyjnie szukał dowodów na jej wady. Jego zdaniem to świat ponosi winę za wszelkie zło. Ten podstępny, zepsuty, rozpustny świat. Christinę należało przed nim ukryć.

Maximilian zamyślił się. Od czego się zaczyna? Ukrywa się telefon. Ale samo to nie wystarczy. Christina jest młoda, rzutka, towarzyska, energiczna. Lgnie do ludzi. Nie pozwoli, by ją trzymano w zamknięciu. Dostrzega innych ludzi, innych mężczyzn. Śmieje się, patrzy, a nawet flirtuje. Każde jedno spojrzenie, jakim obrzuca innego mężczyznę, każdy kokieteryjny błysk jej oczu, każde świadome odgarnięcie włosów – z pewnością długich i blond, mógłby pójść o zakład – zadaje Mariowi ból, jest jak pchnięcie nożem. Męka staje się nie do zniesienia. Próbuje ukryć to, co przeżywa, ale to właśnie sprawia, że jego wewnętrzne napięcie staje się bezmierne. Nie potrafi dłużej tego znieść, myśli już tylko o tym, by w jakiś sposób wyeliminować to, co jest źródłem jego udręki: świat.

Maximilian znów zacząć przetrząsać dom; zmrużywszy oczy, próbował znów nawiązać tę tajemną wewnętrzną więź, jaka zawsze łączyła obydwu braci. Dokąd ją zabrałeś? Dokąd?

Przystanął w pokoju dziennym, tuż przed ścianą, na której wisiały namalowane przez Janet akwarele. Zatrzymał wzrok na jednym z obrazów. Wysoka trawa uginająca się pod naporem wiatru. Wapienne skały. Szkliste niebo, na którym słońce skryte za chmurą opromienia krajobraz nikłym światłem. Ciemne lasy. Pod cedrami przycupnęła kamienna chata, niemal niegościnna przez swe maleńkie okienka i niskie drzwi. Żadnej drogi, która by do niej prowadziła, nic, co...

Przerwał rozmyślania. Chata. Nieomal namacalna samotność. Absolutne odosobnienie. Co o tej chacie powiedziała Janet, kiedy odkryli ją w trakcie wędrówki we czworo i od tego czasu uczynili z niej romantyczny cel swych wycieczek? „Tutaj życie wydaje się tak odległe...”

Pędem wybiegł z domu.

Andrew odezwał się dopiero tuż przed lądowaniem w Nicei. Podczas całego lotu milczał, jedynie na pytanie stewardesy, czy życzy sobie kawy, odparł „tak” oraz „dziękuję”. Przez resztę czasu gapił się w stronice Timesa, sprawiał jednak wrażenie, iż lektura wcale go nie pochłaniała. Gazeta służyła jedynie za mur odgradzający go od świata.

Teraz zaś powiedział nagle:

– Zwyczajnie nie pojmuję, dlaczego zatrzymałaś to tylko dla siebie!

Janet, która spoglądała przez okno, odwróciła się w jego stronę. Przez ostatnie godziny coraz bardziej pogrążała się w rozmyślaniach. Była blada, a jej twarz wydawała się koścista.

– Nie mogłam o tym rozmawiać – odpowiedziała.

– Ale właśnie tego zupełnie nie rozumiem. Przez ostatnie tygodnie byliśmy ze sobą tak blisko. Zastanawiam się, kiedy zdecydowałabyś się mi o tym powiedzieć? Czy jeszcze przed naszym ślubem? Po nim? Nigdy?

– Nie wiem... czy to aż takie ważne?

Zniecierpliwiony złożył gazetę.

– Tak! Przede wszystkim dlatego, że ciągle cię to gnębi. Jak długo kazałabyś mi szukać po omacku powodu twojej udręki? Na Boga, Janet, przecież czułem, że coś cię gryzie!

Westchnęła ciężko, jednak nie odpowiedziała.

– Bądź co bądź to nie jest jakaś tam drobnostka – ciągnął Andrew. – Twój syn usiłował zabić kobietę, która tylko przez przypadek uszła z życiem. Przebywa w klinice psychiatrycznej. Teraz już rozumiem niektóre pytania, jakie zadałaś mi w związku ze sprawą Freda Corveya. Pytanie o jego matkę: gdzie popełniła błąd... Dziwiłem się, czemu ten temat tak bardzo cię ekscytuje. Dopiero teraz rozumiem, że... musiałaś się z nią identyfikować.

– To ogromny ciężar – powiedziała cicho.

Ujął jej dłoń.

– Co cię tak niepokoi? – zapytał. – Maximilian uciekł. Myślisz, że będzie chciał odwiedzić Maria i tę dziewczynę. Ale nie wiesz tego na pewno. Poza tym za kilka tygodni zostałby zwolniony, a to oznacza, że specjaliści uznali go za zdrowego, możesz przecież zaufać ich opinii. Być może istnieje zupełnie inny powód jego ucieczki.

Przystanęła przy nich stewardesa.

– Muszą państwo zapiąć pasy. Za chwilę lądujemy!

Chwycili za klamry.

– Janet – ciągnął Andrew, unikając jej wzroku – czy trapi cię zupełnie co innego? Strach, że Mario ma te same skłonności co jego brat bliźniak – tylko jeszcze się nie ujawniły i dlatego nie został poddany terapii? Czy Maximilian obawia się tego również i chce pospieszyć dziewczynie z pomocą?

Janet nadal miała zaciśnięte usta.

Andrew spojrzał na nią.

– Czy kiedykolwiek doszło do jakiegoś zdarzenia, które wzbudziło w tobie takie podejrzenie? Coś, o czym wiecie tylko ty i Maximilian? Coś, co świadczyłoby o tym, że Mario... jest niebezpieczny?

– Andrew, ja...

– Janet! – Jego głos stał się natarczywy. – Jeśli naprawdę tak jest, czy masz świadomość, że nie wolno ci tego ukrywać? Na Boga, ja rozumiem, że chciałaś go chronić, ale...

W jej oczach pojawił się błysk gniewu.

– Coś sobie ubzdurałeś. Czy możesz skończyć z tym przesłuchaniem?

– Nie, nie mogę! – Andrew nie starał się dłużej ukrywać swego rozdrażnienia. – Do jasnej cholery, dałaś mi co nieco do myślenia w ciągu tych ostatnich godzin, nie sądzisz? Dzwoni twój mąż, po rozmowie z nim jesteś zupełnie załamana. Następnie dowiaduję się o tej okropnej tragedii w twojej rodzinie. Zaraz potem krzyczysz, że musisz natychmiast lecieć do Nicei, bo w przeciwnym razie dojdzie do nieszczęścia. Kiedy jednak próbuję zadać ci dalsze pytania, ofukujesz mnie, bym skończył z przesłuchaniem. Kogo ty właściwie we mnie widzisz? Funkcjonariusza Scotland Yardu, który chce zastawić na ciebie pułapkę? Czy też mężczyznę, któremu wczoraj powiedziałaś, że za niego wyjdziesz?

– Wcale nie musiałeś ze mną lecieć.

Andrew milczał. Prawie jej nie poznawał. Nigdy dotąd nie spotkał się z taką nieprzychylnością z jej strony, z taką agresją. Była wstrząśnięta do żywego.

Lecz ja także, pomyślał gniewnie, ja także mam powody, by poczuć się wstrząśnięty. Moje życie dosyć się pogmatwało, próbuję teraz wziąć się w garść.

Kiedy samolot wylądował i wyszli na schody prowadzące na płytę lotniska, gdy owiał ich ciepły, przesycony słodyczą wiatr wiejący z głębi lądu, owładnęło Andrew uczucie przygnębienia. To mógłby być – za jakiś czas – cel ich podróży poślubnej. Naraz jednak uświadomił sobie, że zamiast tego będzie to dla nich miejsce próby ogniowej.

Phillip przez całe popołudnie rozmyślał o reakcji Janet. Z przerażenia straciła panowanie nad sobą. Kiedy rekonstruował przebieg rozmowy, uświadomił sobie, że powodem tego była nie tyle wiadomość o ucieczce Maximiliana z kliniki, ile raczej informacja o tym, że Mario wyjechał na wakacje razem z dziewczyną. Wydawało się, że zupełnie poważnie obawia się, że tragedia się powtórzy. Phillip całkiem nieświadomie zadawał sobie to samo pytanie co Andrew: czy istnieje jakakolwiek wskazówka świadcząca o tym, iż także Mario jest chory? Czy Janet znała prawdę, lecz nikomu jej nie wyjawiła?

Abstrahując od owej historii, rozmowa z Janet wzburzyła go przede wszystkim dlatego, że instynktownie wyczuł, iż ona pogodziła się już z rozstaniem. Zależało jej wyłącznie na tym, by oszczędzić mu z tego powodu nieprzyjemności. Nie chciała sprawić mu przykrości, choć wiedziała, że głęboko go tym zrani. Przestał być panem sytuacji, i to już dawno temu. Powinien był wyrzucić ją za drzwi przed osiemnastu laty, po ciągnącym się przez sześć lat romansie z Daviesem, kiedy ze względu na małe dzieci sama nie odważyła się odejść, nadto Andrew Davies wydawał jej się człowiekiem zbyt niestałym, by mogła dlań ryzykować swe życie rodzinne. On natomiast okazał się kompletnym durniem, z wdzięcznością biorąc ją na powrót w swe silne i bezpieczne ramiona. A teraz nie miał już żadnego wyboru.

To znaczy... coś mu jednak pozostało. Nie miał możliwości czegokolwiek zmienić, lecz wciąż miał szansę ubiec jej działania, wyprzedzić Janet o krok. Był piątek, późne popołudnie. Dziś już nic nie mógł zrobić, lecz w poniedziałek rano pójdzie do adwokata i wniesie sprawę o rozwód.

Myśl ta ożywiła go. Co prawda nie uszczęśliwiła, niemniej dodała mu adrenaliny, która przynajmniej na pewien czas uwolniła go od ciężaru depresji. Chciał od razu zatelefonować do swojego adwokata, który wprawdzie nie mógłby go reprezentować w tej sprawie, nie był bowiem specjalistą od rozwodów, a do tego przyjaźnił się z Janet, lecz przynajmniej poleciłby mu kogoś innego, odpowiedniego. Phillipowi nie zależało na tym, by dobrze wyjść na rozwodzie; nieważne, czy wypłaci Janet połowę swego majątku czy może więcej, jeśli ona tego zażąda. Chodziło mu przede wszystkim o to, by wreszcie mógł sobie nad ranem spojrzeć w oczy.

Kiedy wciąż szukał numeru adwokata, zadzwonił telefon.

Spodziewał się, że odezwie się Janet, lecz w słuchawce usłyszał męski głos. Wydał mu się znajomy, pobrzmiewał niczym osobliwa mieszanina zupełnego wyczerpania i nieomal rozpaczliwego wzburzenia.

– Mówi Michael Weiss. Próbowałem dodzwonić się do pańskiego biura, lecz tam włączona jest automatyczna sekretarka.

Phillip, nie wiedząc, kim Michael jest z zawodu, zastanawiał się, dlaczego głos tego człowieka zawsze brzmi jak głos oskarżyciela. Znów miał uczucie, że musi się usprawiedliwić.

– Moje biuro jest w tej chwili nieczynne – wyjaśnił.

– Mam wielki kłopot, panie Beerbaum. Nie mogę skontaktować się z córką.

Ten człowiek to neurotyk! Nic dziwnego, że jego córka nie odbiera telefonów.

– Panie Weiss, ja...

– Panie Beerbaum, nie będę przed panem ukrywał, że kilka godzin temu wróciłem z Monachium...

Wypowiedź tę cechowała rozbrajająca nieszkodliwość, jednak w głowie Phillipa odezwał się dzwonek alarmowy. Jego skóra zwilgotniała, poczuł mrowienie wzdłuż kręgosłupa.

– Tak?

– Zasięgnąłem tam języka. – Michaelowi wcale nie było przykro o tym mówić. – Mario nie jest pańskim jedynym synem, panie Beerbaum. Ma brata bliźniaka. A ten przebywa w klinice psychiatrycznej z powodu próby zabójstwa. Ja zaś nie mogę skontaktować się z moją córką! – Głos Michaela brzmiał coraz głośniej. Phillip, choć był jak sparaliżowany i śmiertelnie przerażony, domyślił się, w jaki sposób rozumował Weiss: jeśli jeden z braci, to być może także drugi...

Przemknęło mu przez myśl coś jeszcze: on nie może wiedzieć, w której klinice przebywa Maximilian. A zatem nie może też wiedzieć, że zniknął. I w żadnym razie nie może się tego dowiedzieć. W takim stanie gotów by jeszcze wywołać panikę w całym kraju.

– Panie Beerbaum – Michael ściszył głos, lecz mimo to zabrzmiał on jeszcze groźniej – byłbym już w drodze do Nicei, lecz nie mogę się teraz stąd ruszyć. Zamordowano młodą dziewczynę. Danę Graph, najlepszą przyjaciółkę Tiny. Nie mogę zostawić jej matki bez opieki.

Przerażony Phillip był przez moment przekonany, iż zdarzenie to ma związek ze zniknięciem Maximiliana, że to jego sprawka. Wyobraził sobie koszmarny krwawy ślad, jaki ciągnie się przez całą Europę za uciekającym w amoku Maximilianem.

– Jak... to znaczy... kto...

– Nie znamy jeszcze szczegółów. Znaleziono ją tuż za francuską granicą, opodal Miluzy. Zamordowaną, a przedtem zgwałconą.

O ironio, wiadomość o gwałcie, który dla ofiary oznaczał dodatkowe katusze, przyniosła Phillipowi ulgę. Dzięki niej Maximilian znalazł się poza wszelkim podejrzeniem. On nie potrafiłby zgwałcić, to zdaniem profesora Echingera nie pasowałoby do jego profilu chorobowego. Maximilian tylko zabijał. Tylko!

Odprężył się nieco.

– Bardzo mi przykro – powiedział. Oczywiście, że było mu przykro. Lecz miał cholernie dużo własnych problemów...

– Niech pan posłucha – rzekł Michael, nie reagując na wyrazy współczucia. – Będzie miał pan więcej nieprzyjemności, niż kiedykolwiek byłby pan w stanie znieść. Bardzo się martwię o moją córkę i staram się z nią skontaktować. Chcę usłyszeć jej głos, chcę, żeby mi powiedziała, że nic jej nie jest. Jest mi zupełnie obojętne, jak pan tego dokona, co pan zrobi, żeby nawiązać kontakt z pańskim synem, ale niech mu pan powie, że Tina ma do mnie natychmiast zadzwonić. Zrozumiał pan?

– Ja...

– Muszę jeszcze przez kilka godzin zostać przy pani Graph. Weźmie pan do ręki ołówek i kartkę papieru, a ja podyktuję panu numer, pod którym będę dostępny przez ten czas.

– Myślę – odparł Phillip, powoli otrząsając się z odrętwienia – że najpierw powinien pan zmienić ton.

Głos Michaela, jego intonacja świadczyły o tym, iż człowiek ten znalazł się w sytuacji ekstremalnej, która zmusiła go do wyzbycia się wszelkich zasad i konwenansów. Nie troszczył się już o elegancki styl, o uprzejmość i przyzwoitość. Pękło w nim coś, o czym nawet nie wiedział, że w nim tkwi.

– Panie Beerbaum, jeszcze dziś wieczorem porozmawiam z moją córką, i powtarzam, jest mi zupełnie obojętne, jak pan to zorganizuje. Zadał sobie pan sporo trudu, by zacząć nowe życie i zatuszować istnienie pańskiego drugiego syna. Przyrzekam panu, że cały Hamburg dowie się o tej sprawie, i nieważne, dokąd potem się pan uda, postaram się, by tam również poznano prawdę. Jeśli więc chce pan nadal żyć w spokoju, poruszy pan teraz niebo i ziemię, by nawiązać kontakt z Tiną!

– To szantaż – oburzył się Phillip.

Michael nie odpowiedział, jednak w jego milczeniu kryła się żelazna nieustępliwość.

– Jak pan to sobie wyobraża, w jaki sposób miałbym do nich dotrzeć? – spytał nerwowo Phillip. Pot spływał mu strużką po plecach. Poczuł się zaszczuty, zapędzony w kąt, jak zwierzę w pułapce.

– Chyba zna pan kogoś z sąsiedztwa. Niech pan tam zadzwoni, ktoś przecież może do nich podejść i poprosić, by do mnie zatelefonowali. Niech pan coś wymyśli. A teraz niech pan przyniesie coś do pisania, żebym mógł podyktować panu mój numer.

Phillip dał za wygraną; poczłapał po papier i ołówek. Michael podał mu swój numer telefonu i bez słowa pożegnania odłożył słuchawkę.

Maximilian nie wiedział, ile godzin już minęło, odkąd wyruszył w drogę do chaty w górach. Z piwnicy wyciągnął rower, napompował nieco sflaczałe koła, po czym ruszył przed siebie. Pedałował po lokalnej drodze w skwarze popołudnia, z początku jak oszalały, potem coraz wolniej, zrozumiał bowiem, iż nie wytrzyma tak szybkiego tempa. Nie przyszło mu na myśl, by zabrać ze sobą butelkę wody, a na tym odludziu nie miał szans kupić czegokolwiek po drodze. Kiedy zapadł zmierzch, poczuł się nieco lepiej, wciąż jednak dokuczało mu pragnienie. Na domiar złego droga często stawała się tak stroma, że musiał zsiadać z roweru i go pchać. Wieczorna poświata powoli gasła; uzmysłowił sobie, że jest w drodze już od wielu godzin. A przecież nie miał nawet pewności, czy podąża we właściwym kierunku. W czasie wakacji wielokrotnie odwiedzali tę chatę, lecz były to czasy zbyt odległe. Za każdym razem gdy napotykał rozwidlenie dróg, wahał się, w którą ruszyć stronę. Przypuszczał, że istnieje szybszy sposób na dotarcie do chaty, lecz obawiał się, że wówczas zupełnie zabłądzi. Lepiej, żeby trzymał się bitej drogi. Zabierało im to zawsze z pół godziny jazdy samochodem; na ostatni odcinek, który musieli pokonać pieszo, potrzebowali dodatkowe dwadzieścia minut. Nigdy by nie przypuszczał, że nie mając samochodu, będzie musiał poświęcić na dotarcie do celu aż tyle czasu!

Jego uwagę przykuła kamienista ścieżka prowadząca w górę stromego zbocza, która odchodziła od wijącej się serpentynami drogi. Było już dość ciemno, okolica wydawała mu się obca i nieprzyjazna, jednakże przypomniał sobie, że zawsze zbaczali z głównej drogi i podążali taką właśnie ścieżką aż do miejsca, w którym kończyła się na pustkowiu. To mogła być ta ścieżka.

Przystanął. Ostatnie metry pokonał, pchając rower. Język kleił mu się do podniebienia, oddałby majątek za jeden łyk wody. Bolały go nogi, był zupełnie wycieńczony.

Rower, który stał się teraz zupełnie nieprzydatny, położył na ziemi w zaroślach dębiny. Po kwadransie wytężonej wspinaczki po stromym zboczu, utrudnionej przez ciemności, natknął się na porzucony na środku drogi samochód Maria. Drzwi były otwarte, a w stacyjce tkwił kluczyk, jednak – co Maximilian stwierdził po krótkiej próbie – w baku nie było ani kropli benzyny.

Zapadł już mrok, kiedy Andrew i Janet dotarli do Duverelle. Na lotnisku w Nicei wynajęli samochód i bez zwłoki ruszyli dalej. Dwukrotnie jednak zmylili drogę. Janet zupełnie straciła z tego powodu panowanie nad sobą; krzyczała, że jest pewna, iż podążają we właściwym kierunku, i nie mogła zrozumieć, dlaczego droga nie doprowadziła ich prosto do wioski. W pewnej chwili prowadzący samochód Andrew zatrzymał się, wyłączył silnik i spojrzał na nią surowym wzrokiem.

– Janet, weź się w garść. Dojedziemy do najbliższej wioski i zapytamy o właściwą drogę. Potem dotrzemy do Duverelle i sprawdzimy, co się tam dzieje. A ty przestaniesz krzyczeć, bo nie ma sensu, żebyśmy oboje zjawili się u twojego syna kompletnie wykończeni.

Od tej chwili Janet nie odezwała się ani słowem.

Kiedy wreszcie dotarli do celu, natychmiast wyskoczyła z samochodu i w milczeniu pobiegła do domu. Otwarła skrzypiącą bramkę do ogrodu.

Andrew wysiadł i pospieszył za nią. Kiedy obchodził samochód, ukwiecone gałęzie drzew smagały go po twarzy. Z ciemności wynurzyły się kamienne mury domu, który zdawał się pogrążony we śnie pośród dziko pleniącej się roślinności.

Ależ tu ładnie, pomyślał Andrew.

Janet stała przed wejściem i nerwowo dobijała się do drzwi.

– Nie ma żywego ducha – oznajmiła.

Andrew spojrzał w górę na ciemne okna na piętrze.

– Może jeszcze nie wrócili. To całkiem prawdopodobne. Jest... – zerknął na fluorescencyjne wskazówki swego zegarka – jest pół do jedenastej. Dla młodych ludzi to jeszcze nie pora do spania.

Janet chyba go nie słuchała. Szarpała za klamkę.

– Musimy jakoś dostać się do środka! – krzyknęła.

– Nie masz klucza?

– Oczywiście, że nie. Ale ma go człowiek, który dba o dom. W razie konieczności musimy wyciągnąć go z łóżka, choć może... – przestała szarpać za klamkę – któreś okno jest otwarte.

Andrew poszedł za nią do ogrodu. Na tarasie spostrzegli leżące na krzesłach poduszki oraz porzucony T-shirt. Z wnętrza domu dobiegł przeraźliwy dźwięk telefonu.

Janet wzdrygnęła się.

– Telefon! Ktoś dzwoni! Ja...

– Janet, to nie żadna katastrofa. Nie denerwuj się! – Przez przypadek Andrew pchnął lekko drzwi. Ku jego zaskoczeniu ustąpiły i otwarły się.

Janet natychmiast wyminęła go i pierwsza wtargnęła do domu. Przebiegła przez pokój dzienny, po czym popędziła po schodach na górę do niewielkiego gabinetu. Telefon stał na podłodze. Dzwonił i dzwonił.

Janet szarpnęła za słuchawkę.

– Słucham? – spytała bez tchu.

Po drugiej stronie zapadło krótkie irytujące milczenie. Po chwili rozległ się głos Phillipa:

– Kto mówi?

– Och, Phillip, to ja, Janet. Ja...

– Cóż ty robisz w...

– Przylecieliśmy tu natychmiast. Masz jakieś wieści?

– O chłopakach? Nie. Ojciec dziewczyny zachowuje się jak oszalały. Na próżno usiłuje od kilku dni dodzwonić się do córki. Jeśli dziś wieczorem jakimś sposobem nie sprowadzę mu Tiny do telefonu, wszystko ujawni i wywoła skandal. – Phillip sprawiał wrażenie zrozpaczonego.

– Dowiedział się o całej tej historii z Maximilianem – dodał. – Wie o wszystkim. Także i to, że zatuszowałem sprawę, że... o Boże, Janet, on może mnie zrujnować!

– W tej chwili nie to jest najważniejsze – odparła Janet. Cicho i spiesznie dodała: – Musimy ich znaleźć!

– Maria i Maximiliana?

– Maria i dziewczynę. Tu w domu ich nie ma.

– Są jakieś ślady ich pobytu?

– Drzwi do ogrodu były otwarte. A na krzesłach na tarasie leżą poduszki.

– Może – powiedział Phillip tak, jak poprzednio Andrew – może po prostu wyszli?

– Nie wiem. Mam bardzo złe przeczucia.

– Najlepiej będzie pewnie zaczekać jeszcze parę godzin, aż wrócą. Tylko co mam zrobić z tym rozhisteryzowanym ojcem?

– Tak od razu nic nie zdoła wskórać. Przecież nie będzie gonił po całym Hamburgu i opowiadał każdemu, co wie!

– A co, jeśli zgłosi się do prasy? Dla nich to prawdziwa story!

– To pewnie tylko puste groźby, które on...

– Janet, psiakrew, nie lekceważ tego! Nie rozmawiałaś z nim. Ten człowiek jest na skraju załamania. Pewnie cię to nie interesuje, co ze mną będzie, ale ja nie pozwolę zrujnować wszystkiego, co zbudowałem. Muszę porozmawiać z Mariem i...

– Przecież ci go spod ziemi nie wytrzasnę – syknęła rozdrażniona Janet.

Przez kilka sekund oboje milczeli.

Phillip odezwał się cicho:

– Janet, ty... wy na pewno macie samochód. Czy nie mogłabyś... Tak sobie myślę, przecież mogli pójść do jednej z tych restauracji, w których dawniej bywaliśmy. Czy nie podjechałabyś tam i nie sprawdziła tego? Boję się, że...

– Boisz się o siebie – odparła Janet i odłożyła słuchawkę.

W drzwiach pokoju pojawił się Andrew.

– W łazience jest kilka przedmiotów, które mogą należeć wyłącznie do kobiety. Sądzę, że rzeczywiście tu byli.

Janet zerwała się na równe nogi zdeterminowana.

– Idziesz ze mną? Chciałabym sprawdzić kilka miejsc, do których mogli pójść.

Nie czekając na odpowiedź, wyszła z pokoju.

Tina miała wrażenie, że ten koszmar nigdy się nie skończy. Od ilu już godzin siedzi w tej chacie? Dwunastu? Dwudziestu czterech? Czy może dłużej? Straciła rachubę czasu. Na zmianę to rozpaczliwie rozmyślała nad wyjściem z sytuacji, to pogrążała się w apatii. Czuła się jak zwierzę złapane w pułapkę i pogodzone już ze śmiercią.

Przejmujący ból, rozchodzący się od kostki prawej stopy, promieniował już na całe jej ciało. Czuła palące ukłucia w żebrach, ramionach, rękach, dłoniach. Czasami ból utrudniał nawet oddychanie. Kiedy zasypiała na chwilę z przemęczenia, zaraz znów się zrywała.

Przycupnęła na dywanie w kącie pokoju, zarzuciwszy na ramiona zakurzony, zatęchły koc, który Mario wyjął z szafy. Mimo ciepła dygotała przez cały czas. To pewnie z bólu, a może miała też gorączkę. W pewnej chwili w trakcie tych niekończących się godzin zaczęła się skarżyć z powodu pragnienia. Mario wstał, wziął blaszane wiadro i bez słowa wyszedł z chaty. Tina powiodła za nim wzrokiem; do oczu napłynęły jej łzy wściekłości i zawodu, kiedy sobie uświadomiła, że nie może wykorzystać jego nieobecności, by podjąć próbę ucieczki. Nie zdołałaby przejść nawet dziesięciu metrów. Drogę do chaty, jaką przebyli poprzedniej nocy, pokonała jedynie dzięki temu, że Mario ją podtrzymywał, ciągnął i popychał. Ucieczka na własną rękę nie miała najmniejszego sensu.

Pozbierała się przynajmniej na tyle, że dopełzła do jednego z dwu okien i mogła się podciągnąć, przytrzymując się parapetu. Jako że przybyli tu nocą, z powodu ciemności oraz zupełnego wyczerpania, dławiona strachem i bólem, nie zdołała zorientować się w okolicy. Kiedy teraz wyjrzała na zewnątrz, zmrużyła oczy od oślepiającej jasności. Widok przygnębił ją zupełnie. Mario przywlókł ją w zapomniane przez Boga odludzie, na pustkowie pełne skał, brunatnej krótkiej trawy, gór i lasów. Jak okiem sięgnąć nie było tam żadnego domu, żadnej innej chaty. Wąska ścieżka wijąca się pomiędzy skałami wiodła dalej w góry. Być może od czasu do czasu przechodzili tędy jacyś wędrowcy, lecz z pewnością niezbyt często. A już na pewno nie w ten morderczy skwar. Tina co prawda bezpośrednio go nie odczuwała, zamknięta w kamiennej chacie i trawiona gorączką, zdradzało go wszakże drżenie powietrza, zupełny bezruch gałęzi drzew oraz zeschła trawa.

Wróciła na miejsce, jednak za swą śmiałość została srodze ukarana kilkuminutowym wzmożonym atakiem bólu wprost nie do wytrzymania. Dziwiło ją, że przez cały ten czas w ogóle nie szlochała. Przecież zawsze płakała z byle powodu. Teraz zaś, kiedy znalazła się w prawdziwych tarapatach, nie uroniła ani jednej łzy.

W końcu nadszedł Mario z wiadrem pełnym wody, którą zgodnie z przypuszczeniami Tiny zaczerpnął ze strumienia. Napełnił kubek chochlą. Tina piła spiesznymi łapczywymi haustami. Woda smakowała nadzwyczaj dobrze, była czysta i świeża. Wzmocniła ją na tyle, że udało jej się przespać spokojnie i głęboko całe pół godziny.

Jednakże potem jej stan znów się pogorszył. Zapadła noc, a oni wciąż tkwili w tej opuszczonej chacie i czekali, sami nie wiedząc na co. Mario przysiadł na drewnianej ławie za stołem – zresztą wszystko było tam z drewna: skromne umeblowanie, podłoga, słupy podtrzymujące dach. Oparłszy głowę na dłoniach, gapił się przed siebie. Czuć było od niego przenikliwą woń potu. Tina poruszyła się, ponieważ zdrętwiała jej lewa stopa, i jęknęła przy tym z bólu. Prawa kostka spuchła, a skóra na niej była napięta i błyszcząca.

– Mario – odezwała się. Po okresie rezygnacji, być może pod wpływem bezpośredniego ataku bólu, znów obudziły się w niej wola przeżycia i duch walki. – Mario, będziemy... będziemy potrzebować czegoś do jedzenia. – W tej chwili nie było to dla niej istotne, chociaż miała pusty żołądek. Musiała jednak coś powiedzieć, musiała wyrwać go z tego milczenia. Czy miał zamiar tak siedzieć, aż oboje padną martwi?

– Mario, poza tym muszę do lekarza. Moja stopa nie wygląda najlepiej. Chyba mam też gorączkę.

Nadal nie podnosił wzroku.

– Mario – powtórzyła cicho i dobitnie – na co my tu czekamy?

Wreszcie uniósł głowę i popatrzył na nią. Przeraziła ją pustka pozbawionego wyrazu spojrzenia.

– Zobaczymy, co się stanie – odparł.

– Umrzemy z głodu – powiedziała Tina.

Jej słowa zabrzmiały w sposób przeraźliwy i nierzeczywisty, a jednak w owej chwili zrozumiała, że trafiła w sedno. Oni umrą. Na to właśnie czekał Mario.

– O Boże – szepnęła.

W oczach Maria pojawił się cień tkliwości, czyniąc go na moment nieco bardziej ludzkim.

– Nigdy bym nie pozwolił, by spotkało cię coś złego. To nie będzie bolało. Nie będziesz cierpieć.

– Ja teraz cierpię. Teraz mnie boli. I nie chcę umierać!

Spojrzał na nią łagodnie, nieco litościwie.

– To najlepsze dla ciebie, uwierz mi. Nie ma innego sposobu, by cię uratować. Dużo o tym myślałem, ale naprawdę nie ma innego wyjścia.

On jest chory psychicznie, pomyślała z przerażeniem, rzeczywiście chory.

– Ale dlaczego? – spytała cicho. – Gdybym tylko potrafiła zrozumieć dlaczego.

Jednak wzrok Maria znów stał się pusty. Nie minie pół minuty, a znowu zapadnie w stan, z którego trudno go będzie wyrwać.

– Mario – powiedziała spiesznie Tina – potrzebuję więcej wody. Muszę sobie zrobić zimne okłady wokół kostki, bo inaczej zwariuję z bólu. Możesz mi przynieść wody?

Mario drgnął.

– Co?

– Czy możesz mi przynieść wody? Potrzebuję wody!

Poprzednim razem, nim wrócił znad strumienia, minął ledwie kwadrans. Tina była zdecydowana postawić wszystko na jedną kartę. Nie miała już nic do stracenia, była przekonana, że Mario ją zabije. W jego oczach dostrzegła czyste szaleństwo; nie pomogą jej ani prośby i błagania, ani też odwoływanie się do rozsądku. Nie miało najmniejszego sensu przestrzegać go przed więzieniem czy zakładem dla obłąkanych, bowiem na pewno się ich nie bał. Najprawdopodobniej miał zamiar umrzeć wraz z nią.

Tina raczej nie miała złudzeń, że ucieczka się powiedzie, jednak chodziło przecież o jej życie, a to warte jest każdej próby. Mając ranną nogę, nie zdoła odejść daleko, zanim Mario zauważy jej zniknięcie, a on natychmiast zacznie przeczesywać okolicę. Miała tylko jednego sprzymierzeńca: ciemność. Zapewniała jej niewielką ochronę, stwarzała możliwość ukrycia się, a następnie powolnego zejścia w dół zbocza. Ryzyko polegało na tym, że Mario prawdopodobnie bez trudu ją odnajdzie, a wtedy rozwścieczony udusi albo zatłucze. Wówczas jednak wszystko przynajmniej potoczy się szybko i nie będzie musiała siedzieć całymi godzinami czy nawet dniami w tej chacie, czekając na ostateczny koniec.

– Mario – powtórzyła – wiadro jest prawie puste. Potrzeba nam świeżej wody!

I rzeczywiście: wstał, zabrał wiadro i zniknął w mroku nocy.

Tina przesuwała się centymetr po centymetrze. Zacisnęła zęby, by nie jęczeć z bólu. Pełzała na czworakach, starając się przy tym nie zginać i nie poruszać zranioną nogą. Mimo to dwukrotnie miała wrażenie, że zaraz zemdleje z bólu. Musiała wytrwać, musiała dotrzeć przynajmniej do drzwi, musiała wydostać się na zewnątrz, skryć się w ciemnościach... Jeszcze metr, jeszcze pół...

Bądź silna, rozkazywała sobie, nie myśl o bólu, nie o...

Nagle drzwi się otwarły i stanął przed nią Mario.

Tina uniosła ku niemu wzrok i wpatrywała się w niego przerażonymi oczyma. Ona kuliła się na podłodze, on zaś stał nad nią, ogromny, groźny, mroczny, mając za plecami noc, która nie będzie już dla niej sprzymierzeńcem. Była na jego łasce, była sama. Na pewno umrze.

– Nie chciałam uciec – zapewniła. – Naprawdę nie chciałam. Ja... musiałam wyjść, rozumiesz, nie mogę tu, w chacie... Boże, nie patrz tak na mnie...

Przykucnął przed nią, oburącz objął jej ramiona. Popatrzył na nią przenikliwym wzrokiem.

– Proszę się nie bać. Nic pani nie zrobię. Niech pani przestanie drżeć!

– Ja... ja... – próbowała coś powiedzieć, nie zdołała jednak wydusić z siebie ani słowa.

Jego ciepłe mocne dłonie nadal dotykały jej ramion.

– Musimy stąd iść. – Podniósł się i usiłował podciągnąć ją w górę, lecz wzdrygnął się, kiedy krzyknęła z bólu. Spojrzał na nią, zdezorientowany. – Co się dzieje?

Wcale ją to nie zdziwiło, wiedziała bowiem, że jest chory psychicznie.

– Moja noga – szepnęła – strasznie boli. Musiałam złamać kostkę. – Jej twarz była blada jak papier, a usta posiniały.

Na powrót przykucnął przy niej.

– Na pewno zdziwi się pani, a niestety nie ma czasu na dokładne wyjaśnienia, ale nie jestem tym, za kogo mnie pani bierze. Jestem bratem bliźniakiem. Przypuszczam, że nie wie pani o moim istnieniu.

To schizofrenik, pomyślała Tina, już dawno powinni go byli zamknąć.

Zauważyła, że jego ręce mocno drżą.

– Oczywiście – powiedziała ze spokojem. – Rozumiem.

Westchnął.

– Nie wierzy mi pani. Nie wiem, jakie ubranie ma dziś na sobie mój brat, ale chyba nie takie samo jak ja, czyż nie?

Tina zmarszczyła czoło. Z początku nie zwróciła na to uwagi, teraz jednak spostrzegła, że niebieskie dżinsy Maria były nieco jaśniejsze, poza tym miał na sobie białą koszulę. Jakim sposobem nagle zmieniła się w niebieski, dosyć brudny T-shirt?

Jęknęła.

– Chyba tracę rozum – wyszeptała.

Człowiek, który wyglądał jak Mario i podawał się za jego brata, taksował ją pełnym współczucia wzrokiem.

– Przyrzekam, że wszystko pani wytłumaczę. Ale teraz musimy się stąd wydostać. Mój brat jest niebezpieczny. Jeśli się pani na mnie wesprze, da pani radę iść?

Skinęła głową, poddając się swemu losowi. Nawet jeśli nic już nie rozumiała, jeśli może i sama zwariowała, to jednak nie pozostało jej nic innego, jak tylko pogodzić się z tym, co miało ją spotkać.

Bardzo ostrożnie podciągnął ją w górę; z bólu dostała mdłości, choć może także z głodu. Z trudem próbowała utrzymać równowagę. A kiedy za plecami człowieka, który twierdził, że jest bratem bliźniakiem Maria, ujrzała wyłaniającego się z ciemności człowieka, którego znała jako Maria, nerwy odmówiły jej posłuszeństwa; krzyknęła i osunęła się na ziemię. Upadła tak nieszczęśliwie, że ból, jaki przeszył jej nogę, stłumił wszelkie inne doznania i sprawił, że opadła w mroczny, przynoszący ulgę stan omdlenia.

Po bezskutecznych poszukiwaniach w dziesięciu restauracjach Andrew stwierdził, iż nie spodziewa się, by dalsze wysiłki mogły przynieść coś nowego.

– Niedługo północ. Może oboje już dawno wrócili do domu. Janet, nie możemy przeczesać całego kraju!

Zatrzymali się na skraju niewielkiego miasteczka, by zastanowić się, co dalej. Janet odwiedziła restaurację z ogródkiem, w której niegdyś bywali; teraz jednak pracowali tam zupełnie inni ludzie i nie mogli sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek widzieli Maria. Poinformowali ją, że poprzedniego wieczoru w pobliskiej dyskotece pewien młody człowiek zginął w bójce. Janet zamarła z przerażenia, lecz zaraz odzyskała spokój, okazało się bowiem, iż ów młodzieniec był mieszkającym w tym miasteczku Francuzem. Morderca uciekł, ale on chyba nie ma nic wspólnego z człowiekiem, którego szukają? Nie, odparła Janet, to nie ma żadnego związku.

Choć oboje, acz niezupełnie konsekwentnie, rzucili palenie wiele lat wcześniej, kupili paczkę papierosów i siedząc w samochodzie, zaciągali się dymem. Andrew był przekonany, że Janet wiedziała o jakichś zaburzeniach psychicznych u Maria, w przeciwnym bowiem razie jej panika byłaby całkiem niezrozumiała. Musiał się stale pilnować, by nie okazać jej swej irytacji. Jak mogła być tak cholernie lekkomyślna i nieodpowiedzialna! Przypuszczalnie całymi latami dusiła w sobie ten drażliwy sekret, trzymała język za zębami z błędnie pojętej matczynej miłości, by jej kochanego chłopca nie spotkało nic złego... Mimowolnie pomyślał o pani Corvey, matce Freda, która bez drgnienia powiek skłamała dla dobra swego syna. Nie potrafił jej zrozumieć, i podobnie nie rozumiał teraz Janet. Wspomnienie Corveya wzbudziło w nim nową falę gniewu; gwałtownym ruchem opuścił szybę i wyrzucił papierosa na ulicę. Następnie uruchomił silnik.

– Jedziemy do domu i zobaczymy, czy już wrócili – oznajmił, a Janet aż się wzdrygnęła pod wpływem ostrego tonu jego głosu.

Nikogo nie zastali, dom był tak samo cichy i pusty jak wcześniej. Kilka minut po ich przyjeździe zadzwonił telefon; to Phillip już od pół godziny znów usiłował się z nimi skontaktować. Wydawało się, że jest u kresu wytrzymałości psychicznej.

– Czy coś znaleźliście? – spytał natychmiast.

– Nie – odparła Janet – i nic mi już nie przychodzi do głowy, gdzie jeszcze mogliby się podziewać.

W tym momencie Phillip doznał olśnienia.

– Chata! – zawołał. – Jak sądzisz, czy możliwe, żeby...

– Chryste! – krzyknęła Janet. – Że też o tym nie pomyślałam! Chata! Jedziemy tam natychmiast!

Już miała odłożyć słuchawkę, lecz powstrzymał ją głos Phillipa.

– Janet! Co wiesz o Mariu? Co się stało? Dlaczego...

– Nie teraz – przerwała mu i rzuciła słuchawką.

Pięć minut później siedzieli już w samochodzie i gnali przez mrok.