Wysoko ponad samotną wyspą pośrodku morza leciał smok. Był nieduży, niedorosły jeszcze. Krzyk jego był przenikliwy, przeszywający, wróżąc już smoka, którym miał się kiedyś stać. Leciał triumfalnie, a jego niewielkie łuski pulsowały, powiększając się z każdą chwilą. Uderzał skrzydłami i zaciskał swe szpony wokół najcenniejszej rzeczy, jaką niósł w swym niedługim jeszcze życiu.
Smok opuścił wzrok, czując ciepło w swych szponach, i spojrzał na swą cenną zdobycz. Słyszał łkanie, czuł wiercenie się i uspokoił się widząc, że dziecię wciąż jest w jego szponach, nietknięte.
Guwayne, zawołał mężczyzna.
Smok leciał wysoko w górze i wciąż słyszał krzyki niosące się echem od gór. Nie posiadał się z radości – zdołał uratować dziecię w sam czas, nim ci mężczyźni zdążyli opuścić sztylety. Wyrwał im Guwayne’a z rąk w ostatniej chwili. Dobrze poradził sobie z zadaniem, które rozkazano mu wykonać.
Smok wznosił się coraz wyżej i wyżej ponad samotną wyspą, ku chmurom. Zniknął już z oczu tym ludziom w dole. Leciał nad wyspą, nad wulkanami i pasmami gór, przez mgłę, coraz dalej i dalej.
Niebawem leciał już nad oceanem, pozostawiwszy niewielką wyspę za sobą. Przed nim znajdował się rozległy przestwór wody i nieba. Na milion mil przed nim nic nie zakłócało jednostajności krajobrazu.
Smok wiedział dokładnie, dokąd zmierza. Do miejsca, w które miał donieść to dziecię, dziecię, które kochał już bardziej niż byłby w stanie wyrazić.
Do doprawdy niezwykłego miejsca.