ROZDZIAŁ JEDENASTY

 

Godfrey siedział we wsi pośród gwiaździstej nocy przed płonącym żwawo ogniskiem, a nieopodal niego jego siostra Gwendolyn, jego brat Kendrick, Steffen, Brandt, Atme, Aberthol i niemal wszyscy ci, których pamiętał z Kręgu. Obok niego siedzieli Akorth i Fulton i ich widok przypominał mu bardziej niż kiedykolwiek, że musi się napić.

Godfrey wbił wzrok w płomienie, zastanawiając się, jakim sposobem się tu znalazł, powracając myślami do wszystkiego, co się zdarzyło, i ujrzał minione wydarzenia w serii niewyraźnych obrazów. Wpierw była śmierć jego ojca; później śmierć jego brata Garetha; później najazd McCloudów, najazd na Krąg; następnie na Wyspy Górne; później długa podróż przez morze… Odnosił wrażenie, że jedna tragedia, jedna podróż następuje po drugiej. Jego życie stało się niczym więcej jak wojną, chaosem i życiem na wygnaniu. Miło było wreszcie zatrzymać się w miejscu. Przeczuwał, że to jedynie początek.

- Czegóż bym nie oddał za kufel piwa! – powiedział Akorth.

- Z pewnością mają tutaj jakieś trunki – rzekł Fulton.

Godfrey potarł obolałą głowę, myśląc o tym samym. Jeśli kiedykolwiek potrzebował napitku, to właśnie teraz. Ta ostatnia przeprawa przez morze była najgorszą, jaką pamiętał, płynęli tak wiele dni bez strawy i piwa, balansując na granicy zagłodzenia… Wiele razy pewien był, że nie żyje. Zamknął oczy i próbował wyrzucić z głowy te straszliwe obrazy, wspomnienia mieszkańców Kręgu obracających się w kamień i wypadających za burtę.

Podróż zdawała się nie mieć końca, była to droga do piekła i z powrotem, i Godfrey był zaskoczony, że nie doprowadziła go do żadnego rodzaju objawienia czy oświecenia. Nie sprawiła, że zmienił swe zwyczaje. Sprawiła jedynie, że zapragnął napić się, wyrzucić z myśli te obrazy. Zastanawiał się, czy coś z nim było nie tak. Czy nie był przez to tak wnikliwy, jak inni? Miał nadzieję, że tak nie jest.

Oto byli tutaj, w Imperium, otoczeni wrogą armią, która pragnęła ich śmierci. Ile czasu minie – zastanawiał się – nim odkryją, że tu są? Nim milion żołnierzy Romulusa ich wytropi? Godfrey miał złe przeczucie, że ich dni są policzone.

- Widzę coś na poprawę humoru – powiedział Akorth.

Godfrey podniósł wzrok.

- Tam – rzekł Fulton, szturchając go w bok.

Godfrey obejrzał się i ujrzał, że wieśniacy podają sobie misę wypełnioną przejrzystym płynem. Każdy z nich ujmował go ostrożnie w dłonie, upijał łyk i podawał dalej.

- Niezupełnie przypomina królewskie piwo – zauważył Akorth.

- Zamierzasz czekać na lepszy trunek? – odparł Fulton.

Fulton nachylił się i chwycił misę, nim Akorth zdążył ją złapać. Pociągnął długi łyk, a płyn spływał mu po policzkach. Otarł usta wierzchem dłoni i zamruczał z zadowolenia.

- Ale pali – powiedział. – Nie myliłeś się, to nie królewskie piwo. Diabelnie mocne.

Akorth wyrwał mu misę z dłoni, upił długi łyk i skinął głową, zgadzając się z Fultonem. Zakrztusił się i podał misę Godfreyowi.

- Boże mój – rzekł Akorth. – Jakbym ogień wlał sobie w gardło.

Godfrey nachylił się i powąchał. Wzdrygnął się.

- Co to takiego? – zapytał jednego z wieśniaków, mężczyznę o szerokich barach, nagim torsie, który siedział obok niego z poważnym wyrazem twarzy. Miał naszyjnik z czarnych kamieni i zdawał się być nieustępliwym wojownikiem.

- Nazywamy to sercem kaktusa – powiedział. – To napitek dla mężczyzn. Jesteś mężczyzną?

- Wątpię – odrzekł Godfrey. – Odpowiedź zależna jest od tego, kogo o to zapytasz. Będę jednak kimkolwiek trzeba, by w napitku utopić me smutki.

Godfrey uniósł misę do ust i pił. Poczuł, że płyn przepływa przez jego gardło niczym ogień i pali w brzuchu. On także zaniósł się kaszlem i wieśniacy roześmiali się, a następny wziął misę z jego rąk.

- Nie jest mężczyzną – zauważyli.

- Tak zwykł mawiać mój ojciec – przyznał Godfrey, śmiejąc się wraz z nimi.

Godfrey poczuł się dobrze, gdy trunek uderzył mu do głowy i kiedy wieśniak, który go obraził, począł pić z misy, Godfrey wyciągnął dłoń i wyrwał mu ją z rąk.

- Chwileczkę – powiedział Godfrey.

Godfrey pił, tym razem pociągając kilka długich haustów, i nie zakrztusił się ani razu.

Wieśniacy obrzucili go zaskoczonymi spojrzeniami. Godfrey zwrócił się ku nim z zadowoleniem, a na jego twarz powrócił uśmiech.

- Może i nie jestem mężczyzną – powiedział. – I być może to wy lepiej władacie orężem, lecz nie wyzywajcie mnie na pojedynek w piciu.

Roześmiali się wszyscy. Wieśniacy podali misę dalej, a Godfrey wsparł się na łokciach o ziemię. Mąciło mu się już w głowie i po raz pierwszy poczuł się dobrze. Trunek był mocny i Godfreyowi szumiało w głowie. Nigdy nie pił nic podobnego.

- Widzę, żeś wpadł w dawne nawyki – dobiegł go niezadowolony kobiecy głos.

Godfrey odwrócił się i podniósł wzrok. Ujrzał nad sobą Illeprę. Wsparła ręce na biodrach, patrząc na niego nachmurzona.

- Spędziłam popołudnie, doglądając naszych ludzi – rzekła z dezaprobatą. – Wielu z nich nadal nękają skutki głodu. A cóż ty uczyniłeś, by pomóc? Siedzisz sobie przy ogniu i pijesz.

Godfrey poczuł, jak zaciska mu się żołądek; Illepra zdawała się zawsze wynajdować w nim to, co najgorsze.

- Widzę tu wielu pijących ludzi – odparł. – I bóg im za to zapłać. Jakaż w tym szkoda?

- Nie wszyscy piją – powiedziała Illepra. – A przynajmniej nie tyle, co ty.

- A tobie co do tego? – odwarknął Godfrey.

- Połowa naszych ludzi choruje. Sądzisz, że to odpowiedni czas, by pić i śmiać się całą noc?

- A czy jest na to lepszy czas? – odrzekł.

Zmarszczyła brwi.

- Nie masz racji – powiedziała. – To czas na żal. Czas na post i modlitwę.

Godfrey pokręcił głową.

- Moje modlitwy nigdy nie zostały wysłuchane – odparł. – A co do postu – wystarczająco długo pościliśmy na okręcie. Teraz czas, by najeść się do syta.

Wyciągnął rękę i chwycił podsuniętą mu przez kogoś kurczęcą nogę, i wgryzł się w nią, przeżuwając wyzywająco na jej oczach. Tłuszcz spływał mu po brodzie, lecz nie otarł go i nie odwrócił wzroku, gdy Illepra spojrzała na niego z chłodną dezaprobatą.

Illepra obrzuciła go spojrzeniem pełnym wzgardy i pokręciła powoli głową.

- Niegdyś byłeś mężczyzną. Nawet jeśli nie trwało to długo. W Królewskim Dworze. Byłeś kimś więcej niż mężczyzną – byłeś bohaterem. Pozostałeś tam, by bronić Gwendolyn. Pomogłeś ocalić jej życie. Odparłeś McCloudów. Sądziłam, że… stałeś się kimś innym. Lecz oto znajduję cię tutaj. Drwisz sobie i marnujesz całą noc na picie. Niczym chłopiec, którym zawsze byłeś.

Godfrey poirytował się. Uczucie przyjemności i spokoju w okamgnieniu gdzieś uleciały.

- A co według ciebie powinienem uczynić? – odparł, poirytowany. – Podnieść się, pobiec w stronę horyzontu i w pojedynkę zwyciężyć Imperium?

Akorth i Fulton zaśmiali się, a mężczyźni ze wsi zawtórowali im.

Illepra poczerwieniała i pokręciła głową.

- Nic się nie zmieniłeś – rzekła. – Przemierzyłeś pół świata, a nic się nie zmieniłeś.

- Jestem, jaki jestem – powiedział Godfrey. – Podróż przez ocean tego nie zmieni.

Zganiła go wzrokiem.

- Kochałam cię niegdyś – powiedziała. – Teraz nie czuję do ciebie nic. Zupełnie nic. Sprawiłeś mi zawód.

Odwróciła się i odeszła rozgniewana, a mężczyźni siedzący wokoło Godfreya roześmiali się i chrząkali.

- Widać, że nawet za morzem kobiety są takie same – rzekł jeden z wieśniaków i wszyscy wybuchnęli śmiechem.

Godfreyowi nie było jednak do śmiechu. Jej słowa ubodły go do żywego. I do jego otumanionego trunkiem umysłu poczęło z wolna docierać, że może Illepra nie jest mu jednak obojętna.

Godfrey wyciągnął dłoń, chwycił misę i wziął kolejny haust.

- Za bohaterów! – powiedział. – Bóg mi świadkiem, nie jestem jednym z nich.

*

Gwendolyn siedziała przed ogniskiem, a przy niej Kendrick, Brandt, Atme, Aberthol i tuzin rycerzy Srebrnej Gwardii; obok nich siedział Bokbu wraz z tuzinem starszych i tuzinami wieśniaków. Starsi wdali się w długą pogawędkę z Gwen, która utkwiła wzrok w płomieniach, starając się być uprzejmą i słuchać ich, karmiąc jednocześnie niewielkimi kawałkami mięsiwa Krohna, który złożył łeb na jej kolanach. Starsi mówili od wielu godzin, wyraźnie zachwyceni tym, że mogą pomówić z obcym, że mogą omówić problemy dotyczące Imperium, dotyczące osady, ludu.

Gwen próbowała skupić się na ich słowach. Myśli jej błądziły jednak. Nie myślała o niczym poza Thorem i Guwayne’em, modląc się o ich bezpieczeństwo, o to, by do niej powrócili. W tę noc ogni modliła się z całego serca, by znaleźli się znów przy niej, by otrzymała kolejną szansę. Modliła się o wieści, o znak, o cokolwiek, dzięki czemu wiedziałaby, że są bezpieczni.

- Pani?

Gwen obróciła się i ujrzała, że Bokbu patrzy na nią.

- Co o tym sądzisz? – zapytał.

Gwen otrząsnęła się z zadumy.

- Darujcie – powiedziała. – O co pytacie?

Bokbu odchrząknął, pełen współczucia i zrozumienia.

- Opisywałem zwyczaje mego ludu. Zwyczaje, które rządzą naszym życiem. Zapytałaś, jak wygląda nasz dzień. Dzień rozpoczyna się na polach i kończy, gdy słońce kryje się za horyzontem. Nadzorcy imperialni biorą nas na niewolników, jak w przypadku mieszkańców każdego imperialnego miasta, którego nie zamieszkuje ich rasa. Pracujemy, aż umrzemy.

- Nie próbowaliście nigdy uciec? – zapytał Kendrick.

Bokbu odwrócił się ku niemu.

- Dokąd mielibyśmy uciec? – spytał. – Jesteśmy niewolnikami w służbie Volusii, wielkiego północnego miasta leżącego nad morzem. Żadna prowincja Imperium nie jest wolna, na setki mil stąd nie ma dokąd uciec. Po jednej stronie leży Volusia, po drugiej ocean, a za nami rozległa pustynia.

- A co znajduje się po drugiej stronie pustyni? – zapytała Gwen.

- Cała reszta Imperium – dodał inny. – Bezkresne ziemie. Więcej prowincji i regionów, niż może wam się przyśnić. Nad wszystkimi władzę sprawuje Imperium. Nawet gdybyśmy zdołali przekroczyć wielką pustynię, wiemy niewiele o tym, co znajdziemy za nią.

- Poza niewolnictwem i śmiercią – wtrącił inny.

- Czy ktoś kiedyś usiłował ją przemierzyć? – zapytała Gwen.

Bokbu zwrócił się w jej stronę z ponurym wyrazem twarzy.

- Każdego dnia kilku spośród naszych ludzi usiłuje zbiec. Większość ginie od razu, od strzały lub włóczni w tył pleców, gdy biegną. Ci, którym się udaje, znikają. Czasem Imperium przynosi ich zwłoki wiele dni później, ku przestrodze, by zawisły na najwyższym drzewie. Czasem przynoszą same kości, ogryzione przez jakieś zwierzę. Czasem nie przynoszą nic.

- Czy komukolwiek udało się przeżyć? – zapytała Gwen.

Bokbu potrząsnął głową.

- Wielkie Pustkowie nie zna litości – powiedział. – Z pewnością zabrała ich pustynia.

- Lecz niektórzy z nich mogli przeżyć? – upierał się Kendrick.

Bokbu wzruszył ramionami.

- Być może. Być może tylko po to, by dotrzeć do innego regionu i tam trafić w niewolę. Niewolnicy w innych regionach Imperium wiodą życie gorsze niż my. Każdego dnia zabijają tam wyrywkowo, przypadkowo wybranych, jedynie dla przyjemności nadzorców. Tutaj przynajmniej nie oddzielają nas od rodzin i nie sprzedają dla swej uciechy. Nie posyłają nas z miasta do miasta ani ze wsi do wsi; tutaj przynajmniej mamy dom. O ile pracujemy, pozwalają nam żyć.

- Nie najlepsze to życie – dopowiedział inny. – To życie w zniewoleniu. Lecz przynajmniej żyjemy.

- Czy nie możecie chwycić za oręż i walczyć? – zapytał Kendrick.

Bokbu pokręcił głową.

- W innych czasach, za innych pokoleń, w innych miastach podejmowano takie próby. Nigdy nie zwyciężono. Mają nad nami przewagę liczebną i lepsze uzbrojenie. Imperium dysponuje świetniejszymi zbrojami, orężem, zwierzętami, mocnymi murami, organizacją… a nade wszystko mają stal. My jej nie mamy. Posiadanie jej jest zakazane.

- A jeśli jeden niewolnik powstanie i poniesie porażkę, zabijają całą osadę.

- Mają znaczną przewagę liczebną – wtrącił inny. – Cóż mielibyśmy zrobić? Czy kilka setek mężów z drewnianym orężem ma przypuścić atak na sto tysięcy wojowników w zbroi ze stali?

Gwendolyn zamyśliła się nad ich trudną sytuacją. Rozumiała ich i była pełna współczucia. Poświęcili to, kim byli – swego dumnego, wojowniczego ducha – by próbować chronić swoje rodziny. Nie zdziwiło jej to. Zastanowiła się, czy na ich miejscu postąpiłaby podobnie. Czy jej ojciec postąpiłby podobnie.

- Narzucanie jarzma to straszliwa rzecz – powiedziała. – Gdy jeden człowiek uważa, że jest lepszy niż inny, przez wzgląd na swą rasę, oręż, władzę, armię albo bogactwo – przez wzgląd na cokolwiek – wtedy może stać się okrutnym bez powodu.

Bokbu obrócił się w jej stronę.

- Doświadczyłaś tego na własnej skórze – powiedział. – Inaczej nie byłoby cię tutaj.

Gwendolyn skinęła głową, wpatrzona w płomienie.

- Romulus i jego milionowa armia najechali nasze ziemie i spalili je do cna – powiedziała. – Pozostało nas jedynie kilka setek, nie więcej, a niegdyś byliśmy tak wielkim narodem. Pośrodku naszych ziem leżało miasto tak zamożne, że każde inne okrywało się przy nim wstydem. Były to ziemie opływające w bogactwa wszelakiego rodzaju, a Kanion chronił nas przed wszelkim złem. Byliśmy niezwyciężeni. Przez wiele pokoleń byliśmy niezwyciężeni.

- Nawet wielcy upadają – rzekł Bokbu.

Gwen skinęła głową, widząc, że Bokbu rozumie.

- I co się stało? – zapytał inny.

Rozmyślając nad ich upadkiem, Gwendolyn zastanawiała się nad tym samym.

- Imperium – powiedziała. – Podobnie jak w waszym przypadku.

Zaległa ponura cisza.

- A gdybyśmy się do was przyłączyli? – odezwał się Atme, przerywając milczenie. – Gdybyśmy przypuścili atak z wami?

Bokbu potrząsnął głową.

- Volusia jest dobrze umocniona, zaopatrzona w ludzi. I mają nad nami przewagę tysiąca mężczyzn do jednego.

- Z pewnością istnieje jakiś sposób, by zwyciężyć Imperium? – zapytał Brandt.

Starsi wymienili ostrożne spojrzenia. Po długiej ciszy Bokbu powiedział:

- Być może olbrzymy.

- Olbrzymy? – spytała Gwen, zaciekawiona.

Bokbu skinął głową.

- Krążą pogłoski o ich istnieniu. W dalekich częściach Imperium.

Aberthol odezwał się:

- Kraina Olbrzymów to kraina, którą zamieszkują stwory tak wysokie, że ich stopy mogłyby zmiażdżyć tysiąc mężów. Jest to mityczna kraina, wygodny mit, który obalono za czasów naszych ojców.

- Czy masz rację, czy jej nie masz – tego nie wie nikt – powiedział Bokbu. – Wiemy jedno: niegdyś olbrzymy z pewnością istniały. I że są nieprzewidywalne. Z równym powodzeniem mógłbyś spróbować okiełznać dzikiego zwierza. Równie dobrze mogą zabić was, jak i Imperium. Nie łakną sprawiedliwości, nie będą obierać stron. Łakną jedynie rozlewu krwi. Nawet gdyby istnieli, nawet gdybyście ich odnaleźli, śmierć zadana ich ręką byłaby pewniejsza niż podczas ataku na Volusię.

Zaległa długa cisza, a Gwen wpatrywała się w płomienie, rozmyślając nad tym wszystkim.

- Czy nie ma innego miejsca? – spytała Gwendolyn, a wszyscy spojrzeli na nią. – Gdy nasi ludzie powrócą do zdrowia, czy w całym Imperium nie ma innego miejsca, w którym bylibyśmy bezpieczni? W którym moglibyśmy rozpocząć życie na nowo?

Starsi wymienili długie spojrzenia i w końcu skinęli do siebie głowami.

Bokbu uniósł laskę, wyciągnął dłoń i począł rysować na ziemi. Gwendolyn była zaskoczona tym, jak wprawną miał rękę, obserwując jak powstaje przed nią szczegółowa mapa. Jej ludzie zebrali się dokoła. Patrzyła, jak formują się granice Imperium i zdumiał ją jego ogrom.

- Czy poznajesz, co to? – zapytał, skończywszy rysować.

Gwendolyn przyjrzała się mapie, tuzinom różnych regionów i prowincji. Spojrzała z uwagą na osobliwy kształt ziem imperialnych, których środek był prostokątny, a z każdego rogu w morze wysuwał się długi, zakrzywiony półwysep, przypominający byczy róg. Cztery rogi Imperium, zwykł mawiać jej ojciec. Teraz pojęła, o czym mówił.

- Tak – odpowiedziała. – Spędziłam raz cały księżyc w domu uczonych, zagłębiając się w pradawne mapy Kręgu i Imperium. Cztery rogi odpowiadają czterem kierunkom, a te dwa szpice to północ i południe. Pośrodku leży Wielkie Pustkowie.

Bokbu spojrzał na nią szeroko otwartymi oczyma. Słowa Gwen wzbudziły w nim podziw.

- Jesteś jedyną obcą, która to wiedziała – rzekł. – Musiałaś w istocie odebrać dobre nauki.

Przerwał.

- Tak, w samym kształcie Imperium skrywa się jego natura. Rogi. Szpice. Pustkowie. To rozległe ziemie, na których leży wiele regionów. Nie wspominając już o wyspach, których tutaj nie umieściłem. Wiele miejsc nie zostało naniesionych na mapę, wiele jest nieznanych. Wiele to pogłoski, marzenia zasłyszane z ust tych, którzy zbyt długo żyli w niewoli. Nie wiemy już, co jest prawdą. Mapy wciąż rodzą się na nowo, a ci, którzy je tworzą, kłamią nie mniej niż królowie. Każda mapa to kwestia polityki. I władzy.

Zapadła długa cisza, przerywana jedynie trzaskaniem ognia. Gwen zamyśliła się nad jego słowami.

- Przed czasami Antochinu – odezwał się w końcu Bokbu. – Przed mym ojcem i twym ojcem był czas, gdy Krąg i Imperium były jednym. Przed Wielkim Podziałem. Przed Kanionem. Twoi ludzie w zbrojach ze stali, jak głosi legenda, podzielili się. Połowa wyruszyła do Kręgu, a druga połowa pozostała tutaj. Jeśli to prawda, gdzieś pośród ziem Imperium istnieje królestwo Drugiego Kręgu.

Gwendolyn zamarła. W głowie kłębiły jej się przeróżne myśli.

- Drugiego Kręgu? – zapytała bez tchu, z rosnącym podnieceniem. Wszystko, co niegdyś przeczytała, przypominało jej się. Było to niejasne i nie pamiętała wszystkiego; sądziła, że są to bajki dla dzieci.

- To bardziej mit niż fakt – wtrącił się Aberthol. Jego starczy głos przeciął powietrze, gdy zbliżył się, by przyjrzeć się mapie. – „Pomiędzy czterema rogami i dwoma szpicami – zacytował. – Pomiędzy pradawnymi brzegami i Bliźniaczymi Jeziorami, na północ od Altbu…

- …i południe od Reche – dokończył Bokbu. – Królestwo Drugiego Kręgu leży.

Aberthol i wódz spojrzeli na siebie. Każdy z nich na pamięć znał te stare zapiski.

- To mit sprzed wielu stuleci – powiedział Aberthol. – Przekazujecie bajki i mity. To wasza moneta.

- Niektórzy zwą to mitem – powiedział Bokbu. – Inni faktem.

Aberthol uparcie pokręcił głową.

- Szanse na to, że drugi Krąg istnieje są znikome – rzekł Aberthol. – Rozbudzać nadzieje naszych ludzi na taką wyprawę oznaczałoby oprzeć naszą przyszłość na śmierci.

Gwen przyjrzała się twarzy Bokbu i dostrzegła na niej powagę. Odniosła wrażenie, że naprawdę wierzył, iż Drugi Krąg istnieje. Przyglądał się uważnie mapie, którą rozrysował, z wypisaną na twarzy powagą.

- Wiele lat temu – ciągnął dalej Bokbu poważnym głosem. – Gdym był ledwie chłopcem, widziałem miecz ze stali i napierśnik. Przyniesiono je do wioski. Moja matka powiedziała, że znaleziono je na pustyni, na konającym człowieku. Wyglądał jak wy, miał bladą skórę, a na sobie stalową zbroję oznaczoną jak wasze. Skonał, nim zdołał nam wyjawić, skąd przybył. Zbroję ukryliśmy z obawy przed śmiercią.

Bokbu westchnął.

- Wierzę, że Drugi Krąg istnieje – dodał. – Jeśli zdołacie go odnaleźć, jeśli zdołacie do niego dotrzeć, być może znajdziecie dom – prawdziwy dom – na ziemiach Imperium.

- Kolejne miejsce, by kryć się przed Imperium? – powiedział Kendrick drwiąco.

- Jeśli Drugi Krąg istnieje – rzekł Bokbu. – Jest tak dobrze skryty, że się nie chowają. Żyją. Szansa jest niewielka, pani – podsumował. – Lecz istnieje.

Nim Gwen zdołała to wszystko przemyśleć, noc przeciął nagle piskliwy głos. Z początku był to pisk, który przeszedł w długie zawodzenie, a po chwili w nieprzerwany śpiew.

Wszyscy umilkli, odsunęli się od mapy i patrzyli. Gwen obróciła się. Naprzód wyszła kobieta o długich, czarnych włosach, które opadały jej do pasa. Ręce wzniosła po bokach, a jej szyję oplatał czerwony jedwabny szal. Odchyliła się w tył, wzniosła ręce ku nieboskłonowi i nuciła poważną pieśń. Jej śpiew niósł się coraz głośniej i głośniej, a wtedy płomienie ognisk wystrzeliły w górę.

- Duchy płomieni! – zanuciła. – Przybądźcie. Pozwólcie nam oddać wam cześć. Rzeknijcie, co macie rzec. Pozwólcie nam ujrzeć to, czego nie widzimy!

Gwendolyn wzdrygnęła się i odsunęła raptownie w tył, gdy ognisko przed nią roziskrzyło się i rozjaśniło. Spojrzała w płomienie i ze zdumieniem ujrzała kłębiące się w nich kształty. Poczuła, jak włoski stają jej dęba.

Wróżbitka śpiewała teraz wolniej, a następnie zamilkła. Zbliżyła się i zatrzymała nad Gwendolyn. Gwen odczuła lęk, gdy kobieta utkwiła w niej spojrzenie swych błyszczących oczu.

- Pytaj, o co chcesz – rzekła nienaturalnym, mrocznym głosem.

Gwen siedziała, trzęsąc się wewnątrz. Pragnęła zadać pytanie, poznać prawdę, lecz bała się. Co jeśli nie będzie to odpowiedź, którą pragnęła usłyszeć?

Wreszcie zebrała się na odwagę.

- Thorgrin – powiedziała ledwie słyszalnym głosem. – Guwayne. Rzeknij. Czy żyją?

Nastała długa cisza. Wróżbitka zwróciła się do niej plecami, przodem do ognia. Pochyliła się i cisnęła dwie garście piachu w płomienie. Ogień roziskrzył się i wystrzelił w górę. Wróżbitka, wciąż zwrócona plecami do Gwendolyn, poczęła wypowiadać jakieś mroczne słowa, których Gwen nie rozumiała.

Wreszcie obróciła się do niej, a swe błyszczące żółte oczy utkwiła w oczach Gwen, która nie potrafiła odwrócić wzroku.

- Twe dziecię nie powróci takim, jakie je znasz – obwieściła złowrogo. – A mąż twój w chwili, gdy mówimy, wkracza do Krainy Umarłych.

- NIE! – wrzasnęła Gwendolyn, a jej krzyk przebił się przez niecichnące trzaskanie płomieni.

Wstała, oburzona, czując, że serce tłucze jej się w piersi, że całe jej ciało słabnie. Wszystko wokoło poczęło wirować i ujrzała jedynie Steffena i Kendricka, gotujących się, by ją pochwycić. Padła w ich ramiona i cały świat skrył się w mroku.