Thor podążał za królem MacGilem, który wyszedł z najmroczniejszej jaskini w przestronną podziemną jamę o suficie wysokim na sto stóp, rozświetloną jaśniej niż jakiekolwiek miejsce, jakie Thor widział tutaj na dole. Zatrzymał się raptownie, podobnie jak pozostali, zadziwiony widokiem, który się przed nimi roztaczał. Jaskinię tę rozświetlały wielkie płomienie, a gdzieniegdzie w dołach wrzała lawa. Średnica jej sięgała może stu jardów. Pośrodku niej tkwił pojedynczy przedmiot: ogromnych rozmiarów czarny tron z połyskującego granitu. Był to jedyny masywny kształt na tym podłożu skalnym, wyrastający z ziemi niby garb. Wznosił się na trzydzieści stóp w górę i był wystarczająco szeroki, by pomieścić dziesięciu mężów. Poręcze jego zakończone były ogromnymi gargulcami, które w miejsce ślepi wetknięte miały połyskliwe czarne diamenty. Wrząca w dołach wokoło siedziska lawa rzucała na niego złowróżbną poświatę.
Nie to jednak zaszokowało Thora najbardziej. Mowę odebrało mu na widok tego, który zasiadał na tronie: był to niewiarygodnych rozmiarów stwór, niemal tak wysoki, jak jego tron, szeroki jak trzech mężów, o jarzącej się czerwonej skórze i naprężonych muskułach. Miał tors człowieka, lecz nogi jego porośnięte były gęstymi, czarnymi włosami, które zwieszały się aż do ziemi. W miejscu stóp miał kopyta. Jego twarz przypominała ludzką, lecz była wielka, groteskowa, potworna, nieproporcjonalnie duża, o szczęce szerszej, niż Thor kiedykolwiek widział, wąskich, żółtych oczach i długich, czarnych, skręconych rogach po obu stronach głowy. Głowę zaś miał całkowicie łysą, uszy spiczaste, a oczy jarzące się. Oddychając, warczał, wokoło niego unosiła się para, a nad nim roztaczała poświata barwy głębokiej czerwieni. Zza tronu we wszystkich kierunkach strzelały płomienie. Na głowie zatkniętą miał błyszczącą czarną koronę, wykonaną w całości z czarnych diamentów, z wielkim czarnym diamentem umieszczonym pośrodku, zamkniętym w złocie. Siedział tam niby bestia wyłaniająca się z samych czeluści ziemi, otoczona unoszącą się wokoło niego parą, jarząc się czerwienią, emanując wściekłością i śmiercią.
Spojrzał na nich wszystkich spode łba i Thor poczuł, że zatrzymuje na nim wzrok.
Thor przełknął ciężko ślinę, a włoski na jego ciele uniosły się. Przeczuwał, że patrzy na Króla Umarłych.
Jak gdyby samo to nie zrobiło na nim wrażenia, wokoło króla unosiły się tuziny bzyczących stworzeń, poruszających się szybko, o niewielkich czerwonych skrzydełkach i jaskrawo czerwonej skórze – małe gargulce, nieruchome w powietrzu. Na ziemi, u jego stóp, stały tuziny strażników, niebywale muskularnych mężczyzn o jaskrawo czerwonej skórze i rogach, stojących równo na baczność i dzierżących w dłoniach jarzące się czerwone halabardy, na których szpikulcach stały płomienie. U podstawy tronu pełzały węże, owijając się wokoło niego.
Thor patrzył na niego, wiedząc, iż znalazł się w sali tronowej śmierci.
Dał krok w przód i poczuł, że coś chrupnęło mu pod stopą. Opuścił wzrok i ujrzał, że podłoże zasłane jest kośćmi. Kości i czaszki znaczyły drogę do tronu.
- Udzielono ci posłuchania u króla – rzekł MacGil. – Drugiej szansy nie otrzymasz. Bądź silny. Patrz mu w oczy. Nie odwracaj wzroku. I tak stracisz tutaj życie: lepiej odejść z honorem.
Król MacGil skinął ku niemu krzepiąco głową i Thor ruszył przed siebie – a pozostali za nim – długą, wąską drogą usypaną z kości, zbliżając się ku królowi. Thor szedł, a po obu stronach egzotyczne stworzenia, niby ogromne pszczoły, przelatywały obok jego głowy, bzycząc. Syczały na niego groźnie, gdy je mijał.
Thor usłyszał jęki i rozejrzawszy się po jaskini ujrzał setki ludzi przykutych łańcuchami do ścian. Ogromne żelazne kajdany oplatały ich szyje, nadgarstki i dłonie. Spostrzegł, że stoją nad nimi jakieś stwory, które smagają ich biczami, i usłyszał ich krzyki. Thor zastanawiał się, czym zasłużyli sobie na pobyt w tym miejscu.
Nękało go złe przeczucie, że nigdy już nie opuści tego miejsca, że może to być jego ostatnie spotkanie, nim zostanie uwięziony w krainie śmierci już na zawsze. Thor zebrał się w sobie, wziął głęboki oddech i dumnym krokiem ruszył w stronę tronu, mając w pamięci słowa MacGila.
Thor podszedł tak blisko, jak tylko mógł, aż strażnicy zagrodzili mu drogę, opuszczając halabardy. Zatrzymał się i podniósł wzrok na króla.
Król opuścił wzrok na Thora, oddychając ciężko i drapiąc pazurami po poręczach tronu. Przy każdym oddechu z jego piersi dobywało się gardłowe warczenie. Thor nie uląkł się, lecz stał przed nim i nie spuszczał z niego wzroku, zdeterminowany.
Bzyczenie ucichło i w powietrzu zapanowała pełna napięcia cisza. Thor wiedział, że może to być najbardziej brzemienna w skutki chwila w jego życiu. Powędrował myślami do matki. Zapragnął, by była przy nim i pomogła mu znaleźć siłę, by to przetrwać.
Thor czuł, że musi się odezwać.
- Przybyłem, by odszukać mego syna – zagrzmiał. W jego głosie brzmiała pewność. Spojrzenie utkwił w Królu Umarłych.
Król nachylił się nieco i spojrzał Thorowi w oczy. Thor poczuł, jak jego żarzące się żółte oczy przeszywają go na wskroś.
- Ach tak? – zapytał. Głos jego był niezwykle głęboki, pradawnie brzmiący. Poniósł się echem po całej jaskini i wraz z każdym wypowiadanym przez niego słowem w jamie rozbrzmiewały odgłosy stworzeń, rozchodzące się przy każdej jego sylabie. Tembr jego głosu był tak mroczny, tak potężny, że Thora rozbolały uszy.
- A czemuż sądzisz, że go odnajdziesz? – dodał.
- Nie żyje – rzekł Thor. – Widziałem to na własne oczy. Pragnę go ujrzeć. Nie odmawiaj mi choć tego.
- Ach tak? – powtórzył król, następnie oparł się i utkwił wzrok w suficie, wydając z siebie, jękliwy, warkliwy dźwięk, gardłowe charczenie, i przesuwając dłońmi po poręczach tronu.
Wreszcie powrócił spojrzeniem do Thora.
- Pragnąłbym mieć tu twego syna – rzekł. – I to bardzo. Wysłałem nawet mych pomagierów, by odnaleźli go, zabili i sprowadzili tutaj. Lecz, niestety, chłopca otacza niezwykle silna energia. Nie wywiązali się z zadania. Twój syn nadal żyje.
Thora począł przepełniać optymizm, gdy usłyszał słowa króla, był jednak w szoku i nie był pewien, czy się nie przesłyszał.
- Mówisz, że Guwayne żyje?
Król skinął nieznacznie głową, a wtedy Thor poczuł, że ogarnia go radość, uśmiecha się od ucha do ucha, uszczęśliwiony ponad wszelkie wyobrażenie. Czuł, że odżywa w nim werwa, budzi się nowa chęć do życia.
- Jakaż to szkoda, że żyje – powiedział król. – I nigdy nie ujrzy swego ojca, który jest tu teraz ze mną.
Thor podniósł wzrok na króla i nagle poczuł nową determinację, by żyć, by opuścić to miejsce, by odnaleźć Guwayne’a i ocalić go. Skoro Guwayne żył, Thor nie chciał pozostać tu na dole.
- Nie rozumiem – rzekł Thor. – Widziałem to na własne oczy.
Król pokręcił głową.
- Widziałeś na własne oczy, lecz twe oczy cię zwiodły. Pojąłeś istotną naukę. Musisz patrzeć umysłem. A teraz musisz ponieść konsekwencje. Wkroczyłeś do tego miejsca, lecz nikt nie opuszcza krainy umarłych. Nigdy. Będziecie mymi niewolnikami przez całą wieczność.
- Nie! – zawołał Thor, zdeterminowany.
Bzyczenie ustało, gdyż stworzenia zamarły i spojrzały na Thorgrina, wyraźnie zaszokowane. Najwyraźniej nikt nigdy nie przemówił w taki sposób do króla.
- Jeśli Guwayne’a tu nie ma, ja także nie zamierzam tu pozostać.
- Powściągnij język, Thorgrinie – wyszeptał do niego król MacGil naglącym tonem. – Jesteś teraz tutaj na dole, lecz możesz być wolny i wędrować jak ja. Rozgniewaj jednak króla, a zostaniesz skazany na jedną z komnat tortur, gdzie będziesz dręczony przez całą wieczność. Nie przeciągaj struny. Powściągnij język i pogódź się ze swym losem.
- Ani mi się ŚNI! – wykrzyknął Thor. Zawładnęła nim wielka determinacja.
Jeden z ogni wygasł i gdy Thor rozejrzał się po jaskini, po raz pierwszy spostrzegł niezwykły miecz wbity w czarne granitowe podłoże. Jego rękojeść nakierowana była ku górze i błyszczała, odbijając światło. Thor nigdy nie widział piękniejszego miecza. Miał bogato zdobioną rękojeść barwy kości słoniowej, wykonaną – jak się zdawało – z kości, i błyszczącą czarną klingę, wyglądającą jak gdyby była z granitu, w który miecz był zatknięty. Ozdobiony był niedużymi czarnymi diamentami i połyskiwał w świetle, przyzywając Thora. Od czasu, gdy trzymał w dłoniach Miecz Przeznaczenia, oczy jego nie spoczęły na orężu takim jak ten – ani na orężu, który przyzywałby go tak silnie.
- Spoglądasz na miecz – powiedział król, podążywszy za jego spojrzeniem. – Spoglądasz na coś, co nie może być twoje. To miecz, o którym mówią legendy, Miecz Umarłych. Nikt, kto zjawił się w tym miejscu, nie był w stanie go unieść. Jedynie wielki król może to uczynić. Wybraniec.
Thor wyrzucił z siebie głośny krzyk i przyzwał swą moc. Skoczył w powietrze, nad armią strażników, ku tronowi, ku Królowi Umarłych. Wydał głośny okrzyk bitewny i bez krztyny strachu sięgnął do gardła króla, zamierzając go zabić.
Król Umarłych nie wzdrygnął się nawet. Uniósł leniwie jedną dłoń, a wtedy Thor poczuł, że uderza w niewidzialną ścianę kilka stóp przed nim. Runął trzydzieści stóp w dół, na twardą ziemię, gdzie wylądował pozbawiony tchu.
Thor podniósł wzrok, zaszokowany. Przyzwał całą swą moc, która zawsze dostateczna była, by pokonać każdego, by pokonać wszystko. Nawet najmroczniejszych czarnoksiężników.
- Nie jestem jednym z twych czarnoksiężników, chłopcze – wycedził przez zęby król. – Jestem KRÓLEM!
Jego głos rozbrzmiał tak głośno, że skała wokoło niego zadrżała i niewielkie kamienie spadły na Thora.
- Twe sztuczki na mnie nie podziałają. Każda martwa dusza trafia w me ręce – a ty nie stoisz ponad śmiercią. Mogę skazać cię na śmierć na całą wieczność, mało tego – na najgorsze tortury, jakie jesteś w stanie sobie wyobrazić. Stwory będą wydłubywać ci oczy i umieszczać je na miejscu dla uciechy przez cały dzień.
Mniejsze stwory poczęły ekstatycznie bzyczeć, rozradowane. Wszystkie zdawały się wyraźnie ucieszone tą perspektywą.
Thor zerwał się na nogi i spojrzał na króla, dysząc ciężko, stając u boku pozostałych. Nie dbał o następstwa swych czynów; gotów był walczyć, zrobić wszystko dla Guwayne’a, nawet jeśli nie mógł zwyciężyć.
Król pochylił się w przód i przyjrzał mu bacznie. Zdało się, że coś w wyrazie jego twarzy zmienia się.
- Podobasz mi się, chłopcze – dodał. – Nikt wcześniej nie próbował mnie zaatakować. Wzbudziłeś mój podziw. Jesteś zuchwalszy, niż sądziłem.
Oparł się i przesunął dłońmi po poręczach tronu.
- By cię nagrodzić – mówił dalej. – Ofiaruję ci podarek: jedną szansę, by opuścić to miejsce. Jeśli pokonacie legion moich wojowników, uczynię to, czegom nigdy wcześniej nie uczynił: otworzę przed wami wrota umarłych i pozwolę, byście powrócili na górę. Lecz jeśli poniesiecie klęskę, nie tylko pozostaniecie tutaj, lecz ty i twoi ludzie skazani zostaniecie na najgorsze z dziesięciu piekieł, na wieczność niewyobrażalnych tortur. Nikt nigdy nie zwyciężył mego legionu. Wybór należy do ciebie.
Thor spojrzał na setki stojących przed nim potężnych wojowników, wyprężonych, z płonącymi halabardami w dłoniach, czekających na rozkaz króla; spojrzał także ponad ich ramionami na niezliczone bzyczące potwory kołujące w powietrzu. Wiedział, że jego szanse na zwycięstwo są znikome.
Spojrzał na króla dumnie.
- Przystaję na twą propozycję – odrzekł Thor.
Stwory zabzyczały, uradowane, a król spojrzał na niego z szacunkiem, wyraźnie zadowolony.
- Stawiam jednak warunek – dodał Thor.
Król odchylił się, zaskoczony.
- Warunek? – zaśmiał się drwiąco. – Twe położenie nie pozwala ci na stawianie warunków.
- Nie podejmę walki bez tego warunku – odrzekł Thor z determinacją.
Król patrzył na niego przez długi czas, jak gdyby zastanawiał się.
- A jakiż to warunek? – zapytał wreszcie.
- Jeśli zwyciężymy – powiedział Thorgrin. – Wypełnisz jedną prośbę każdego z mych kompanów. Czegokolwiek sobie zażyczymy, spełnisz to.
Król przypatrywał się Thorowi przez długi czas, wreszcie skinął głową.
- Kryje się w tobie więcej, chłopcze, niż zaobserwowałem z dołu. Jakaż szkoda, że druidzi czuwają nad tobą; gdyby nie twa matka, dawno już bym cię zabrał. Chciałbym mieć cię u swego boku.
Thor nie był w stanie pomyśleć o niczym, czego pragnąłby mniej.
Wreszcie król westchnął.
- Znakomicie! – zawołał. – Twoja prośba jest wystarczająco zuchwała, bym na nią przystał! Pokonajcie legion mych wojowników, a pozwolę wam nie tylko opuścić to miejsce, lecz spełnię jedną prośbę każdego z was. A teraz niech zacznie się walka! – wrzasnął.
W powietrzu rozległo się głośne bzyczenie i Thor odwrócił się, dobywając miecza. Ujrzał setki niewielkich stworzeń, niby gargulców, lecących gromadnie wprost na niego i jego ludzi. Thor usłyszał, że jego bracia także dobywają mieczy. Dobrze było znów rzucić się w wir bitwy z Convalem u boku.
Gdy starł się z tymi stworami, Thor poczuł, że płonie, że krąży w nim determinacja silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Jego syn był gdzieś na górze, żywy, i jedynie to miało dla niego znaczenie. Pokona wszystkie te stwory, albo zginie, próbując to uczynić.
Thor nie czekał. Wyrzucił z siebie głośny okrzyk bitewny i rzucił się naprzód, by się z nimi zetrzeć. Użył swej mocy, by unieść się w powietrzu, by uderzać mieczem z siłą stu mężów i by ciąć jednego czerwonego gargulca za drugim. Rozlegały się przeraźliwe piski, gdy odrąbywał im skrzydła i stwory jeden po drugim spadały na ziemię.
Thor rzucił się na ziemię, umykając przed kłapiącymi szczękami i ostrymi zębami gargulców. Stwory rzucały się na niego, a ich wielkie żółte oczy jarzyły się. Thor przykucnął, natychmiast odwrócił się i zamachnął na potężnych żołnierzy, którzy przypuszczali na niego atak z wyciągniętymi przed sobą halabardami.
Thor obracał się raptownie i przecinał ich halabardy w pół, jedną po drugiej. Nacierali na niego wciąż, niby niekończący się strumień i niejeden z nich zadał Thorowi cios. Thor wykrzyknął, gdy płonące ostrze jednej z halabard dotknęło jego bicepsa, pozostawiając ślad oparzenia.
Thor jednak nie poddawał się; odwrócił się i uderzył rękojeścią miecza, uchylił się, gdy jeden z nich zamachnął się na jego głowę, obrócił się i ciął kolejnego. Przyzwał każdą moc, wspomniał swe szkolenie i wspomniał sobie każdą metodę walki, jakiej się kiedykolwiek nauczył. Rzucił się w wir walki zapamiętale, walcząc wręcz, oddając cios za cios.
Wokoło Thorgrina jego bracia poszli w jego ślady. Conval wyszedł naprzód ze swą długą włócznią i przeszył nią gardła dwóch żołnierzy, a Conven, osłaniając plecy brata, zamachnął się buzdyganem i położył trzech żołnierzy, którzy zamierzali się, by dźgnąć Convala.
O’Connor uniósł łuk i wypuścił strzały, trafiając kilka gargulców w powietrzu. Padły na ziemię niczym muchy, nim zdołały zaatakować jego braci. Matus rzucił się w wir bitwy ze swym kiścieniem, wymachując nim, i utworzył wokoło nich pusty krąg, pokonując wszelakie stwory, które spadały na nich z nieba – i niejednego spośród ogromnych żołnierzy z halabardami.
Reece pchnął Selese w bezpieczne miejsce obok króla MacGila, dobył miecza i rzucił się zapamiętale w bój, siekąc i tnąc, blokując ciosy spadające na niego ze wszystkich stron. Pokonując przeciwników, dotarł do Thora i nie raz zablokował śmiertelny cios, którego ten się nie spodziewał. Thor odwzajemnił przysługę – zamachnął się i zatrzymał mieczem płonącą halabardę, nim zdołała zatopić się w gardle Reece’a. Thor odpychał halabardę, zatrzymawszy na niej miecz, aż drżały mu ręce, a Reece poczuł żar płomieni ledwie cale od swej twarzy. Niemal przypalały ją. Wreszcie Reece odsunął się i kopnął żołnierza. Razem z Thorem przyskoczył do niego. Dźgnęli go obaj w tym samym czasie.
Elden rzucił się w wir bitwy ze swym dwuręcznym toporem bojowym, zadając silne ciosy, którymi kładł po dwóch wojowników naraz. Jeden z gargulców rzucił się w dół i wylądował na karku Eldena, który zaczął krzyczeć, gdy stwór wpił się w niego pazurami. Indra chwyciła swą procę, namierzyła i cisnęła sporym czarnym kamieniem. Trafiła stwora na chwilę przed tym, nim zdołał zatopić kły w szyi Eldena. Następnie cisnęła jeszcze trzema kamieniami, szybko jednym po drugim, i zabiła kilka bestii, nim zdołały wbić swe halabardy w bok Eldena.
Stwory były jednak potężne i zdawało się, że nadciągają bez końca. Thor i jego ludzie po początkowym zwycięstwie poczynali się męczyć. Matus zatoczył swym kiścieniem, a jedna z bestii zahaczyła o niego swą halabardą i wyrwała mu go z rąk. Matus pozostał bez broni. Inny żołnierz króla zbliżył się i dźgnął go, raniąc w ramię halabardą, a ten wykrzyknął z bólu.
Także gargulce nadciągały nieprzerwanym strumieniem i choć O’Connor mierzył w nie z łuku, jeden z nich wytrącił mu go z rąk, a trzy rzuciły się na niego od tyłu, usiadły mu na ramionach i gryzły w szyję. O’Connor wykrzyknął i padł na kolana, młócąc rękoma w powietrzu nad swym karkiem, rozpaczliwie pragnąc je odpędzić.
Elden zamachnął się swym szerokim toporem i przeciął jedną z bestii wpół – lecz zarazem odsłonił się na atak. Inny stwór zamachnął się bokiem halabardy i uderzył nią w jego nieosłonięte plecy. Broń uderzyła bokiem i drzewiec strzaskał się wpół. Elden osunął się na kolana pod siłą ciosu.
Indra podeszła do niego i zdzieliła stwora łokciem w gardło, nim ten zdołał wykończyć Eldena, i ocaliła mu życie; wtem jednak jeden z gargulców opadł na nią i ugryzł w przegub dłoni. Upuściła procę i chwyciła obolałą rękę.
Reece, otoczony w wirze bitwy u boku Thora, ciął i parował na prawo i lewo, lecz nie mógł walczyć z każdej strony i niebawem jego odsłonięty bok przeszyła halabarda. Wykrzyknął z bólu.
Thor był zewsząd otoczony. Ciął i dźgał zajadle we wszystkie strony, zabijając stwory na prawo i lewo, walcząc o życie, aż pot spływał mu na oczy. Zaczynało mu jednak brakować siły, z trudem chwytał oddech. W miejsce każdego zabitego stwora zjawiało się pięć kolejnych. Thor opadał z sił i stwory atakowały go z każdej możliwej strony. Nie słyszał nic poza bzyczeniem.
Thor wiedział, nawet walcząc jeszcze, że jest to bitwa, której nie mógł wygrać. Że niebawem zostanie skazany na wieczne piekło niekończącego się żalu i tortur.
Jeden z żołnierzy natarł na Thora spoza pola jego widzenia, zamachnął się halabardą i wytrącił mu miecz z dłoni. Broń uderzyła z brzękiem o czarne granitowe podłoże, a Thora ktoś zdzielił łokciem w plecy. Runął na kolana. Zabrakło mu tchu, był bezbronny i otoczony z każdej strony.
Pośród tego zamieszania Thor zamknął oczy i znalazł chwilę spokoju. Czując, że jego życie ma dobiec końca, wycofał się w głąb siebie. Powrócił myślami do swej matki, do Argona, pomyślał o wszystkich umiejętnościach i mocach, które nabył dzięki nim i w głębi duszy wiedział, że to kolejna próba. Najwyższa próba. Wiedział, że – choć zdawało się to niemożliwe – w głębi niego kryła się moc, by to wszystko przezwyciężyć. Nawet tutaj, w krainie umarłych, pod ziemią. Wszechświat nie zmieniał się, a on miał nad nim władzę. Wiedział, że raz jeszcze wypiera się swej mocy.
Nagle coś do niego dotarło:
Jestem większy niż śmierć. Umrę tylko wtedy, gdy zdecyduję umrzeć. Jeśli będę pragnął żyć, jeśli szczerze będę pragnął żyć, nigdy nie umrę. Każda śmierć jest samobójstwem.
Każda śmierć jest samobójstwem.
Thor poczuł nagłe pieczenie krążące w jego dłoniach, pomiędzy oczyma i skoczył na nogi, odbiwszy się niebywale silnie, silniej niż kiedykolwiek wcześniej. Skoczył dwadzieścia stóp w górę, omijając o włos mierzące w niego halabardy. Przeleciał ponad nimi i wylądował po drugiej stronie hordy stworów.
Thor znalazł się tuż przed mieczem – Mieczem Umarłych. Spojrzał na zatknięty w skale oręż i poczuł jego moc. Czuł się tak, jak tego dnia, gdy wyciągnął Miecz Przeznaczenia. Czuł, że należy do niego. Że zawsze do niego należał. Że przeznaczone mu było unieść więcej niż jeden szczególny oręż w życiu – że było mu przeznaczone unieść ich wiele.
Thor wyciągnął rękę i z głośnym krzykiem chwycił Miecz Umarłych, oplótłszy dłońmi gładką rękojeść barwy kości słoniowej, i szarpnął ze wszystkich sił.
Ku jego zdumieniu, miecz począł się poruszać. Z dźwiękiem, jak gdyby rozstępowała się ziemia, skała pękła na dwoje, ziemia zadrżała i miecz z wolna wzniósł się.
Thor uniósł go wysoko nad głowę, czując, że zatriumfował, czując, jak krąży w nim jego moc. Czuł, że są jednością i że jego moc nie ma granic. Że zwycięży nawet śmierć.
Thor spostrzegł, że Król Umarłych podniósł się ze swego tronu i patrzy na niego w szoku, z zadziwieniem.
Thor odwrócił się i rzucił w legion stworów, poruszając się szybciej niż kiedykolwiek, zamachując się i tnąc mieczem. Zauważył, że miecz, miast spowalniać go, mimo swego ciężaru sprawiał, że Thor był szybszy, jak gdyby siekł bez jego udziału – jak gdyby był przedłużeniem jego ręki. Thor ciął stwora za stworem, kładł jednego żołnierza po drugim, przecinając przez nich, jak gdyby ich tam nie było. Wrzaski niosły się wokoło nich, gdy Thor kładł jednego stwora za drugim na ziemi i w powietrzu. Dziesiątki krzyczących żołnierzy pchnął do dołu z lawą. Blokował ich ciosy, gdy nacierali na niego z halabardami. Miecz był tak potężny, że rozcinał je na dwoje, niby cienkie gałązki. W jednym ruchu Thor obrócił się wokoło siebie i jednym ciosem położył tuzin żołnierzy.
Z wściekłym okrzykiem bitewnym rzucił się na pozostałe jeszcze stwory, uderzając z całej siły, zabijając je na prawo i lewo, poruszając się coraz szybciej w wirze bitwy. Nie czuł już zmęczenia w ramionach – teraz czuł, że jest niezwyciężony.
Wkrótce Thor rozejrzał się i spostrzegł, że stoi sam, a jego wrogowie zniknęli. Nie pojmował, co się stało. Wszystko wokoło znieruchomiało. Ziemia usłana była trupami. Nie było już z kim walczyć.
Thor stanął z tłukącym się w piersi sercem i zwrócił się w stronę tronu.
Król Umarłych, milcząc, z wymalowaną na twarzy powagą, spojrzał na niego z niedowierzaniem.
Thor nie mógł w to uwierzyć.
Zwyciężył.