– Svendsen?
– Kaiser – powiedziała Dicte do słuchawki i automatycznie wzięła do ręki długopis. Oparcie. Niepewność. Analiza przyszła automatycznie. Czasami psychologia, którą kiedyś studiowała, była jak przekleństwo, mimo że zrezygnowała w połowie nauki.
Redaktor działu „Wydarzenia” najwyraźniej wyczuł przez telefon, że nie ma dziś siły na złośliwe uwagi, więc to wykorzystał. Cały on. Jak większość redaktorów na całym świecie – pomyślała. Oni rodzą się ze specjalnym redaktorskim genem: potrafią wywołać u dziennikarzy nerwowe tiki i zadawać pytania, na które najchętniej odpowiedziałoby się jednym bardzo konkretnym słowem. Kaisera najlepiej było unikać.
– Słyszałem, że byłaś sobie popływać.
Myśli zawirowały jej w głowie, a długopis sam zaczął rysować na kartce szlaczki.
– Od kogo słyszałeś?
– Może od małego Mojżesza z rzeki.
Nie miała pojęcia, skąd wiedział, ale za bardzo jej to nie zdziwiło. O Ottonie Kaiserze mówili, że miał nie tylko szósty, ale i siódmy zmysł, jeśli chodziło o dobre historie i o sztukę trafiania ludzi w ich czułe punkty. Ona odczuła to na własnej skórze zaledwie kilka razy, ale to i tak wystarczyło – dlatego trzymała się jak najdalej od działu „Wydarzeń”. Jak najdalej od królestwa Kaisera. Przeprowadzka do Århus zwiększyła, ku jej zadowoleniu, ten dystans. To premia za jej decyzje. Nagrodą główną było oczywiście to, że mogła uniknąć widoku Torstena.
– Nie mam z tym zbyt wiele wspólnego – zawahała się. W czasie gdy myślała, długopis narysował jakąś twarz. Trójkątny kształt, ciemne oczy, wąsy. Kaiser.
– Tak? A ja słyszałem coś innego. – Jego głos był słodki jak miód. – Ptaszki ćwierkają, że to ty znalazłaś Mojżeszka i wskoczyłaś do rzeki jak jakiś ratownik. Mogłabyś być bohaterką, Svendsen. Szkoda tylko, że było już za późno – dodał złośliwie.
– Może masz rację – powiedziała i zaczęła dorysowywać mu coś, co mogło być resztą ciała. – Ale nic więcej nie wiem. Dziecko nie żyło. Na miejsce przyjechała karetka i sprawę przejęła policja. To wszystko.
Mówiła to, doskonale zdając sobie sprawę, że złamała jedną z reguł obowiązujących w dziennikarskim świecie, do którego chyba nigdy całkiem nie przywykła. Dobra historia musi być ukazana z każdej perspektywy, a w tym przypadku można było oczywiście dowiedzieć się więcej. O wiele więcej. W tej historii było tyle materiału, że wystarczyłoby na całą serię artykułów.
– No, ale muszę już lecieć – spróbowała. – Za pół godziny mam oddać artykuł do rubryki „Gospodarki”.
Dodała to w nadziei, że Kaiser odczepi się od niej, wróci do swoich dziennikarzy z „Wydarzeń” i nie będzie ryzykował konfliktu z jej działem. Między nimi trwała odwieczna wojna.
– Rozmawiałem z Mikkelsenem – powiedział chytrze Kaiser. – Był tak miły, że wypożyczył mi cię na tydzień, bo Sejfert jest na urlopie, a Davidsen zajmuje się sprawą tego rockmana z Randers.
Dicte pomyślała, że cały świat obrócił się przeciwko niej. Już na samą myśl o tym, że może zostać żołnierzem „Wydarzeń” pod dowództwem Kaisera, zaczynała się pocić. Wiedziała, że dla wielu był to szczyt marzeń, ale nie dla niej. Najbardziej chciała pilnować swojego ogródka, pisać krótkie artykuły o psychologii biznesu i od czasu do czasu przeprowadzić długi i nudny wywiad z jakimś przedsiębiorcą.
– Nie jestem dziennikarką „Wydarzeń” – spróbowała, jednak on nie dał się zbić z tropu.
– Musimy mieć coś ostrego na okładkę. Ludzie będą chcieli wiedzieć co, gdzie i kiedy.
Mogła go sobie wyobrazić: siedział za biurkiem, na krześle, w prawie poziomej pozycji, ze słuchawką pod brodą i klawiaturą komputera na kolanach. Śledził wiadomości ze strony internetowej Ritzau. Może otworzył szufladę. Kaiser wiecznie się odchudzał, ale często chował w szufladzie kawałek ciasta. Zazwyczaj czekoladowego.
– I reportaż na trzeciej stronie – dodał. – Jak je zauważyłaś? Co wtedy czułaś? Jaki panował nastrój, jaka była reakcja innych i tak dalej. Potrzebujemy właśnie kogoś takiego jak ty, Svendsen. Ma być gotowe na szóstą.
Czyli za trzy godziny. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć. Bronić się. Wytłumaczyć mu, że toaleta się zatkała i o czwartej ma przyjechać szambowóz. Że w wyciągu nad kuchenką brakuje jakiejś rury i wszystkie zapachy z kuchni zamiast na podwórko wpadają do sypialni. Że ten przeklęty dom w ciągu ostatnich sześciu tygodni okazał się bardzo dużym kotem w bardzo dużym worku. Poza tym nie chciała myśleć o tym dziecku, a co dopiero o nim pisać.
– Pamiętaj, żeby zabrać fotografa – powiedział Kaiser, zanim odłożył słuchawkę. – Musimy mieć zdjęcia tego wszystkiego. Miejsca, ciebie, oczywiście, i balii.
– Zwłok? – spytała kwaśno.
Odburknął coś niezrozumiale.
Dopiero gdy odłożyła słuchawkę, zauważyła, że trzęsą się jej ręce. Najbardziej ze złości, ale był też inny powód. Odczuwała coś w rodzaju głodu, którego nie można zaspokoić. Puste, ciche miejsce gdzieś w jej brzuchu. Przyprawiało ją to o mdłości.
Przypomniała sobie to dziwne uczucie sprzed zaledwie kilku godzin. Niespokojne głosy ludzi przy kawiarni. Bezcelowość tego, co robiła. Niezależnie od tego, skąd Kaiser o tym wiedział, miał rację. Wskoczyła do rzeki. Oczywiście nie na główkę, tylko zbiegła po schodach nad wodę, która z bliska wydawała się jeszcze bardziej mętna, i weszła do niej. W myślach rysowały się jej obrazy rzeczy, które pływały po powierzchni rzeki. Przypomniała sobie, jak w drodze do niebieskiej plastikowej balii przykleił się jej do palców papierek po lodach i jak musiała odepchnąć plastikową butelkę, która kołysała się na falach. Na wspomnienie napoju energetycznego Faxe Kondi sama się zdziwiła, że ma taką dobrą pamięć. Twarzy dziecka już nie pamiętała. Nie chciała pamiętać.
Mocowała się z balią, pchała ją przed sobą, płynąc wzdłuż brzegu. Udało jej się wciągnąć misę na schody. Tam od razu profesjonalnie zajęła się wszystkim Anne. Ida Marie automatycznie, jak robot, robiła zdjęcia. Wyglądało to groteskowo. Dokładnie tak – pomyślała Dicte – jak robot. Dopiero później zauważyła łzy płynące po twarzy przyjaciółki. Aparat odcinał Idę Marie od rzeczywistości.
W tym czasie ktoś zadzwonił po karetkę, ale zanim przyjechała, Anne ostrożnie zajrzała do zawiniątka zrobionego ze starych ręczników. Drżącymi rękoma utorowała sobie drogę i stwierdziła to, co Dicte i tak już wiedziała, co przeczuwała, wsłuchując się w ciszę koszyka, która była tak strasznie wymowna.
– Chłopczyk – powiedziała cicho Anne tonem zawodowej położnej, który przybierała zawsze, gdy w pobliżu znajdowało się małe dziecko. – Noworodek – stwierdziła. – Wydaje mi się, że ma najwyżej dwie doby. – Podniosła wzrok, miała wilgotne oczy. – Nie żyje.