Fotograf przypominał chudego i czujnego bezdomnego psa o zniszczonej sierści. Miał potargane włosy i brodę rzadką jak u nastoletniego chłopaka. Jego ubranie przywodziło na myśl odzież z magazynu z darami dla Albanii. Ogólnie rzecz biorąc, wyglądał bardzo modnie.
– Jestem Bo – powiedział, gasząc butem papierosa.
Wyglądał na kogoś, kto zdecydowanie wolałby być teraz w Afganistanie niż przed wejściem na porodówkę Kliniki Uniwersyteckiej Skejby w Århus.
Dziennikarka wyciągnęła do niego rękę.
– Dicte.
Słyszała o nim. Czytała nawet, że jego zdjęcie wygrało jakiś zagraniczny konkurs fotograficzny. Zrobił je w Sierra Leone albo może w Boliwii. W każdym razie gdzieś, gdzie toczyła się wojna, nie pamiętała dokładnie gdzie. Nawet nagradzani fotografowie muszą jednak z czegoś żyć, więc Bo współpracował jako wolny strzelec z redakcją w Århus.
– Porozmawiamy z położną, która była wtedy nad rzeką – poinformowała go, kiedy szli długimi korytarzami, przyglądając się personelowi, duńskim zwyczajem pędzącemu do pacjentów na hulajnogach.
Dicte zerknęła ukradkiem na fotografa. I znów nie mogła oprzeć się wrażeniu, że bardzo chciałby być teraz gdzieś indziej.
Bo pociągnął nosem i wytarł go w rękaw koszuli. Podniósł swoją torbę i człapał obok niej, ale i tak dobrze widziała jego oczy. Jego wzrok prześlizgiwał się wzdłuż ścian, chłopak zaglądał do wszystkich pomieszczeń i pokoi, jakie mijali, starając się zarejestrować jak najwięcej. Zauważyła jego czujność, jakby w każdej chwili spodziewał się zasadzki, jakby się bał, że z którejś z sal porodowych, gdzie co jakiś czas rozlegał się rozdzierający serce krzyk, nagle wyskoczą faceci z kałachami.
– Kurczę, tu jest jak w sali tortur – powiedział.
– To są tortury – odparła.
Po rozmowie z Kaiserem umówiła się z Anne, która mogła mieć chwilę między porodem pośladkowym a pierworódką. Była wdzięczna przyjaciółce za dobre chęci. Anne już straciła godzinę w komisariacie, składając zeznania przed jakimś urzędasem. Właśnie, musi pamiętać, żeby zadzwonić na policję i dowiedzieć się, kto zajmuje się tą sprawą. Jeśli dopisze jej szczęście, załatwi wszystko szybko i Kaiser się od niej odczepi. Będzie miała to wszystko z głowy, chociaż na to chyba nie może liczyć. Próbując dorównać kroku fotografowi, pomyślała, że coś się w niej zmieniło. Jakby zostało z jej wnętrza brutalnie wyważone łomem.
Musieli poczekać na Anne. Dowiedzieli się, że poród pośladkowy jeszcze się nie skończył. Usiedli więc. Zewsząd dobiegały ich krzyki umęczonych kobiet ubranych w szpitalne fartuchy. Na oddziale napięcie mieszało się z radością, ból ze śmiechem.
– Masz dzieci? – zapytał nagle fotograf.
Kiwnęła twierdząco głową.
– Nastoletnią córkę. Ciężka praca – dodała i poczuła się staro. On był pewnie przed trzydziestką.
– Ja mam dwoje – powiedział ku jej zaskoczeniu. – Dziewczynkę i chłopca. Pięć i siedem lat. – Musiała wyglądać na zdziwioną, bo dodał: – Szybko zacząłem.
Podczas wywiadu Anne i Dicte stały w rogu jakiegoś biura, do którego od czasu do czasu ktoś wpadał, przepraszał i szybko z niego wychodził. Kiedy Bo pstrykał zdjęcia, Dicte myślała przez chwilę o Idzie Marie, o tym, jak się po tym wszystkim załamała. Anne wystraszyła się, że przyjaciółka zacznie rodzić. Ida Marie usiadła na krześle, pochyliła głowę i płakała. Szlochała, jakby ktoś ją pobił, wyrzucając słowa: „Nie chcę tego. Nie chcę”. Nie wiedziały do końca, czy miała na myśli swoje nienarodzone dziecko czy śmierć, która była tak blisko, a od której próbowała trzymać się jak najdalej.
Anne odtworzyła wszystkie fakty. Według niej poród odbył się w domu. Ktoś przeciął pępowinę i nieumiejętnie ją zawiązał. Ciało dziecka pokrywała zaschnięta krew.
– Moim zdaniem ktoś zostawił je w rzece niecałą dobę po urodzeniu. Ale więcej dowiecie się w Instytucie Medycyny Sądowej – powiedziała i opuściła głowę, trzymając rękę w kieszeni fartucha, jakby było w niej coś, co pozwalało jej ustać. – Ja wiem tylko, jak to wyglądało na pierwszy rzut oka. Jak w średniowieczu. – Anne wyraźnie posmutniała, jak wtedy, nad rzeką, gdy była tak zbulwersowana, że prawie się popłakała. Rozżalona dodała: – I to we współczesnej Danii. Kto w ten sposób porzuca swoje dziecko w kraju, w którym jest tyle możliwości otrzymania pomocy?
Dicte nigdy nie sądziła, że Anne może zblednąć. Wyglądała tak, jakby ktoś wcisnął guzik na pilocie i wszystko zrobiło się czarno-białe.
– Co robimy ze zdjęciami balii? – zapytał Bo. – Gdzie ona teraz jest?
– Na policji. Na badaniach technicznych – odparła Anne, która wiedziała, jak takie sprawy się odbywają. – Ale przecież Ida Marie robiła jakieś zdjęcia. Na urodzinach, ale później też. Czemu nie weźmiecie od niej filmu?
– Na urodzinach? – zapytał Bo, gdy opuszczali szpital.
– Nawet nie pytaj – westchnęła Dicte i pomyślała o małym królestwie Anne w szpitalu.
Miała przeczucie, że dla Anne nic już nie będzie tam takie samo. A Ida Marie? Przecież jest w ciąży. Pierwszy poród w wieku 39 lat. Spośród nich trzech ona z pewnością nie powinna była się tam znaleźć i tego widzieć. Według Dicte najlepiej, jakby Ida Marie obudziła się następnego ranka z utratą pamięci, jakby zapomniała o wszystkim z wyjątkiem swojego dziecka.
Ida Marie udała się do biura podróży na Dużym Rynku w Århus. Była współwłaścicielką firmy wraz z trzema innymi osobami. Gdzie indziej miałaby zresztą pójść, pomyślała Dicte, Theis był przecież w pracy w Kopenhadze. A kto potrafił lepiej wysłuchać i pocieszyć od dobrych koleżanek? Może psycholog, ale tego nie należało mówić Idzie Marie. Na pewno powiedziałaby, że spotkała już w swoim życiu zbyt wielu psychologów, i jeszcze dodała, że to, co się wydarzyło, nie dotyczyło jej przecież bezpośrednio.
Ida Marie siedziała na maleńkim zapleczu ze swoją koleżanką i ściskała kubek z gorącą herbatą. Pozdrowiła przybyłych słabym głosem.
– Cześć.
Dicte nie mogła się powstrzymać. Usiadła obok i pogłaskała Idę Marie po napiętym ramieniu.
– Jak się czujesz?
– Beznadziejnie – wymamrotała jej przyjaciółka do kubka.
Dicte kiwnęła głową w stronę fotografa, który trzymał się trochę z boku.
– To jest Bo. Kazali mi napisać artykuł o tym, co się stało.
Ida Marie ostrożnie zwilżyła językiem usta, jakby chciała sprawdzić, czy jeszcze tam są. Skinęła lekko głową w stronę Bo i z powrotem zanurzyła się w świat swojej herbaty.
Dicte odchrząknęła.
– Może potrzebujesz pomocy? – zaproponowała nieśmiało. – Może pobędziesz ze mną, dopóki Theis nie wróci?
– Wszystko w porządku, naprawdę. Nigdy nie było lepiej. – Ida Marie pokręciła odmownie głową.
Dicte nie zaoponowała. Nie bardzo wiedziała, jak zacząć.
– Masz przy sobie aparat z tym filmem? – zapytała cicho, jakby obawiała się, że może coś zepsuć. – Może jest tam coś, co przydałoby się nam do artykułu – powiedziała i poczuła się jak hiena.
Ida Marie spojrzała na nią z odrazą. Głośno odstawiła kubek.
– Zdjęcie dziecka?
Dicte pokręciła głową. Znów pogłaskała po ramieniu stukającą palcami o blat stołu Idę Marie.
– Nie pokażemy dziecka – obiecała. – Tylko sytuację, nas, balię, jeżeli w ogóle znajdziemy zdjęcie, które się nadaje.
Ida Marie spojrzała na swoje ramię z niechęcią, po czym zrzuciła dłoń Dicte, sięgnęła po torebkę i wyjęła aparat.
– Możesz wziąć wszystko – powiedziała obcym, chłodnym głosem i podała jej aparat.
Redakcja była stanowczo za mała dla sześciu dziennikarzy i wszyscy, odkąd Dicte zaczęła tam pracować, mówili o przeprowadzce do innego budynku. Z czasem Dicte zorientowała się, że robią to od lat. Marzą o lokalu przy porcie jachtowym i własnej łodzi z logo firmy. Kończyło się na gadaniu, bo gazeta w Kopenhadze ciągle oszczędzała. Musieli gnieździć się w trzech małych pokoikach i jednym trochę większym, w którym Dicte pracowała razem z dwiema innymi osobami. Z okna gabinetu mogła podziwiać rynek i ulicznych sprzedawców, którzy w regularnych odstępach czasu byli proszeni przez policję o „zamknięcie interesu”.
Bo zniknął w starodawnej ciemni z filmem Idy Marie. Dicte usiadła przy biurku, do którego jeszcze nie do końca się przyzwyczaiła. Wyciągnęła notes i zadzwoniła do komisarza Johna Wagnera, on jednak nie chciał nic komentować. Otrzymała parę przewidywalnych odpowiedzi, jak: „Bez-komentarza” albo „Jeszcze-za-wcześnie-na-jakiekolwiek-wnioski”. Zanim odłożyła słuchawkę, była bliska zasugerowania mu kariery polityka.
Spojrzała przez okno. Gdyby chciała, mogłaby zobaczyć rzekę. Trzeba było tylko podnieść się z miejsca i wytężyć wzrok, ale wolała tego nie robić. Musiała przestać o tym myśleć i zacząć dużo pracować. Była pewna, że to pomoże, mimo że nienawidziła „Wydarzeń”. A najbardziej ze wszystkiego nienawidziła ich tworzyć.
Wiele lat temu, w czasie jej praktyk w redakcji, Kaiser często naśmiewał się z niej i postanowił osobiście ją czegoś nauczyć, co doprowadziło ich oboje do frustracji. Jego, ponieważ wmówił sobie, że ona ma ukryty talent. Ją, ponieważ wiedziała, że się myli. Mogła robić wszystko poza „Wydarzeniami”. Potrafiła pisać długie rozprawy psychologiczne o sposobach kierowania firmą, analizować rozliczenia przedsiębiorstw i wynajdywać ciekawe opowiadania z dziedziny gospodarki. Dział „Wydarzeń” jednak zawsze był i będzie dla niej czarną magią. Zupełnie nie rozumiała, dlaczego coś tak prostego stanowiło dla niej taką trudność. Może dlatego, że w większości informacji nie dostrzegała niczego nadzwyczajnego i nie rozumiała prestiżu związanego z umieszczeniem swojego tekstu na pierwszej stronie.
– Wyrzuć te ozdobniki – mawiał Kaiser, gdy poprawiał jej artykuły. – Najważniejsze są fakty. Cała historia musi być opowiedziana w tytule i pierwszych trzech linijkach.
Ze wszystkich sił starała się więc zrobić to teraz i miała odczucie, że znów wylądowała na praktykach. Oto i ona: kobieta czterdziestoletnia, która po dzisiejszych okropnych wydarzeniach czuła się, jakby przejechał ją walec drogowy. Matka nastoletniej córki w okresie dojrzewania, kręcącej się gdzieś po mieście. Szczęśliwa właścicielka rozlatującej się rudery na wsi. W dodatku pewna, że za chwilę zadzwoni Kaiser ze swoimi poradami na temat stylu, priorytetów i argumentowania.
Spojrzała na zegarek. Zostało jej pół godziny, a cały czas męczyła się nad lidem, całkowicie opuściwszy tytuł. Tym będzie się musiał zająć redaktor dyżurny, dla niej to zbyt trudne. Wręcz niemożliwe do wykonania – pomyślała. Miała właśnie przejść do tekstu głównego, gdy ktoś za jej plecami, naśladując spikera telewizyjnego, głośno przeczytał:
– Wczoraj w rzece Århus znaleziono w plastikowej balii noworodka. – Bo uśmiechnął się przyjaźnie, machając plikiem zdjęć. – Czy czytelnicy nie powinni od razu się dowiedzieć, że dziecko było martwe? – zaproponował.
Westchnęła.
– O tym będzie później. Muszę stopniować napięcie, żeby ludzie czytali dalej – wymyśliła na poczekaniu.
– Przyznaj się, w ogóle wcześniej o tym nie pomyślałaś. – Usiadł na brzegu biurka i popatrzył na nią wyzywająco.
– I co z tego – powiedziała zmęczonym głosem. – Co cię to obchodzi? Chyba jesteś tu tylko fotografem.
Słowa wyfrunęły, zanim zdążyła o nich pomyśleć. W głowie zamigotała jej czerwona lampka. Takich rzeczy nigdy nie należy mówić fotografom. Ewentualnie można tak czasem pomyśleć, ale właściwie nawet to jest zabronione.
– Chyba miałaś zły dzień – odparł cicho.
– Beznadziejny – przyznała.
– A będzie jeszcze gorszy – powiedział poważnie, ale cień uśmiechu przebiegł mu po twarzy. Wyglądał na rozbawionego.
– Co masz na myśli?
– To, że w Kopenhadze na pewno się zdziwią, jak zobaczą te zdjęcia, które przed chwilą wysłałem taksówką na lotnisko. Ja sam też się zresztą zdziwiłem, ale jestem w tym szczęśliwym położeniu, że siedzę tutaj i może mi uchylisz rąbka tajemnicy, jeśli będziesz chciała.
– Jakiej tajemnicy?
Pomału układał zdjęcia na jej biurku. Rzeczywiście, na kilku z nich było widać balię, ją oraz Anne, która ostrożnie zaglądała do dziecka. Były też inne zdjęcia, zrobione aparatem Idy Marie w charakterystycznym ukośnym ujęciu. A na nich: zapakowany prezent na stole i pełen napięcia wyraz twarzy Dicte, gdy pociąga za wstążkę, oraz cętkowany wibrator stojący w pełnej gotowości jak rakieta w wyrzutni. Na następnym Dicte ze swoją zdobyczą w ręku i zmieszanym wyrazem twarzy. Oczyma wyobraźni widziała już dowcipnisiów z redakcji dorabiających na zdjęciu chmurkę i wieszających je na tablicy ogłoszeń z dopiskiem: „Już nie mogę się doczekać!”.
– O cholera – wymamrotała i wyobraziła sobie wyraz twarzy Kaisera, kiedy jeszcze tego samego dnia będzie przeglądał te zdjęcia. – Cholera, cholera, cholera! Nie wysłałeś ich. Powiedz, że tych nie wysłałeś!
Bo z ciekawością rozbierał ją wzrokiem. Całkowicie bezwstydnie szukał pod letnią sukienką piersi, ud, szyi i talii. Uśmiech nie schodził mu z twarzy.
– Oczywiście, że wysłałem. Przecież to właśnie kazałaś mi zrobić – powiedział, ześlizgnął się z biurka i skierował w stronę drzwi. – Nie możesz ode mnie wymagać, żebym samodzielnie myślał. – Otworzył drzwi, narzucił na ramię kurtkę dżinsową i przesłał jej dwuznaczne spojrzenie. – Jestem tu przecież tylko fotografem.