– Uważaj na kalorie, mamo. Wiesz, co się mówi.
Ręka Dicte, zbliżająca się do jej ust z późnym śniadaniem, zawisła w powietrzu. Zakazany majonez na kanapce z sałatką z makreli zaczął się trząść.
– Niby co?
Rozbawiona Rose ubrana w dziurawą koszulkę nocną przyglądała się Dicte zaspanymi oczami. Nie umknęło jej żadne zaokrąglenie, żadna fałdka, gdy patrzyła na matkę. Przechyliła głowę, tak że błysnął jej kolczyk w nosie. Ten, o który tak długo prosiła, aż Torsten się zgodził, więc wykonała piercing bez wiedzy matki. Czego się nie robi, żeby podlizać się swojemu dziecku, kiedy już zniszczyło mu się rodzinę.
– Co się mówi? – powtórzyła Dicte.
– Czterdziestka na karku, rozwód na biurku i tłuszcz na biodrach.
– Bezczelna!
Podniosła rękę, jakby chciała ją uderzyć. Rose, z błyskiem w oku, uchyliła się szybko i zręcznie. Dicte dogoniła ją i złapała. Łaskotała córkę po wystających żebrach, w najbardziej wrażliwych miejscach, a ta zwijała się ze śmiechu.
– Trochę się boimy ludzi, co?
Rose ledwo mogła mówić, tarzając się ze śmiechu.
– To przez te wszystkie lata, kiedy mnie biliście – rechotała. – Ale przyznaj, to był strzał w dziesiątkę.
Dicte puściła ją dobrodusznie.
– Zobaczysz, ty chudzielcu, jeszcze się policzymy!
Nastolatka demonstracyjnie otworzyła szafkę i lodówkę, z których zaczęła wszystko wyciągać. Chleb, masło, pełnotłusty ser.
– Chwilowo apele duńskiej dietetyczki Anne Larsen nie znajdują w tym domu żadnego oddźwięku – przyznała Dicte. Ale miała wrażenie, że nie minie wiele czasu, a będzie musiała pożegnać się ze wszystkim, co ma wysoką zawartość tłuszczu.
Patrzyła z zazdrością na swoją szczupłą córkę, która codziennie mogłaby pochłonąć dziesięć pączków z lukrem, jeśliby tylko chciała. Zazwyczaj poprzestawała jednak na kanapkach z serem i litrach mleka. Żadnych śladów anoreksji.
– Ty też będziesz kiedyś miała czterdzieści lat – zagroziła.
Dziecko, bo przecież Rose ciągle nim jeszcze była, zachichotało, jakby Dicte powiedziała coś niestosownego, i skoncentrowało się na jedzeniu.
– Nigdy nie będę taka stara jak ty – mówiła, przeżuwając. – Umrę młoda w walce.
Dicte usiadła przy stole przykrytym ceratą i popiła makrelę zimną kawą.
– W walce o co?
Rose miała przygotowaną odpowiedź.
– O wolność – odpowiedziała pewnie – i sprawiedliwość. O przyszłość dla wszystkich dzieci.
– Oczywiście – rzekła Dicte i nawet ona usłyszała, że zabrzmiało to zbyt pobłażliwie.
Pomyślała o dziecku z rzeki i zrozumiała, że to przez tę sprawę ma takiego strasznego kaca. Dlatego przez całą noc dręczył ją koszmar o martwych dzieciach. Szklane oczy w mętnej wodzie i setki pustych butelek po Faxe Kondi pływających na powierzchni. Tak w ogóle to otrzymała pochwałę za swój artykuł, więc powinna teraz świętować, ale to było coś zupełnie innego niż jakaś pierwsza lepsza historia z działu „Gospodarki” o molestowaniu w miejscu pracy albo o dodatkowych świadczeniach socjalnych. Nie można jej było tak po prostu odłożyć na bok po godzinach pracy i przypomnieć sobie o niej następnego dnia, gdyby zaszła taka potrzeba.
Wyciągnęła rękę po dzbanek z kawą i nalała sobie pół kubka. Wypiła tę smolistą ciecz jednym długim łykiem. Przeklęła w duchu Kaisera i tę jego obsesję na punkcie „Wydarzeń”. Zapragnęła nigdy nie kończyć czterdziestu lat i nie siedzieć przy rzece Århus przed dwoma dniami. Wtedy ktoś inny znalazłby to dziecko. Ktoś inny opowiedziałby tę historię.
Usłyszała pisk opon na podjeździe, na tym żwirze, którego całą górę zamówiła i który sama z trudem rozsypała, aż rozbolały ją plecy. To trochę odświeżyło wizerunek „posiadłości”, co było konieczne, biorąc pod uwagę fakt, że ten tak zwany nowy dom pochodził z 1930 roku i w przeszłości był znaną w okolicy metą harleyowców. Dzięki temu kupiła go po tak niskiej cenie. Pale z umocnień dookoła budynku wciąż stały zatopione w cementowych klocach pod jej trawnikiem.
– To pewnie poczta. Pójdziesz zobaczyć? – poprosiła Dicte.
Rose zmarszczyła nos, a kolczyk na jej nosie podskoczył. Wyglądała bardzo młodo i delikatnie.
– A co, jeśli w środku jest wąglik?
Dicte dała jej lekkiego klapsa.
– Skoro masz umrzeć młodo, to możesz zacząć już teraz. Potraktuj to jako walkę o sprawiedliwość.
Rose wyglądała, jakby rozważała sprawę całkiem na serio. Potem odłożyła nóż i wyszła. Dicte usłyszała trzask zamykanej z łoskotem skrzynki pocztowej i poczuła, że powoli wraca jej energia. Ból głowy mijał. To było jak jazda po równi pochyłej, wiedziała o tym bardzo dobrze. Picie wina w samotny wieczór połączone z użalaniem się nad całym światem i sobą to katastrofa. Ale czasami bardzo tego potrzebowała. Ostatnio nawet dość często, jeśli miała być szczera. No, ale mam ku temu wystarczająco dużo powodów – pomyślała i zaczęła sprzątać ze stołu. Jedno było pewne: lubiła to. Kochała smak dobrego czerwonego wina i to miłe wrażenie, że ma nad wszystkim kontrolę. Kiedy siedziała nad którymś z kolei kieliszkiem, czuła się tak, jakby wszystkie problemy – rozwód z Torstenem, duchy przeszłości i ten nowy status samotnej matki – nagle gdzieś znikały.
Rose weszła, niosąc stertę papierów. Zatrzymała sobie gazetę, którą cały czas z zapałem przeglądała.
– Daj ją! – rozkazała Dicte.
Rose trzymała gazetę w bezpiecznej odległości. Odwróciła się plecami.
– Dostaniesz ją dopiero wtedy, kiedy spełnisz to, co obiecałaś. To przecież dzisiaj, mamo.
– Co dzisiaj?
Rose odwróciła się. Opuściła gazetę.
– P-I-E-S.
Cholera. Kompletnie wyleciało jej to z głowy. Myślała, że spędzi sobotę na rozpakowywaniu się, sprzątaniu, wieszaniu firanek i co tam jeszcze miała na liście. Pies był częścią ich umowy. Rose nie przeprowadziła się dobrowolnie z Kopenhagi do Århus. Negocjacje były długie i intensywne, wymagały wielu kompromisów. Pies się do nich zaliczał.
– Czy to nie może poczekać? – spróbowała, ale na twarzy Rose pojawił się ostrzegawczy grymas.
Jej córka wciąż potrafiła być momentami słodka i dziecinna, a zaraz potem szydzić i prowokować. Na szczęście nie robiła tego zbyt często. Kpiła najczęściej wtedy, kiedy miała do tego dobry powód. Tak jak teraz.
– Obiecałaś. Wczoraj powiedziałaś, że pojedziemy tam dzisiaj… Ale może obietnice utopiłaś w tym – powiedziała zuchwale Rose, po czym schyliła się i wyciągnęła z szafki pustą butelkę po czerwonym winie.
Dicte poczuła, że jej obrona rozpada się na kawałki.
– Dobrze, dobrze, jedziemy. Tylko zadzwoń i sprawdź, czy dziś jest otwarte.
Gdy Rose telefonowała, Dicte sprzątała ze stołu. Taki był ich zwykły podział ról. Głupio byłoby sądzić, że coś się zmieni tylko dlatego, że przeprowadziły się na Jutlandię. A jednak to nie do końca sprawiedliwe – pomyślała. Wrzuciła jedzenie do lodówki i szybko ją zamknęła, w obawie, że zawartość wypadnie na podłogę. Rose ostatnio bardzo wydoroślała. Może nawet trochę za bardzo. Na przykład niedawno, gdy Dicte wróciła późno do domu, córka zrobiła lasagne. Kupiła też kwiaty i wstawiła je do wazonu, jakby to mogło sprawić, że znikną wszystkie problemy. I prawie zadziałało. Dicte pamiętała o tym, ale z drugiej strony Rose ciągle jeszcze była dzieckiem, a obietnic, zwłaszcza danych dzieciom, trzeba było dotrzymywać.
To miał być szczeniak, bez domu i rodziców. Jeden z tych, których nikt nie chciał. Takie warunki stawiała Dicte i twardo się ich trzymała. Nie było żadnego powodu, żeby sprawić sobie drogiego, „nadętego” psa rasowego z nagradzanymi przodkami, z drzewem genealogicznym sięgającym tysiąc siedemset któregoś roku. Kundle okazywały się z reguły mądrzejsze, zabawniejsze i miały mniej wyszukane zachcianki.
Umówiły się oczywiście tak, że to będzie pies Rose i że to ona będzie się nim zajmowała, wyprowadzała go i tak dalej. Jednak gdy wyjechały w stronę Tranbjergu, gdzie się znajdowało schronisko Tingskoven, Dicte przyznała przed sobą, że tę część umowy trzeba będzie wkrótce renegocjować. Rose znalazła już sobie sporo przyjaciół w nowej klasie i nie była aż tak niezadowolona ze zmiany w swoim życiu, jak się tego spodziewała. Zaliczyła już zresztą kilka wyjść do kina i do miasta, więc Dicte dobrze wiedziała, że jej ostatni piątkowy wieczór spędzony w pojedynkę, bez córki, przed telewizorem to dopiero początek. Tak naprawdę – myślała, skręcając przy Viby Torv i jadąc dalej Skanderborgvej – są w drodze, żeby znaleźć psa właśnie dla niej, dla Dicte. Psa, którego trzeba nakarmić, z którym trzeba się pobawić i zaprzyjaźnić, który będzie ją odciągał od pracy w redakcji w mieście do dyżurów w domu, przeciwko którym w głębi duszy właściwie nic nie miała. Oczywiście mogła pracować poza domem. Redakcja nie była najistotniejsza, to raczej miejsce spotkania z kolegami, o ile oczywiście nie pojechali na wakacje, nie skończyli wcześniej, nie zostali na szkoleniu, nie mieli zadań gdzieś w głębi kraju czy nie obstawiali wyników Mistrzostw Świata w Piłce Ręcznej w Polsce. Po dwóch miesiącach w tym mieście doszła do wniosku, że redakcja składająca się z sześciu osób oznacza w praktyce, że na miejscu nie można spotkać wszystkich naraz.
Dwadzieścia minut później sympatyczna kobieta oprowadzała je po schronisku, a nieprzyjemny zapach wwiercał im się w nozdrza. Niektóre psy merdały przyjaźnie ogonami, inne siedziały w bezruchu i patrzyły przed siebie pustym wzrokiem, jeszcze inne szczekały głośno, bo w końcu coś się działo.
Były tam i mieszańce, i psy rasowe. Duży piękny nowofundlandczyk z wywalonym jęzorem przyglądał się im ciekawie. Średniej wielkości pudel stał na tylnych łapach, przednie opierając na kracie, i przyjaźnie merdał ogonem.
To Rose go znalazła. Mały, krótkowłosy czarny szczeniak z białymi łapami i białą szyją.
– Mamo, ten!
Szczeniak był bardzo płochliwy. Dowiedziały się, że jakaś młoda dziewczyna znalazła go w porcie. Nikt nic nie wiedział o jego pochodzeniu. Pożyczyły dla niego klatkę, obiecując, że ją odniosą. Zanim doszły do samochodu, zadzwonił telefon Dicte. Wydawało jej się, że Kaiser był zdenerwowany.
– Dlaczego muszę dowiadywać się z Ritzau, że w balii dziecka znaleziono kartkę z notatką napisaną po arabsku?
Potencjalne konsekwencje tego faktu uderzyły ją jak grom z jasnego nieba. Dlatego szybko podjęła się analizy sytuacji. To nie był dobry czas dla imigrantów. Katastrofa w Stanach Zjednoczonych i wzrost przestępczości w kraju sprawiały, że Duńczycy nie mieli ochoty okazywać zrozumienia wobec obcych kultur i religii. Istniało ryzyko, że wiadomość roznieci ogień już tlącej się wrogości wobec obcych.
– Musimy oczywiście naświetlić tę historię. Znajdź jakiegoś eksperta od języka i kultury arabskiej – nakazał Kaiser.
Szczeniak pisnął, przypominając jej o tym, że teraz ma o jeden obowiązek więcej.