7

– Powinnaś mieć w tym kaloryferze wodę.

– Wodę?

Bo spojrzał na nią, jakby właśnie oblała ważny egzamin.

– Nigdy wcześniej nie mieszkałaś w domu?

To do tego też potrzebne są specjalne umiejętności? – pomyślała Dicte i poczuła się nagle kompletnie zielona. Gdyby do prowadzenia domu potrzebowała prawa jazdy, na pewno by nie zdała.

– Nie można zadzwonić po jakiegoś fachowca? Hydraulika czy kogoś takiego? – zapytała, chociaż zdawała sobie sprawę, że zabrzmiało to, jakby była rozpieszczoną dziewczynką.

Bo odwrócił się do kaloryfera i tak długo dłubał przy zaworze, aż ten zaczął piszczeć. Poznała po plecach fotografa, że zaśmiał się szelmowsko. Siedział właśnie schowany do połowy pod jej stołem. Miała nadzieję, że nie podniesie się nagle i nie huknie głową w blat, co nieuchronnie zdradziłoby, że leży oparty tylko na jednym gwoździu.

– Dzwonisz też po elektryka, kiedy trzeba wymienić żarówkę?

Kaloryfer obudził ją rano sapaniem i skrzypieniem, termostat bowiem zaczął pracować po nagłej zmianie pogody.

– Tam, gdzie mieszkałam wcześniej, takie rzeczy robił dozorca.

Przez moment poczuła tęsknotę za mieszkaniem w Christianshavn, jednej z centralnych dzielnic Kopenhagi. Trzy sypialnie, widok na kopenhaski kanał. Musiała słono zapłacić za to, żeby odciąć się od swojego dawnego życia.

Bo wstał, wytarł ręce w nogawki spranych dżinsów. Jej wzrok zastygł na jego udach trochę zbyt długo. Zrzuciła winę na brak kontaktu z mężczyznami w ostatnim czasie, który wydawał się wiecznością. W każdym razie nie mogła wiązać się z kolegą z pracy. W dodatku z dużo młodszym kolegą, na którego najprawdopodobniej czekała w sypialni właścicielka rozmiaru 36. Do tego dochodziło jeszcze dwoje wspomnianych dzieci.

– Masz lejek?

Pytanie trochę ją zaskoczyło.

– Oczywiście, zaraz go znajdę – powiedziała po krótkiej pauzie i wiedziała, że jej nagłe zainteresowanie tym cholernym lejkiem mogło wyglądać podejrzanie. Byle tylko porzucić myśli sprzed chwili, bo w przeciwnym razie zacznie się czerwienić i będzie wyglądać na beznadziejnie zawstydzoną, tak jak na tym przeklętym zdjęciu.

Zaczęła nerwowo szukać. Otwierała szuflady i szafki. Szła jak burza. Oczywiście, że miała lejek. Problem tylko gdzie. Pewnie w niewypakowanych paczkach albo w garażu, bo używała go ostatnio do uzupełnienia oleju w samochodzie.

Gdy chwilę później wszystko tam przewracali, zastanawiała się, jak do licha mogło dojść do tego, że jakiś fotograf, którego ledwie zna, chodzi teraz po jej domu prawie jak po swoim i szuka lejka. Logiczna odpowiedź brzmiała, że przyczyną jest to, iż zgodziła się, aby ją odwiózł, po tym jak ten gruchot się rozkraczył. Ale dlaczego się zgodziła? To właśnie było pytanie, które sobie stawiała, przyglądając się Bo, gdy ten gorliwie niczym pies tropiciel przetrząsał jej bałagan. O wiele prościej było przecież wziąć taksówkę.

Właściwie znała odpowiedź. Wywiad popsuł jej i tak nie najlepszy poniedziałkowy humor. Sprawił, że czuła dziwną pustkę i musiała ją wypełnić, najlepiej zajmując się czymś normalnym. Porozmawiać o zwyczajnych sprawach z jakimś zupełnie zwyczajnym człowiekiem. O czymś, co nie było tak przygnębiające, jak rozważania, dlaczego jakaś kobieta zostawiła swoje nowo narodzone dziecko w rzece.

Zadrżała, jakby stała w chłodnym garażu bez swetra. Rozpoznała samotność i dokładnie ją badała. Nie była to samotność w dosłownym tego słowa znaczeniu, tylko samotność wśród ludzi, którzy ją otaczali i których być może nawet bardzo kochała. Tak najprawdopodobniej było z tą zrozpaczoną matką, której myśli – jak się jej wydawało – znała. Ta biedna kobieta musiała czuć się bezgranicznie, cholernie samotna.

– Bingo! – Bo, po chwili szamotania, z trudem wydobył się z głębin garażu, gdzie światło prawie nie docierało. W ręku trzymał pomarańczowy plastikowy lejek. – Leżał na starym gramofonie.

Kiedy to mówił, podłoga pod nim zaczęła groźnie trzeszczeć, uskoczył na bok w momencie, gdy deska przełamała się na pół. Parę metrów kwadratowych podłogi, w innych miejscach zrobionej z twardego cementu, przykrywały deski.

– Halo! Co ty tu masz? Grób?

Szczerze mówiąc, nie zdziwiłaby się nawet, gdyby się okazało, że w tym dole leżą jakieś zwłoki. Wcześniej była tu przecież meta harleyowców. To by było całkiem logiczne. Trupy w szafie… Kto ich nie miał?

Ona przyrządzała kawę, Bo majstrował przy zaworze, z lejkiem i wodą. Szczeniak popiskiwał ze swojej kryjówki pod stołem w kuchni i ogólnie rzecz biorąc, wszystkie odgłosy brzmiały jak w prawdziwym domu. Na moment zapomniała, że w rzeczywistości nic nie jest takie, jak być powinno.

Wrócił do niej głos z uniwersytetu. Arabista Bjørn Gedsted był mocno poruszony tą historią. Błyskawicznie się zorientował, że kartka z arabskim pismem, przyszyta do ręczników, w które opatulone było dziecko, została wyrwana z Koranu. Interpretacja tłumacza była taka, że jakaś młoda muzułmańska dziewczyna urodziła w tajemnicy dziecko i zaopatrzyła je w swego rodzaju identyfikator. Może miała nadzieję, że dziecko zostanie pochowane zgodnie z muzułmańską tradycją albo odnalezione żywe i wychowane w jej wierze.

– Młode dziewczyny cierpią w tej kulturze najbardziej – powiedział dosadnie, gdy siedzieli razem w jego biurze i czekali na Bo. – To takie typowe. Strach przed tym, co powie głowa rodziny, czyli ojciec – dodał Bjørn Gedsted. Miał na sobie sztruksowe spodnie i sweter. Wyglądał jak karykatura profesora Słonecznika z komiksów o Tintinie. Pochylił się w swoim fotelu z dłońmi złączonymi czubkami palców. – Matka tego dziecka wiedziała, że w oczach swojej rodziny nie byłaby nic warta, że rodząc dziecko, a nie będąc po ślubie, przyniosłaby swoim najbliższym wstyd i hańbę.

Przez moment, gdy Dicte przyglądała się, jak za oknem pierwsza jesienna burza rzuca liśćmi w uniwersyteckim parku, odniosła wrażenie, że matka dziecka materializuje się przed nią. Nie chodziło o jej wiek, oczy czy włosy. Widziała zrozpaczoną postać w tym bezwzględnym świecie. Nieszczęśliwą zjawę, która już nigdy nie zazna spokoju i na zawsze pozostanie wewnętrznie rozdarta. Będzie nosić w sobie tęsknotę za dzieckiem i wstyd, że je zostawiła.

– W jaki sposób możemy odnaleźć tę dziewczynę? – spytała.

– Najlepiej byłoby jej w ogóle nie szukać. – Gedsted wzruszył ramionami.

– Ale ona czegoś chciała. Miała jakiś cel, skoro przyszyła do ręcznika kartkę z Koranu. Może czeka, żeby ktoś ją odnalazł i jej pomógł? – zastanawiała się. Powstała z tańczących na zewnątrz liści postać zbliżała się do Dicte coraz bardziej, chociaż dziennikarka wcale tego nie chciała.

Bjørn Gedsted położył ręce na brzuchu. Wyglądał jak pastor.

– Jeśli się odnajdzie i jej rodzina dowie się o tym wszystkim, to nie tylko zostanie oskarżona o morderstwo przez duński sąd, ale też wykluczona z własnej społeczności.

Wykluczona. Słowa odbiły się echem w mózgu Dicte – nie wiadomo dlaczego, przypomniała sobie nagle, jak to jest być nastolatką. Mieć śmiałość, żeby łamać konwenanse i ponosić tego konsekwencje. Do tego naprawdę potrzeba odwagi – pomyślała. Nie takiej wojennej, widocznej u bohaterów. Tylko siły, żeby być niezależnym. Dicte odnosiła niejasne wrażenie, że sama też kiedyś taką miała. Co się z tym animuszem stało? Gdzie jest teraz, kiedy nagle straciła wszystko to, co z trudem budowała przez ostatnie dwadzieścia lat?

Zaczęła się pocić, a jej dłonie zrobiły się lepkie. O Boże, jak bardzo chciałaby zostawić tę historię. Już lepiej pisać o morderstwie w przydrożnym rowie. Przynajmniej wiadomo, czego się spodziewać.

Ktoś zapukał do drzwi. To Bo, który z trudem się poruszał, dźwigając swoje aparaty. Poczuła wdzięczność, kiedy zajęli się praktycznymi sprawami; profesjonalne komendy, jakie wydawał Bjørnowi Gedstedowi w parku, w którym gwizdał jesienny wiatr, coś w niej skruszyły i sprawiły, że czuła się dobrze. Były czymś, co dało jej oparcie.

– I co? Jak to się stało, że nagle przeprowadziłaś się do Århus? – Bo sięgnął po kolejne czekoladowe ciastko i rozkruszył je w ustach. Spojrzał na nią wzrokiem fotografa.

– Niedawno się rozwiodłam – powiedziała i poczuła, że mówi o tym z niechęcią. – Myślałam, że plotka rozeszła się już po redakcji – dodała i nalała sobie kawy.

Podniósł swój kubek do ust i ostrożnie przechylił.

– Słyszałem o rozwodzie, ale czy to nie jest trochę zbyt drastyczne, żeby przeprowadzać się tak daleko? Nie byłaś chyba żoną seryjnego mordercy?

– Musiałam wyjechać. – Wzruszyła ramionami.

Patrzył na nią przez dłuższą chwilę. Zauważyła, że ma zielone oczy. Na pozór neutralne, ale biła z nich łagodna ciekawość.

– Naprawdę było to aż tak upokarzające? – spytał Bo.

Wiedziała, że się czerwieni. Nie mogła nad tym zapanować. Chciała mu powiedzieć, że to nie jego sprawa, co czuła wtedy, gdy jej życie wywróciło się do góry nogami. I co wciąż czuje.

– Może jestem przewrażliwiona – powiedziała i usłyszała, jak gorzko to zabrzmiało. A przecież obiecała sobie nigdy tak nie mówić. Nigdy nie zgorzknieć.

Poczuła łzy, a potem złość na Torstena za to, co jej zrobił. Za to, że zdradzał i ranił, i zmienił ją w kogoś, kogo nienawidziła. Potem połówka psychologa, którym była, przypomniała jej, że potrzeba dwojga zarówno do małżeństwa, jak i do rozwodu, a ona też ponosi część winy, chociaż nie do końca zdawała sobie sprawę, co robiła źle. Słyszała głos Torstena, zmęczony od ciągłego tłumaczenia: „Zmieniłaś się. Kiedyś byłaś taka miła i wesoła. Teraz traktujesz wszystko zbyt poważnie”. Chciała mu powiedzieć, że zdrada to dość poważna sprawa, więc mało kto bierze ją na wesoło.

Bo pomachał dłonią przed jej oczami, jakby chciał wyrwać ją z transu.

– Hej! – powiedział radośnie. Wiedziała, że robi to dla niej. – To dobra decyzja. Århus jest w porządku.

Spróbowała się uśmiechnąć.

– To miał być początek czegoś nowego. Nowego życia. A jak to jest z tobą?

– Właśnie, jak to jest ze mną? – Szukał w pudełku jeszcze jednego ciastka i nagle powróciło to spojrzenie, którym patrzył na nią, pokazując jej zdjęcie z wibratorem. Wzrokiem zdejmował z niej bluzkę, gładził piersi i – niby przypadkiem – schodził jeszcze niżej.

– Jesteś żonaty? – zapytała i próbowała wejść w rolę starszej siostry albo życzliwej cioci, ale słowa z trudem przechodziły jej przez gardło, które stało się suche jak ciastko.

Czekał z odpowiedzią o sekundę za długo. Potem kiwnął głową.

– Z matką moich dzieci.

Matka dzieci. Proste. Te dwa słowa natychmiast przerwały jej niezbyt siostrzane myśli. Nie wolno ruszać facetów, którzy są mężami matek swoich dzieci. Poza tym mogłaby przecież być może nie jego matką, ale o dziesięć lat starszą siostrą – tak plus minus rok lub dwa.

– Brzmi wspaniale – wydusiła z siebie, chociaż wiedziała, że było dokładnie odwrotnie.

Wykonał ruch głową, który równie dobrze mógł być potwierdzeniem i zaprzeczeniem.

– Mamy trochę problemów – przyznał.

Miała ochotę go uderzyć. Prawie usłyszała, jak Torsten mówi to samo Sandrze poznanej w stołówce telewizji. Według słów tamtej już na samym początku dał jej zielone światło, stwierdzając: „Mamy trochę problemów”.

Odsunęła się od stołu. Miała mętlik w głowie. Jakby diabeł kusił ją tą samą przynętą, która usprawiedliwiała wiele skoków w bok Torstena. Zwłaszcza ten ostatni i nieodwołalny. Bo też wstał.

– Chyba muszę już iść. Dzięki za kawę.

– Proszę bardzo – powiedziała cicho, odwrócona do niego plecami, wynosząc filiżanki do kuchni.

Szedł za nią z dzbankiem do kawy. Czuła, że stał za jej plecami, gdy ona wkładała naczynia do zmywarki. Miała ochotę odwrócić się, złapać go, potrząsnąć i płakać, i kochać, i znaleźć na nowo sens. Strach był jednak większy, jej dłonie zacisnęły się wokół zimnej porcelany, a palce zawinęły wokół ucha filiżanki tak, że ledwo mogła je wyplątać.

– Te ręczniki – odezwał się nagle.

Odwróciła się. Zmusiła się, żeby na niego spojrzeć, na jego nieporządną sylwetkę, na wytarte dżinsy i zmierzwione włosy, ale unikała jego wzroku. Matko, to był przecież jeszcze młody chłopak. Niewart takiego zachodu.

– Jakie ręczniki?

– Te, które były przy dziecku, w balii. W które została wszyta ta kartka.

– Co z nimi?

– Mamy przecież ich zdjęcia – kontynuował. – Może jest na nich jakiś trop prowadzący do matki.

Oparta o kuchenny stół poczuła się zapędzona w kozi róg. Pomyślała, że on musiał to wyczuć i zauważyć jej pot. Drżała na myśl o bliskości.

– Gdzie one są?

– Mam kopie w samochodzie. – Gdy to mówił, na jego twarzy zagościł głupkowaty uśmiech.

Dobrze wiedziała, co go wywołało. To znowu wibrator. Wyglądało na to, że ten prezent będzie prześladował ją do końca życia.

– Może je zobaczymy? – zaproponowała.

Przyniósł plik zdjęć, a ona po długich poszukiwaniach znalazła lupę. Próbowała przypomnieć sobie, jakie były te ręczniki, ich grubość, jakość, ale wyleciało jej to z głowy.

– Tu. Tu coś jest. Jakiś znaczek – powiedział cicho Bo.

Ale nawet z lupą nie byli w stanie go rozpoznać.

– Mogę zrobić większą odbitkę – zaproponował. – Może warto spróbować?

Skinęła głową. Spojrzała na niego i zaczęła się zastanawiać, dlaczego akurat ten tak nieporządnie wyglądający mężczyzna pojawił się w jej życiu. Czy był w tym jakiś sens? Czy może to dla niej próba, aby zobaczyła, że tak naprawdę jest tak samo słaba jak Torsten. Tak samo jak on przerażona swoim wiekiem, swoim życiem i wszystkimi niedokończonymi sprawami. Odsunęła na bok te myśli.

– Spróbować zawsze warto – powiedziała.