Najlepiej zająć się codziennymi sprawami. Czymś powszednim i logicznym, żeby przestać myśleć o niebieskich baliach w rzece Århus. Dicte musiała przyznać, że w tym przypadku dobrze było mieć dom, w którym – jak się okazało w ciągu pierwszych tygodni jej urzędowania – roiło się od usterek możliwych do usunięcia tylko przez tak zwaną złotą rączkę.
Dzisiaj, gdy wymieniała żarówki w lampach na podwórku, nie miała całkowitej pewności, czy jej ręce są wystarczająco sprawne. Właściwie to raczej próbowała je wymienić, bo oczywiście okazało się, że to nie takie proste. Przyczynił się do tego poprzedni właściciel domu, który postawił na otaczającym go murze dwa rodzaje lamp wymagających różnych żarówek. Ponadto Dicte nie posiadała drabiny, tylko beznadziejny, chwiejący się na wszystkie strony stołek. I jeszcze cztery kociska sąsiada postanowiły usadowić się wokół niego tak, że za każdym razem gdy schodziła, lądowała na ich miękkiej sierści albo następowała na długi ogon.
– Cholera! Uch, niech to szlag…
Gdy w końcu udało jej się odkręcić zardzewiałą śrubę i podnieść abażur, całe szkło spadło na ziemię. A raczej na koty, które odskoczyły w wielkim pośpiechu. I na nią. Żarówka się stłukła, a Dicte na dłoniach i kurtce miała pozostałości abażuru i przez chwilę nic nie słyszała, bo dźwięk szkła dzwonił jej w uszach. Przebiegł ją zimny dreszcz. Poczuła, jak wkrada się niepokój. Nawet do tego małego domku na wsi dotarło jakieś szaleństwo – przestraszyła się.
„ŚMIERĆ”. Anne była zupełnie roztrzęsiona, gdy rozmawiały przez telefon i później, kiedy spotkały się na filiżankę kawy pocieszenia w Café Kindrødt.
Jedno jedyne słowo. Sześć liter. I nic już nie było takie jak wcześniej.
To był jej pierwszy dzień dyżuru w domu. Pierwszy z całej serii, kiedy wykonywała swoje zawodowe obowiązki, pies nie siedział sam, a przerwy mogła wykorzystać na zaległe prace. Czekając na telefony, zdążyła już umyć podłogę w kuchni i wypakować dwa kartony, co potwierdziło jej starą teorię, że praca dziennikarza polega głównie na czekaniu na reakcję źródeł, którym przekazało się jakąś wiadomość. Czyli, innymi słowy, dziennikarze zazwyczaj zajmowali się czekaniem. I właśnie w tym czasie biegały jej po głowie różne myśli. Dziecko w rzece, słowa na czole noworodka. Nagle poczuła, jakby ściany zaciskały się wokół niej. Postanowiła popracować na podwórku. Zaczęła szukać śrubokręta, żeby wymienić żarówki. Miała zamiar zagrabić jeszcze opadłe gnijące liście, gdy zadzwonił telefon i przypomniał jej, że jest w pracy.
Zeskoczyła niezgrabnie ze stołka i utorowała sobie drogę między czterema tygrysami. Dobiegła po czwartym sygnale, z wielką nadzieją, że to psycholog, z którym robiła niedawno wywiad o mobbingu. Artykuł powinien być gotowy jeszcze dziś.
– Tu Dicte.
– Svendsen! – Głos Kaisera brzmiał niepokojąco wesoło. – Co tam się u was dzieje? Najpierw dziecko w rzece, a teraz jakiś grafficiarz szalejący po porodówce.
Oczywiście, już o tym wiedział. Nie tylko ona miała przecież kontakty. Jak mogła pomyśleć inaczej.
– Nie wydaje mi się, żeby te dwie historie miały ze sobą jakiś związek – zaryzykowała.
– Ale musisz przyznać, że to trochę dziwny zbieg okoliczności. Od razu przychodzą na myśl limeryki typu Wszystkie dzieci… – tu urwał. Wiedział, że ona i tak dokończy w myślach.
W zeszłym roku Rose dostała jedną z tych książeczek pod choinkę i bardzo dobrze się bawiła, czytając limeryki na głos w świąteczne dni. Przebiegł ją dreszcz, gdy przypomniała sobie jeden z nich. Wszystkie dzieci stały przy nagrobku – z wyjątkiem Bitten, bo leżała w środku.
– No, żarty na bok – powiedział Kaiser poważniejszym głosem. Może mimo wszystko był człowiekiem. – Oczywiście musimy mieć tę historię. Teraz, gdy i tak piszesz o tamtej, mogłabyś zająć się i tą sprawą.
Mogłaby, oczywiście. Teoretycznie. Poza tym, że nie miała ochoty, ale to był przecież szczegół, którego on w ogóle nie brał pod uwagę. Wiedziała o tym, że sam ma dwoje wnucząt. Gdyby to mogło mieć na niego jakiś wpływ. Gdyby potrafił wyobrazić sobie strach, który czuła. Który może wszyscy czuli. Ten nieokreślony lodowaty lęk przed tym, że ktoś, jakiś obcy człowiek, chce zrobić czyimś dzieciom krzywdę, że chce je zabić.
Oczywiście, że to poczuł. Musi to czuć – pomyślała. I właśnie dlatego wiedział, że wszyscy będą czytali tę historię. Wszyscy wystraszeni ojcowie i matki chciwie ją połkną. Wszystkie kobiety w ciąży. Wszyscy rodzice małych dzieci, którzy codziennie powierzają swoje pociechy paniom w żłobkach i przedszkolach. Bo gdzie teraz można czuć się bezpiecznie?
– Nie możemy dolewać oliwy do ognia i straszyć wszystkich rodziców – powiedziała głosem redaktora, którym nie była.
– Oczywiście – odparł powściągliwie – ale mamy też obowiązek przekazywać prawdę.
Prawda. Najczęstszy argument, żeby sprzedać gazetę.
– Wydaje mi się, że Holger wrócił już z urlopu – powiedziała.
Przez chwilę w słuchawce zapanowała cisza, Dicte usłyszała, że Kaiser coś przeżuwa. Ciasto czekoladowe?
– Holger Davidsen ma coś innego na głowie – rzekł.
Ciekawe. Holger Davidsen był redaktorem działu kryminalnego i jeśli się dobrze orientowała, to on powinien zająć się tym materiałem. Miał kontakty w policji, znał dobrze adwokatów i prokuratorów i ogólnie rzecz biorąc, był wkręcony w całą tę machinerię, która napędzała system sprawiedliwości.
– Co chcesz mieć?
– Wszystko oczywiście. Dyrekcję szpitala, policję. No i sylwetkę.
– Czyją?
W myślach już to widziała. Sylwetkę jakiegoś policjanta, który przypadkowo zajmował się tą sprawą, tak przypadkowo jak ona. Telefony do rodziny i znajomych, żeby się dowiedzieć, jakie ma hobby, czy nosi ciepłe ubrania i lubi zwierzęta. I dzieci.
– Miasta strachu – powiedział Kaiser teatralnie i wtedy zrozumiała, dlaczego to ją wybrał do napisania tego artykułu. Nie wystarczały mu suche fakty. Zależało mu na uczuciach. Chciał wstrząsnąć czytelnikami. Dotyczyło to również jej, żeby jej własne uczucia spłynęły między słowami na linijki gazety. Chciał zdobyć jej duszę, ale nie mógł dostać całej. Nie mógł rozbić jej na kawałki i obnażyć tego, co z takim trudem ukrywała.
W redakcji Holger Davidsen pisał coś na klawiaturze, przytrzymując ramieniem słuchawkę telefonu, i od czasu do czasu zadawał pytania uzupełniające. Obok telefonu pomrukiwał mały dyktafon.
– Czy to oznacza, że nie są przestrzegane żadne środki ostrożności? Że każdy może sobie tak po prostu wejść?
Nastąpiła pauza, w czasie której notował. Poznała po jego szyi, że jest wzburzony. Kark miał napięty, a krótkie włosy sterczały gniewnie. Holger był w wieku Dicte. Gwiazda działu kryminalnego. Prawie zawsze potrafił tak przedstawić historię, że trafiała na pierwszą stronę. Morderstwo prostytutek w Randers, bandy chuliganów napadające na niewinnych konfirmantów, przemyt dziewczyn z Europy Wschodniej do żydowskich burdeli. Jakkolwiek mu się to udawało, Holger zawsze potrafił znaleźć się w odpowiednim miejscu.
– Chce pan przez to powiedzieć, że ktoś mógł, teoretycznie rzecz biorąc, po prostu wynieść stamtąd dziecko? – zabrzmiało to raczej jak ostra uwaga niż pytanie.
Zanim rozłączył się z rozmówcą i odłożył słuchawkę, zdążyła pomyśleć, że na drugim końcu linii był pewnie dyrektor szpitala.
Jej, pożal się Boże, historia.
Kaiser uważał, że Dicte powinna zająć się tą sprawą, pewnie dlatego, że była kobietą, albo dlatego, że znała Anne. A może uważał, że będzie zabawnie, gdy napuści na siebie nawzajem kolegów z pracy, bo najwidoczniej zapomniał poinformować Holgera Davidsena o swojej decyzji.
– Co? Wybrudziłem koszulę jajkiem? Zapomniałem zapiąć rozporek? – spytał zdezorientowany Holger.
Dopiero wtedy dotarło do niej, że stoi tam i gapi się na niego. Nie chciała, aby doszło do tej sytuacji. Pragnęła jedynie, by on i Kaiser znaleźli się daleko, daleko stąd.
– To ze szpitala? – spytała Dicte, sprawnie zmieniając temat.
Podrapał się po głowie. Odepchnął się od biurka swoją długą nogą.
– Tak. Ale jaja. Można tam sobie normalnie wejść. To nieprawdopodobne!
Miała ochotę zapytać go, co takiego nieprawdopodobnego w tym widzi. Jednak wiedziała, co jej odpowie: że 11 września i że wszędzie trzeba zaostrzyć środki bezpieczeństwa. Że przecież po porodówce mogliby sobie chodzić terroryści z bombami na plecach.
– Jutro to będzie pierwsza strona – kontynuował. – Nie mam żadnych wątpliwości.
– Rozmawiałeś z Kaiserem? – zapytała ostrożnie.
– Przecież on jest w Kopenhadze. – Spojrzał na nią, nic nie rozumiejąc.
Już miała powiedzieć, że wynaleziono coś takiego jak telefon, gdy ten właśnie zadzwonił. Obydwoje gapili się na aparat przez chwilę, po czym Holger podniósł słuchawkę.
– Davidsen – powiedział głosem, w którym skoncentrowana była pewność siebie całej męskiej części świata.
Usiadł przy biurku i włączył monitor, słuchając jednym uchem. Szybko uszło z niego powietrze, a jego głos stał się suchy i cichy.
– OK… OK. Ale… Ale…
Cała rozmowa trwała może trzy minuty i skończyła się wybuchem wulkanu.
– Dobra!!! Skoro tak chcesz… Cześć.
W tym momencie zapragnęła być bardzo malutka. Schować się w komputerze albo stać się myszką osłoniętą jej prawą ręką.
– To był Kaiser – poinformował sucho Holger. Jego entuzjazm ulotnił się bezpowrotnie. – Wygląda na to, że teraz to twoja sprawa. Kobiecy reportaż. Sprawa o dzieciach. Logika dzieci i kur. I kobiet.
I redaktorów – pomyślała. Tępo gapił się na nią.
– Mogłaś mnie o tym poinformować – dodał.
Miała ochotę powiedzieć mu szczerze, że jeśli o nią chodzi, to może sobie zabrać cały ten bajzel, ale pomyślała, że to nieprofesjonalne. W tym momencie jest dziennikarką działu „Wydarzeń”, czy jej się to podoba czy nie. Poza tym coś w jego zachowaniu sprawiło, że krew się w niej zagotowała.
– Nie zdążyłam – powiedziała krótko i z rezerwą.
– Nie zdążyłaś – zadrwił. – Masz rację. Nie zostało ci zbyt dużo czasu, jeśli chcesz to napisać do jutra.
Gdy wziął do ręki dyktafon, Dicte była przekonana, że zaczął kasować wywiad ze szpitalem.
– Posłuchaj no, Holger – zaczęła. – Nie prosiłam o to zadanie, rozumiesz? I potrzebuję pomocy.
Nie było jednak szans, żeby ją otrzymać od kogoś, kto był teraz jej konkurencją – czy tego chciała czy nie. Drżącymi rękoma zaczęła szukać w książce telefonicznej numeru do szpitala. Spokój i opanowanie. Spokój i opanowanie – powtarzała sobie, przewracając strony. Dostali nakaz, żeby nie korzystać z informacji telefonicznej częściej niż to konieczne. Właśnie wybrała numer, gdy do redakcji wbiegł, pogwizdując, Bo. Rzucił torbę na kanapę i położył jej przed nosem jakieś powiększone zdjęcie.
– Je t’aime.
– Co?
Bo wskazał na fotografię.
– Nazywa się Je t’aime. Nie znasz?
Rozłączyła się. Wpatrywała się w fotografię. Zdezorientowana, bo myślami była już w szpitalu.
– Ręcznik – podpowiedział. – Bardzo dobrej jakości. Francuski.
– Gdzie można go kupić?
– W Magasinie. – Uśmiechnął się triumfalnie. – Moja kuzynka tam pracuje. Tylko w Magasinie.