Głosy mieszały się ze sobą i unosiły aż do sklepienia kościoła. Katedra w Århus była po prostu stworzona dla Requiem Brahmsa.
Śpiewał. Poczuł, że znikają jego ograniczenia i staje się sobą. Nie komisarzem Johnem Wagnerem, ale basem Johnem Wagnerem, „Śpiewającym Policjantem”, jak nazywali go na komendzie. Ale przezwiska były mu obojętne. No, może nie tak do końca. Nie wtedy, kiedy dostrzegał brak szacunku u młodych policjantów. Ale szybko ich naprostował. Na początku nie przypuszczali, że można być twardym i energicznym, gdy się robi coś tak niezrozumiałego jak śpiewanie w chórze. Od czasu do czasu zmuszony był im to udowadniać. Nie rozumieli, że to, iż miał swoje miejsce, swój azyl dla uczuć, stanowiło jego siłę, a nie słabość. Dzięki temu był właśnie taki, jaki był. Nie uciekał od odpowiedzialności, która na nim spoczywała. Miał obszar, gdzie mógł ją umieścić, a którego istnieniu oni zaprzeczali. W najgorszym razie groziło tym niedowiarkom zobojętnienie, jakie ludzie niestety zbyt często przypisywali policjantom.
– Selig sind die, da Leid tragen – śpiewał chór.
Soprany pięknie jaśniały i obiecywały niebiańskie szczęście z trąbami i aniołami. Środek pozwalał unieść się nad ziemię, a basy pozytywnie wypełniały doły. Dyrygent z precyzją malował w powietrzu kwiaty. Formował słowa. Mieszał się z sopranami, altami i tenorami tak, że dźwięk stawał się ciężki, ale mimo wszystko unosił się w powietrzu, rozprzestrzeniał, porywał go.
– Błogosławieni, którzy się smucą. – Wagner wypuścił te słowa i pomyślał o Ninie.
Poczuł ucisk w piersi, który wywoływał jednocześnie ból i radość. Minęło już pół roku, a on w dalszym ciągu nosił żałobę. Nie na zewnątrz, ale w środku. Głęboko schowaną tam, gdzie docierała tylko muzyka. To ciężkie, gęste Requiem, które mieli przedstawić w czasie świąt Bożego Narodzenia i które od pierwszej próby zapadło mu w pamięć. Tekst utworu nie opuszczał go ani na chwilę. Słowa te towarzyszyły mu dzień i noc.
Oczywiście Johnowi Wagnerowi nie wystarczało czasu, żeby być na wszystkich próbach. Czasami musiał poświęcać wieczory na pracę, poza tym nie mógł zapomnieć o Alexandrze. Darem niebios było to, że policjant miał siostrę, która mieszkała przy tej samej ulicy i wychowywała syna będącego w tym samym wieku co jego Alex. Właściwie to nie miał pojęcia, jak by sobie poradził przez te ostatnie lata gdyby nie Hanne.
Dyrygent opuścił ramiona i zwrócił się do sopranów.
– Musimy tu mieć prawie niebiański dźwięk. Jest napisane: Piano pianissimo. Jak chór aniołów – zobrazował. – Jeszcze raz, zaczynamy od E.
Było osiem sopranów, zupełnie różnych z charakteru, ale każdy wydobywał głos z równie dużą mocą. John zwrócił uwagę zwłaszcza na jedną z kobiet. Nie znał jej. Zaczął śpiewać w chórze dopiero przed paroma miesiącami, po przerwie spowodowanej chorobą Niny. Coś było w tej sopranistce intrygującego, a głos miała tak czysty i kruchy, że trafiał prosto do jego serca.
Selig sind die, da Leid tragen, denn sie sollen getröstet werden.
Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni.
Miał nadzieję, że to prawda. W głębi duszy dobrze wiedział, że nie zawsze będzie czuł żałobę w takim samym natężeniu. Z pewnością zostanie w nim na zawsze, ale może w jego życiu będzie też trochę więcej radości. Trochę więcej światła, tak jak wtedy, gdy śpiewały soprany i wszystko się unosiło.
Przynajmniej miał muzykę, która dawała mu pocieszenie i wzmocnienie. Bezwzględnie tego potrzebował, również gdy myślał o wszystkim innym. O tym, co trafiło na jego biurko w ciągu ostatnich kilku dni, i co wystarczyłoby, żeby zestresować każdego, nawet najbardziej doświadczonego, policjanta. Tajemnica dziecka w rzece, a teraz jeszcze problem na porodówce w szpitalu Skejby. Westchnął. Czasami trudno było zachować wiarę w dobro.
Dyrygent skończył ćwiczenia z sopranami, które zabrzmiały tym razem jak zastęp aniołów.
– Piętnaście minut przerwy – ogłosił. – Są termosy z kawą i herbatą, a Iben upiekł ciasto. Mam was pozdrowić od niego.
Wszyscy ustawili się w kolejce. Rozmawiali ze sobą cicho, może dlatego, że byli w kościele.
– Jak tam, John? – zapytał go sąsiad, jeden z tenorów. – Myślałem, że nie będziesz miał dziś czasu. Po tym wszystkim, co stało się w mieście.
Wagner spojrzał na niego.
– Fakt, że trudno było się wyrwać, ale jest sporo ludzi, którzy mogą się tym zająć – powiedział to, dobrze wiedząc, że większość najbliższych nocy spędzi na czytaniu raportów i wytężaniu umysłu. Tak jest zwykle, gdy zaczyna nową sprawę. Nigdy nie udaje się całkowicie od niej uciec.
– Okropna historia, ta w szpitalu – dodał kolega i pokiwał głową ze zrozumieniem.
Wagner przytaknął. Nie powiedział nic więcej. W jego naturze nie leżało zabieranie głosu częściej, niż było to konieczne, poza tym nie miał zwyczaju dyskutować po godzinach pracy o sprawach, którymi się zajmował. Tenor dobrze o tym wiedział, a mimo to kontynuował:
– Moja żona urodziła pół roku temu. Całkiem się rozkleiła, gdy o tym usłyszała. Coś takiego może naprawdę przyprawić o dreszcze. W dodatku tutaj, w naszym mieście.
Dotarli do termosów i Wagner nalał kawę do kubka. Wziął kawałek ciasta i usiadł na kościelnej ławie trochę z dala od reszty zgromadzenia, które cicho rozmawiało. Zazwyczaj był dość towarzyski, ale dzisiaj potrzebował pobyć sam, żeby przemyśleć parę spraw. Może w ogóle nie powinien był przychodzić. Wydawało mu się, że nagle powstała niewidzialna granica pomiędzy obywatelami a policją. Wyczuwał, że rozmówca oczekuje od niego odpowiedzi, co wcześniej zdarzało się Johnowi bardzo rzadko.
Ludzka ciekawość była dla Wagnera czymś nowym. Zwykle mało kto interesował się jego pracą. Wydarzenia ostatnich dni zmieniły jednak ten stan rzeczy i wiele osób pytało go przed próbą o śledztwo.
Ułamał kawałek ciasta i powąchał je. Pachniało rodzynkami, kandyzowanymi owocami i przywodziło na myśl Boże Narodzenie, mimo że był dopiero październik.
Ciekawe, że charakter przestępstwa miał dla ludzi aż takie znaczenie – pomyślał, przeżuwając ciasto. Morderstwo zawsze wywoływało wzburzenie, niezależnie od motywu. To jednak nie miało porównania z ostatnimi wydarzeniami – dziecko w rzece, a teraz „Grafficiarz w szpitalu”, jak nazwała go prasa… Albo ją, oczywiście, bo równie dobrze mogła to być kobieta. Te dwa wydarzenia poruszyły całe miasto. Ludzie zatrzymywali Wagnera na ulicy i dzielili się z nim mniej lub bardziej przemyślanymi komentarzami, w których można było dostrzec cień nienawiści, zarzuty kierowane przeciw obcym, chociaż nikt właściwie nic nie wiedział. Jego dorosła córka, która właśnie jest w ciąży, oznajmiła, że boi się iść do szpitala, i zdecydowała się na poród w domu, a doświadczona koleżanka z komendy rozpłakała się i zapytała drżącym głosem, czy coś jest nie tak z całym światem, czy zło zwyciężyło. Jej syn był w Nowym Jorku 11 września i widział zawalenie się World Trade Center, a ona przez dwa dni nie wiedziała, czy syn żyje, bo nie działały telefony. Teraz kobiety wyrzucają swoje dzieci do rzeki Århus, ktoś pisze o śmierci na czołach noworodków. Co będzie następne?
W pracy różni ludzie zalewali inspektorów informacjami i wskazówkami, które i tak nie przydawały się do niczego. Zawsze tak było. Większość zgłoszeń o tym, co ludzie widzieli albo słyszeli, była do niczego nieprzydatna. Tak naprawdę tylko jedna wiadomość w ciągu całego dnia mogła okazać się użyteczna. Dostał ją od dziennikarki, ale policjanci sami powinni byli do tego dojść.
Wagner popijał ciasto kawą, podczas gdy inni rozeszli się po kościele. W jednym rogu siedziały trzy alty i najwyraźniej dyskutowały o nutach. Od czasu do czasu któraś z kobiet chciała pokazać, jakie powinno być frazowanie, i głos rozlegał się w pomieszczeniu. W innym miejscu dwóch tenorów rozmawiało ściszonymi głosami, studiując freski, które niedawno zostały odsłonięte.
Pomyślał o dziennikarce. Była nowa. Przez te wszystkie lata zdążył już ich poznać, niektórych nawet trochę bliżej. Każda gazeta i każda stacja telewizyjna miała swoich stałych reporterów kryminalnych, z reguły mężczyzn. Byli to albo starzy wyjadacze, którzy dokładnie wiedzieli, o co pytać, a o co nie, i rezultat ich pracy okazywał się zwykle dobry, ale i przewidywalny, albo młodzi mężczyźni, zazwyczaj świeżo po studiach, którzy zrobiliby wszystko, żeby artykuł trafił na pierwszą stronę. Gorliwi i dociekliwi, lecz także żądni krwi. Tacy, którzy chętniej dokładali historii okrucieństwa, niż skupiali się na człowieku.
No i była ta nowa. Trochę niezbyt pewna siebie i nieortodoksyjna Dicte Svendsen z „Avisen” z wiecznym nieładem na głowie i małą blizną przy ustach, która nadawała jej wyglądowi nieco niedbałości. Tak jakby zapomniała, że jest całkiem ładna. Nie klasycznie, ale na swój sposób. Wyglądała tak, jakby już od dawna była zbyt zajęta, żeby przyjrzeć się sobie w lustrze i spojrzeć w te szaroniebieskie oczy przypominające ślepia czujnego zwierzęcia. Nie wspominając już o płynnym geście, którym odgarniała włosy z oczu.
Zgodnie z umową przyjechała na komendę tego samego popołudnia. Bez dyktafonu, co nie było dla niej typowe.
– Lepiej będzie, jeśli zadzwonię później do pana i przeczytam, co napisałam – powiedziała.
Z wrażenia omal nie spadł z krzesła. Bardzo rzadko zdarzało się, by dziennikarze sami proponowali, że pokażą mu swój artykuł, zanim zostanie puszczony do druku.
– W ten sposób unikniemy nieporozumień – wyjaśniła i pochyliła się lekko w jego stronę, trzymając w ręku notatnik.
Pomyślał, że sprawia wrażenie bardzo otwartej. W taki naturalny sposób. Albo bardzo chce, żeby tak było, a naprawdę coś ukrywa. Nie mógł się zdecydować.
– Jest tak, jak już panu mówiłam. Muszę do jutra skończyć artykuł o tym, co się stało w szpitalu. To moja przyjaciółka znalazła dziecko z napisem na czole. Powinien pan o tym wiedzieć.
To też go zaskoczyło. Wielu innych dziennikarzy zatrzymałoby tę informację dla siebie, wtedy wywiad wyszedłby jeszcze lepiej.
– I mam coś, co może się wam przydać. Jeśli jeszcze tego nie wiecie.
Nadstawił uszu. Z jakiegoś powodu był pewien, że Dicte nie chce mu wciskać kitu. Musiało to być coś ważnego, skoro sama tak uważała. Siedzieli w jego biurze. Poprosiła o wodę mineralną. Ostrożnie wzięła ją do ręki i wlała do nie całkiem czystej szklanki. Odnotował w głowie, że trzeba wyczyścić zmywarkę. Musi pamiętać, żeby powiedzieć o tym w kuchni. Naprawdę musi myśleć o wszystkim.
– Chodzi o ręczniki, w które zawinięte było dziecko znalezione w rzece – powiedziała. – A przynajmniej o jeden z nich. Najprawdopodobniej został kupiony w Magasinie.
Zdawał sobie sprawę z tego, że się na nią gapi. Ona dostrzegła, jakie wrażenie zrobiła na nim ta wiadomość.
– Skąd pani o tym wie?
Opowiedziała mu. W myślach przeklinał swoich ludzi, że nie poszli tym tropem. Przynajmniej jemu nic na ten temat nie było wiadomo.
Później przeprowadziła z nim wywiad w sprawie noworodka w szpitalu i musiał przyznać, że powiedział jej więcej, niż zrobiłby to w innych okolicznościach. Postąpił głupio? Z reguły nie mówił dziennikarzom ani nikomu innemu nic ponad to, co było niezbędne. Albo nawet nieco mniej. Dwadzieścia pięć lat w służbie nauczyło go powściągliwości, ale z Dicte było trochę jak z muzyką. Wyciągnęła z niego coś, co zwykle leżało głęboko ukryte.
Wypił ostatni łyk kawy i podniósł się z twardej kościelnej ławy. Obiecał sobie, że następnym razem będzie ostrożniejszy.
Spojrzał na jasny sopran. Kobieta siedziała nieco z boku na schodku i ćwiczyła cicho. Słyszał od innych, że była pół-Szwedką. W tym samym momencie spojrzała w górę i ich oczy się spotkały. Popatrzyła zdziwiona, jakby zobaczyła go po raz pierwszy, mimo że śpiewali w tym samym chórze i oczywiście rozmawiali już o jakichś drobiazgach. Jakby dopiero do niej dotarło, że Wagner jest kimś więcej niż tylko śpiewającym mężczyzną. Uśmiechnęła się nieśmiało, a on skinął głową i spróbował odwzajemnić uśmiech, ale zrobił to nieudolnie, był zbyt spięty. To przez pracę. Powinien w końcu przyzwyczaić się do tego, że czasami trzeba dać coś od siebie.
– Kiedy rozwiązanie? – zapytał, podchodząc do niej.
Niezgrabnie trzymała się za swój ogromny brzuch. Jest taka piękna – pomyślał. Ze swoimi długimi jasnymi włosami, które sięgały aż do talii, i prostymi rysami przypominała jednego z aniołów, które dyrygent tak bardzo chciał widzieć w sopranistkach.
– Mniej więcej za trzy tygodnie – odparła. – Cała wieczność.
Poczuł ciepło w brzuchu i wiedział, że słowa były prawdziwe: Selig sind die, da Leid tragen, denn sie sollen getröstet werden.