Czy to było to, czego chciała? To, o co walczyła przez te wszystkie lata? Całe czterdzieści. Dicte chodziła po pustym domu, a za nią podążał depczący jej po piętach szczeniak. Próbowała odnaleźć radość posiadania, ale czuła pustkę. Wydawało jej się, że ściany wodzą za nią niewidomymi oczami, że otacza ją wrogość i grozi jej zniszczeniem. Już miała uciec w rozmowę telefoniczną, gdy ktoś nieśmiało zapukał do drzwi. Przez kuchenne okno zobaczyła Anne z przerzuconą przez ramię torebką i spojrzeniem, które błagało o towarzystwo. Przez bardzo krótką chwilę widziała tam też inną Anne. Tę, która dawno temu, w ostatniej klasie, usiadła obok niej, która jako jedyna odważyła się zbliżyć do dziwnej dziewczyny nieumiejącej wysyłać do innych odpowiednich sygnałów. Dicte zajmowała zawsze ostatnią ławkę z tyłu klasy z bardzo obojętnym wyrazem twarzy. To był jej pancerz. Próba sprawiania wrażenia, że ma gdzieś cały świat. Umiejętność wyłączenia się. Uwolnienia się i odpłynięcia myślami, gdy coś zaczynało ją boleć. Wykorzystywała tę umiejętność również później. Na przykład tego dnia, gdy Torsten oznajmił jej, że ma inną. Najgorszego dnia w jej życiu. Może nawet nie dlatego, że tak mocno go kochała, bo to było dość wątpliwe, ale dlatego, że jej duma nie mogła tego znieść. Myśli kłębiły się w jej głowie, gdy szła do drzwi. Otworzyła.
– Wejdź i zobacz mój pałac.
Anne stała przez chwilę. W jej włosach lśniły krople deszczu, a oczy błyszczały.
– Mam dziś dyżur trochę później.
– Chcesz obiad?
– Może filiżankę herbaty – zaproponowała Anne.
– Jak się czujesz?
– Dobrze – powiedziała Anne, ale zabrzmiało to niezbyt przekonująco.
– Czytałaś artykuł?
Anne uklękła i wyciągnęła rękę do szczeniaka, który podkulił ogon i schował się pod stolikiem na telefon.
– Oczywiście. Ale słodki. Jak się nazywa?
– Svendsen. I co o tym myślisz?
Anne próbowała zwabić szczeniaka gumową kością, która leżała obok. Śmiała się. Trochę niewyraźnie, ale było to lepsze niż nic.
– W każdym razie pasuje do wizytówki na drzwiach.
– Mam na myśli artykuł.
– W porządku – powiedziała Anne i głaskała pieska, gdy Dicte go trzymała. – Cześć, Svendsen!
Zdezorientowany szczeniak powąchał ją trochę wbrew swojej woli. Popatrzył na Dicte, jakby chciał zapytać, czy „to tu” jest w porządku. Czy Anne jest wystarczająco dobra i można ją lizać, czy może trzeba ćwiczyć się w roli psa obrońcy i warczeć, żeby wyszła z mieszkania.
– Ale z ciebie groźny pies – powiedziała Anne miękko i dostała od szczeniaka pozwolenie, żeby pociągnąć go za zwisające ucho. Podniosła wzrok. – Artykuł był świetny, ale ściągnął na nas uwagę, a to i dobrze, i źle. Dostaliśmy prywatną ochronę. Jeśli chcesz teraz zobaczyć swoje dziecko, muszą cię najpierw przeszukać.
Dicte puściła psa, a ten z powrotem uciekł do swojego schronu pod stołem.
– Przeszukać?
Anne podniosła się i wzruszyła ramionami.
– No dobrze, może nie całkiem. Ale i tak klimat zrobił się trochę więzienny, prawda? Przecież to porodówka, do cholery, a tam chodzą faceci z krótkofalówkami i szerokimi barami. Jak na dyskotece. Kto, do diabła, wymyśla coś takiego? – urwała i poszła za Dicte do kuchni.
Dicte chciała uciec w myślach od tego wszystkiego. Sprawić, żeby to się nigdy nie wydarzyło.
– A w ogóle to ruszyło się coś w tej sprawie? Są jakieś postępy? – Dicte podała Anne filiżanki i serwetki i wskazała w stronę pokoju. – Usiądziemy tam, dobrze? Jest o wiele przyjemniej.
Anne posłuchała, poszła z naczyniami i nakryła stolik przy sofie.
– Żadnych – powiedziała głośno przez ramię. – Za to atmosfera zrobiła się beznadziejna. Wszyscy się boimy. Pracujemy w wielkim stresie.
Przed każdym zdaniem Anne głośno ustawiała na stole spodek lub filiżankę. Dicte przyniosła herbatę i usiadły w miękkich fotelach. Były z Ikei, bo Torsten zatrzymał sobie kanapę Wagnera, ponieważ oczywiście została kupiona z jego oszczędności. Bo to niby Torsten miał dobry gust – pomyślała przelotnie. Torsten był tym inteligentnym. Poznała go na psychologii. Na tych studiach, które zrobiła tylko do połowy.
– Nie mogę się porozumieć z Andersem.
Dicte siedziała cicho jak myszka z filiżanką pod podbródkiem i nogami podciągniętymi pod siebie. Taka była Anne. Jak się w końcu otwierała, trzeba było po prostu słuchać. Czekać.
– Kompletnie nie wie, jak się zachować w tej sytuacji. Chodzi o dziecko w rzece i całą resztę. Nie może zrozumieć, dlaczego jestem tym taka wstrząśnięta. Mówi, że widziałam już przecież martwe dzieci. Tak jakby to się kiedykolwiek mogło stać rutyną – westchnęła. – Myśli chyba, że pracuję w rzeźni. Mimo że był przy porodzie, nie ma o niczym pojęcia. – Anne spojrzała na nią wzburzona. – Co my właściwie mamy ze sobą wspólnego? Wydaje mi się, że nic.
Dicte zastanawiała się, czy powinna zachować się teraz jak psycholog? Wobec Anne, która zawsze dawała sobie radę. Anne, mającej kontrolę nad terminami, ssakami, bólami i wszystkim innym we własnym świecie.
Dicte złapała jej spojrzenie krążące po pokoju jak bezradna mucha – do góry, na firanki, na sufit i na obrazy, które w końcu zawiesiła.
– Powiedziałaś mu, że go potrzebujesz?
– Potrzebuję? – prychnęła Anne. – Nie potrzebuję kogoś, kto niczego nie rozumie.
– Nikt tak od razu nie rozumie. To przecież jest mężczyzna. Może niech cię po prostu przytuli.
Anne przewróciła oczami, jak gdyby chciała pokazać, że to bardzo zły pomysł.
O matko – pomyślała Dicte. Właśnie dlatego uciekła ze studiów, między innymi. Dlatego że zrobiło się zbyt klaustrofobicznie i w rzeczywistości wcale tak bardzo nie lubiła pomagać innym. Jeśli miała być szczera wobec siebie, to bardzo się wystraszyła, kiedy zrozumiała, że jej również przydałaby się terapia.
– Ale on i tak nic nie zrobi – powiedziała cicho Anne. – To niczego nie zmieni.
– Może za dużo od niego wymagasz? Nie czyta przecież w myślach.
Anne nalała herbaty dla nich obu. Zaśmiała się.
– A nie powinien? Nie powinien umieć wyczuć sytuacji i wiedzieć, jak bardzo go potrzebuję? Naprawdę muszę o to prosić?
Dicte napiła się herbaty. Poczuła, jak ciepło rozchodzi się w jej palcach. Musiała się uśmiechnąć.
– Naprawdę chcesz mi powiedzieć, że potrzebujesz rycerza na białym koniu? Ty, taka silna duńska dziewczyna. – Pochyliła się w jej stronę. – Naprawdę tego chcemy? Żeby teraz, gdy pali nam się grunt pod nogami, oni przejęli ster? Podczas gdy przez ostatnie dwadzieścia lat uczyłyśmy ich czegoś zupełnie innego.
– Po czyjej ty właściwie jesteś stronie? – Anne popatrzyła na nią ze złością.
– Twojej.
– Trudno w to uwierzyć – dąsała się Anne.
– Może po prostu nie możemy oczekiwać od mężczyzn wszystkiego. Może trzeba czasem wykorzystać innych, na przykład przyjaciółki. Mogę zarekomendować siebie. I Idę Marie. Ona też się przyda.
Anne nie wyglądała na zbyt uszczęśliwioną, ale Dicte kontynuowała.
– Faceci nie mają przecież instrukcji obsługi. Nie jest na nich napisane, jak zareagują, gdy wybuchnie pożar. Nie wszyscy mogą być w końcu Harrisonem Fordem.
Teraz Anne zaczęła się śmiać, a Dicte odetchnęła z ulgą. Trochę pomogło. Widocznie była lepszym psychologiem, niż sądziła.
– Może powinnyśmy założyć komitet niezadowolonych klientów? – zaproponowała Anne. – Dla kobiet, które stwierdzą, że dostały coś innego, niż to, za co zapłaciły.
– A co z mężczyznami? – zapytała Dicte, żeby być chociaż trochę fair. – Dokąd oni pójdą?
Oczy Anne błysnęły niebezpiecznie. Gdzieś w środku czaił się strach.
– Do diabła!
Przez chwilę siedziały cicho. W końcu odezwała się Anne:
– I jeszcze do tego ten świr, który do nas wydzwania.
– Świr?
Anne przytaknęła.
– Wydaje nam się, że to przez ten rozgłos w prasie. Jedna z pielęgniarek, Sofie, odebrała telefon, a tam jakiś idiota gadał głupoty.
– Jakie głupoty?
Anne napiła się herbaty, a jej oczy zwęziły się i pociemniały. Wściekłość wzięła górę nad strachem.
– Jakieś bzdury, że wszystkie dzieci umrą.
Powietrze jakby lekko zadrgało. Dicte wciągała je, ale w głowie jej szumiało, jak gdyby było w nim za mało tlenu. Wszystkie dzieci – pomyślała o tym, co powiedział Kaiser, i o książce z limerykami.
Słowa Anne krążyły Dicte po głowie, gdy jechała do redakcji. Tak była nimi pochłonięta, że zauważyła oliwkowozielonego mercedesa dopiero, kiedy zaparkowała obok niego i wysiadła ze swojego samochodu. Dla pewności sprawdziła numery rejestracyjne. Cholera! Trzasnęła drzwiami fiata uno, który za pomocą nowego akumulatora został odratowany. Wpatrywała się w ten drugi samochód.
Mercedes utrzymany był w bardzo dobrym stanie. Stary model. A dokładnie rocznik 1982. Wypucowany i wychuchany, z tapicerką z jasnej skóry i mahoniowymi dodatkami. Poczuła, że wściekłość wzbiera w niej jak bąbelki w szampanie. Przyszło jej do głowy właśnie to porównanie, bo na tylnym siedzeniu wbudowana była mała szafka, przeznaczona na jedną butelkę. W fiacie nie było żadnych szafek. Świat był niesprawiedliwy.
Co on sobie wyobraża, że przyjechał aż tutaj? Pędzona gniewem, z rozwianymi połami płaszcza, wbiegła po schodach do redakcji gotowa na wielkie starcie. Żeby przyłazić tutaj?! Do jej miejsca pracy! Będzie potrzebował cholernie dobrej wymówki, a doskonale wiedziała, że takiej nie ma. Niemalże czuła jego wścibskość już na korytarzu. Oczywiście, dlatego przyjechał, żeby trzymać rękę na pulsie.
Pchnęła drzwi. Siedział przy stole przy wejściu z Holgerem Davidsenem.
– Co ty, do diabła, tutaj robisz?
Razem z tymi słowami uszła z niej cała wściekłość. Torsten uśmiechnął się od ucha do ucha. Ani trochę nie wyglądał na zszokowanego.
– A oto i moja żona.
– Była – powiedziała z przekąsem i rzuciła torebkę na krzesło. – Co cię sprowadza?
Holger Davidsen pomachał notesem i przybrał swoją wystudiowaną minę dziennikarza, której po prostu nienawidziła. W tym momencie nienawidziła ich obu.
– Właściwie to przerwałaś nam wywiad – powiedział.
– Wywiad – przedrzeźniała go, mimo że wiedziała, iż zachowuje się jak dziecko. Zdawała sobie sprawę, że właśnie się zbłaźniła. – Jaki wywiad?
Davidsen kaszlnął dyskretnie i przewrócił kartkę w swoim notesie. Zignorował ją. Patrzyła na Torstena.
Na jego półdługie, kręcone siwe włosy i brodę, która jak zauważyła, niedawno została przycięta, z pewnością na polecenie Sandry. Na ten uśmiech psychologa, który był taki wkurzająco przekonujący. Widziała bardzo dobrze, że siedział tam, usprawiedliwiał ją i analizował w głowie, że z pewnością dlatego była taka wzburzona, bo ciągle go kochała. Oczywiście przeceniał sytuację i siebie samego, i w rzeczywistości to denerwowało ją najbardziej ze wszystkiego.
– Jaki wywiad? – powtórzyła.
– I tak byłem w okolicy – wyjaśnił Torsten – więc tu zajrzałem. Zabieram dziś Rose na kolację. Nic ci nie mówiła?
Czy mówiła? Dicte zrobiło się głupio, bo Rose rzeczywiście coś tam przebąkiwała któregoś wieczoru, zanim wyszła do kina, ale potem tyle się działo, w pracy i w domu. Do tego doszło jeszcze wczorajsze wino wzmocnione dużą dawką użalania się nad sobą. Nad tym, co się stało. I nad tym, że Rose nie jest już dzieckiem, że nagle stała się kimś, kogo nigdy nie ma w domu. Jest na drodze prowadzącej w świat.
Davidsen triumfował. Wymownie stukał długopisem w notes.
– Musimy chyba już zacząć – zaproponował, spoglądając na zegarek. – Zaraz przyjdzie fotograf. Właściwie to już powinien tu być.
– Chodzi o mordercę prostytutek w Randers – wyjaśnił Torsten mimo wszystko życzliwie. – Profil psychologiczny i takie tam – powiedział nagle. Sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego. – To co zwykle, sama wiesz.
Oczywiście, że wiedziała, co oznaczało „zwykle”. Czy nie mieszkała z nim przez dwadzieścia lat? I czy przez ostatnie dziesięć nie stawiał się jak koń cyrkowy na każde zawołanie mediów, kiedy potrzebowały profilu psychologicznego – od mordercy dziecka po pijanego kierowcę? Torsten pracował jako kryminolog, ale kochał także oglądać siebie w gazetach i w telewizji. Tylko czy jego wizerunek nie stał się już powoli trochę oklepany? Czy Davidsen nie mógł znaleźć kogoś innego? Oczywiście, że mógł, ale to nie dotknęłoby jej tak bardzo jak zaproszenie Torstena.
Przyjrzała się swojemu byłemu mężowi. Stwierdziła, że wyglądał na zmęczonego. Worki pod oczami, opadające powieki – jakby nagle bardzo się postarzał. Nie stracił jednak swojego uroku.
Usiadła i zachowywała się tak, jakby Davidsena tam nie było. W sumie mogła wykorzystać fakt, że jej były mąż tutaj przyjechał.
– Czytałeś moje artykuły?
Torsten pokiwał twierdząco głową, aż jego loki podskoczyły, połyskując srebrzyście. Dziecko kolorowych lat sześćdziesiątych.
– Oczywiście. Muszę przyznać, że są całkiem niezłe. Rzetelne.
Ucieszyła się. Davidsen nadstawił uszu.
– Pomoc jest mile widziana – powiedziała, gestykulując. – Zrobił się z tego straszny bałagan.
Gdy to mówiła, drzwi się otworzyły i powoli wszedł Bo z aparatem na ramieniu. Nagle zatrzymał się.
– No, no. Macie jakieś spotkanie?
– Właściwie to czekamy na ciebie. – Davidsen znów spojrzał na zegarek.
– Wszyscy? – Bo nie dał się zbić z tropu tym zarzutem. Podał rękę Torstenowi i przedstawił się. Usiadł na krześle obok Dicte, a ona poczuła jego bliskość jak przepływający prąd elektryczny. – Jak tam kaloryfer?
Uśmiechnął się niewinnie, ale głęboko w jego oczach dostrzegła podstęp i odwzajemniła uśmiech.
Rycerze na białych koniach występowali pod wieloma postaciami, ten tu miał potargane włosy i obcisły sweter, ale nie był przez to mniej pożądany.
– Właściwie to wydaje mi się, że wkrótce znów będzie potrzebował męskiej ręki – powiedziała miękkim głosem.
– Męskiej – powtórzył i prawie niezauważalnie pochylił się w jej stronę. – Coś na to poradzimy. Po tym jestem już wolny. A ty?
Davidsen odchrząknął. Torsten wiercił się niespokojnie i przebijał ją spojrzeniem, które mówiło: „co-ty-do-diabła-robisz?!”. Słowa Bo spływały jak miód i Dicte miała ochotę z całej siły przytulić swojego rycerza.
– Mi pasuje. Stawiam piwo – rzuciła ochoczo.
W tym momencie usłyszeli z tyłu huk, a później głośne przekleństwo. Dicte odwróciła się na krześle. Dziennikarka sportowa Cecilie Toft zbierała z podłogi stertę papierów, którą upuściła na korytarzu.
– Jasna cholera! – syczała ze złością, podnosząc książkę, która musiała zaburzyć równowagę ładunku.
Dicte została obdarowana wściekłym spojrzeniem, co bardzo ją zdziwiło. Pomiędzy nią a Cecilie zawsze panowały dobre stosunki i nie zauważyła nic, co mogłoby to zmienić.
– Więc jesteśmy umówieni – powiedział Bo, wstając z miejsca.
Cecilie patrzyła na niego ze złością.
Bo spojrzał na Torstena i pełen energii powiedział:
– To jak? Robimy to zdjęcie?
Kwadrans później udało jej się wysłać artykuł, zadzwonić do Kaisera i umówić się na wywiad z porodówki z Anne w roli głównej, którego przeprowadzenie raczej nie powinno być trudne. Może uda jej się zobaczyć jakiś poród – pomyślała i spróbowała przypomnieć sobie swój, ale jak większość matek, nie mogła już odtworzyć w pamięci towarzyszącego mu bólu. Pamiętała tylko uczucie wielkiego szczęścia. Tę małą ciepłą istotkę w ramionach i zapach krwi, śluzu i nowo narodzonego dziecka. Siedząc tak przy biurku, poczuła ucisk w gardle i pod powiekami. Minęło tyle lat. Czas leci, a ona została bez męża i z córką gotową do samodzielnego życia, a przynajmniej bardzo do tego chętną.
Dicte pozwoliła łzom płynąć, a co tam. Od czasu do czasu chyba można. Zwłaszcza gdy nagle zjawia się były mąż, jako żywy dowód tego, co musiała za sobą zostawić.
– To by było na tyle – usłyszała głos Torstena dobiegający z korytarza. – Szybko nam poszło.
Do redakcji wpadli niemal jak burza, więc Dicte prędko wytarła łzy. Bo spojrzał na nią badawczo. Torsten nic nie zauważył. Stanął naprzeciw niej z rękoma założonymi na piersi i przybrał minę analityka. Jedną ręką potarł brodę – to był sygnał zapowiadający nadejście jakiejś złotej myśli.
– Bardzo dużo myślałem o sprawie, nad którą pracujesz, i trudno jest mi wypowiedzieć się na jej temat – powiedział, kołysząc się na nogach jak żołnierz. – Biorąc pod uwagę informacje, które były w twoich artykułach, nie mogę jednak przestać myśleć o Stanach Zjednoczonych.
– Stanach Zjednoczonych? – zapytała głupio. – A co one mają z tym wspólnego?
Torsten przysunął się do Dicte, podczas gdy Bo wyszedł na zewnątrz. Usłyszała, jak ze złością otwiera i zamyka drzwi do toalety.
– Oczywiście nie bezpośrednio. Mam raczej na myśli efekt kopiowania. To zupełnie naturalne, że po tym ataku terrorystycznym ludzie zaczną wszystkich muzułmanów postrzegać jak wrogów.
– Masz na myśli listy z wąglikiem? Ale przecież jest w nich też coś o Allachu i tak dalej. Czy powiązanie ich z muzułmanami nie wydaje się logiczne?
– No właśnie – rzekł i kiwnął głową.
Ich oczy spotkały się na moment i już wiedziała, co miał na myśli.