Jesienny wiatr hulał na Dużym Rynku. Unosił ze sobą liście, które wirowały, opadając z drzew. Ida Marie siedziała po cieplejszej stronie okna, na którym widniał napis „Podróże Jutlandzkie”, i patrzyła, jak ludzie po słonecznym i długim lecie szli teraz ulicą skuleni w swoich płaszczach i kurtkach. Jakaś młoda dziewczyna bezskutecznie próbowała opanować potargane włosy, które podmuch rozwiewał na wszystkie strony. Mężczyzna z pasmem zaczesanym na łysinę miał ten sam problem.
Zadzwonił telefon. Ida Marie, trzymając w ręku kanapkę, dała znak Jane, żeby go odebrała. Kromka była z pieczonym schabem i czerwoną kapustą, na które Ida Marie miała straszną ochotę. Ostatnio miewa w ogóle bardzo dziwne zachcianki.
– Może to jakiś klub karciany, który opróżnił świnkę-skarbonkę – mówiła, przeżuwając. – Ośmioro dorosłych na czternaście dni w pięciogwiazdkowym hotelu z wyżywieniem. Go for it!
Było to chyba zbyt optymistyczne. Jej koleżanka i współwłaścicielka biura, Jane, wzdychając, dała do zrozumienia, że takie zamówienia to jej marzenie. Siedziała naprzeciwko Idy Marie nad dzisiejszymi rezerwacjami, które tworzyły bardzo mały stosik. Na ścianie wisiała tablica, na której pineskami zaznaczono – zgodnie z przemyślanym systemem – wszystkie wycieczki zarezerwowane na ten sezon. Pomiędzy tymi wyjazdami były długie przerwy.
– Założę się, że znowu ktoś chce coś odwołać – powiedziała Jane. – Ktoś, kto załatwił sobie zwolnienie lekarskie z powodu ostrej grypy żołądkowej. Tak jak pięciu innych dzisiaj…
Nie było łatwo sprzedawać wycieczki po 11 września. Ci, którzy mieli już zarezerwowane bilety i zaakceptowali warunki przewoźnika o unieważnieniu rezerwacji, wykazywali się dużą kreatywnością, żeby tylko uniknąć podróży samolotem. Jane sięgnęła po słuchawkę. Uniosła brwi i przybrała ton prawdziwego sprzedawcy.
– Podróże Jutlandzkie. W czym mogę pomóc?
Ida Marie straciła apetyt na kanapkę i odwróciła się do sterty listów. W większości zażaleń. Nie z powodu tego, że wszyscy korzystający z usług biura byli nieusatysfakcjonowani, ale dlatego że bardzo niewielu zadowolonych klientów poświęcało swój czas na wysyłanie pochwał. W przeciwieństwie do tych skarżących się, którzy wykazywali niezwykłą ochotę do pisania. Brakowało tylko, żeby do biura przyszedł list z białym proszkiem, w ramach zemsty, od rozwścieczonego klienta, który nie dostał pokoju z widokiem na morze. Wtedy pozostanie im zwijać interes.
Jane powiedziała coś cicho do słuchawki i wcisnęła przycisk przekierowania.
– To do ciebie. Theis.
Przez ten moment Ida Marie zdążyła się zdziwić. Przestraszyć, że musiało wydarzyć się coś strasznego. Jakaś tragedia, bo Theis prawie nigdy nie dzwonił do niej do biura. Potem rozległ się dźwięk telefonu i automatycznie odebrała.
– Halo?
– Cześć, skarbie. To ja.
Wydawało jej się, że usłyszała to już w jego głosie. W jego „cześć”, które powiedział basem. W sposobie, w jaki wypowiedział „ja” – jak gdyby od razu chciał za coś przeprosić. Za coś, o czym za chwilę jej powie. Znała go naprawdę bardzo dobrze.
– Co się stało? – zapytała bardzo delikatnie. Właściwie mógł zrobić, co zechciał, bo to przecież nie on był w ciąży. Teoretycznie mógł nawet wycofać się z odpowiedzialności. Oczywiście nie finansowej, ale praktycznej. Powiedzieć, że zmienił zdanie.
Słuchała jego wstępu, a jej myśli pędziły w zawrotnym tempie. Mówił o tym, że część software’owa jego firmy, o czym było jej wiadomo, się rozwinęła i pojawiły się problemy z nowymi oddziałami za granicą. Przygotowywała się na uderzenie i jednocześnie się strofowała. Czy nie mogła trochę wyluzować? Zaufać, że przecież chce dla nich tego, co najlepsze? Że myśli o dobru jej i dziecka? Że przecież, do diabła, kocha ją i… Czemu w ogóle kiedykolwiek przestała w to wierzyć?
Jednak teraz była pełna wątpliwości. Straciła pewność siebie. W zawrotnym tempie zbliżała się do czterdziestki i nagle zaczęła się zastanawiać nad całym swoim dotychczasowym życiem. Oczywiście nie chodziło o dziecko, ale o wszystko inne. O to, czy dokonywała słusznych wyborów.
– Zrobił się bałagan – powiedział Theis nerwowo, co jej się od razu udzieliło. Poczuła, że słuchawka zrobiła się śliska od potu i prawie wypadła jej z rąk. – Biuro w Hamburgu zupełnie sobie nie radzi. Musieliśmy podzielić się naszymi pięcioma pracownikami. Pamiętasz Ernsta Sørensena? Miał to wszystko uporządkować, ale właśnie trafił do szpitala.
Ostra grypa żołądkowa – pomyślała o słowach Jane, a Theis tłumaczył dalej:
– Ostry rozstrój żołądka. Wyobrażasz sobie? Kochanie, jestem zły, ale muszę tam jechać. Nikt inny nie może.
Ty też nie możesz. Masz żonę, która może zacząć rodzić w każdej chwili. Plus minus parę tygodni – myślała intensywnie.
– Kiedy? – usłyszała swój głos.
W słuchawce zapanowała cisza.
– Ale rozumiesz, prawda? To dla mnie wielka szansa. Więc dla ciebie też.
To dlatego zadzwonił do biura – pomyślała. Nie mogła przecież eksplodować przy swoich kolegach, którzy nadstawili uszu.
Oddychała głęboko.
– Jasne, Theis – powiedziała automatycznie i wśród hałasu, który brzmiał jak tłum ludzi w trakcie ucieczki, usłyszała megafon. – A gdzie ty właściwie jesteś?
Był taki rozgorączkowany, że prawie zrobiło jej się go żal.
– Nie było czasu, rozumiesz. W Hamburgu wszystko się wali i personel jest wzywany natychmiast – sapał tak, jakby właśnie biegł do tego Hamburga.
Lotnisko. Był na lotnisku. Nagle usłyszała bardzo wyraźnie ostrzeżenie wygłaszane przez megafony, żeby nie zostawiać swojego bagażu. Nie mogła się powstrzymać. Wiedziała, że to było nie fair i że częściowo miał rację. Robił to dla nich obojga i nie mógł odmówić, gdy firma miała kłopoty. Mimo wszystko słowa same wyleciały z jej ust:
– Jesteś dupkiem, Theis. Skończonym dupkiem.
– Posłuchaj – próbował swoim zdecydowanym głosem, ale wiedziała, że był poruszony, bo nigdy wcześniej tak na niego nie krzyczała. Strach zawsze go paraliżował. Dlatego też nigdy nie zdecydował się na ślub. – Wrócę do domu, zanim urodzisz – zapewnił. – Poza tym jest przecież jeszcze twoja mama.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, znów rozległ się głos z megafonu.
– To mój samolot, kochanie. Muszę lecieć. Zadzwonię.
Odłożyła słuchawkę, zanim on zdążył się rozłączyć, i poczuła małą, bardzo dziecinną satysfakcję.
Jane patrzyła na nią zaskoczona, prowadząc jednocześnie rozmowę z jakimś klientem, ale było jej wszystko jedno. Ida Marie poczuła, jak złość wyparowuje i zastępuje ją zmęczenie. Oczywiście znała te uczucia już wcześniej. Tym razem była tak bezsilna, jakby dołożono jej dodatkowe dziesięć kilo, a dziecko uciskało jak nigdy wcześniej. Jakby w każdej chwili mogło obwieścić swoje przyjście na świat.
Wytarła pot z dłoni o serwetkę od kanapki, którą wcisnęła do papierowej torebki. Wstała z krzesła i wybrała numer swojej mamy. Pomyślała, trochę odbiegając od tematu, że to właśnie jedna z zalet bycia swoim szefem – że można dzwonić w prywatnej sprawie bez narażania się na cudze spojrzenia.
– Svensson – usłyszała w końcu delikatny głos ze Stadion Allé i uzmysłowiła sobie, że nie rozmawiała z matką od tygodni. Gdzie ona znowu jest? Pewnie na jakimś operowym tournée po Europie razem z dwudziestoma siedmioma walizkami. I melduje się w luksusowych hotelach, najprawdopodobniej opłaconych przez jej przyjaciela, kulturalnego szwedzkiego milionera produkującego plastikowe zaciski dla kobiet, które nie mogą utrzymać moczu. Jej matka wie, jak korzystać z życia.
– To tylko ja, mamo. Chciałam zapytać, co u ciebie słychać.
Po drugiej stronie linii wyczuła wahanie. Usprawiedliwione – pomyślała. Jej matka nie była przyzwyczajona do tego, że Ida Marie dzwoniła do niej w środku dnia. Właściwie nie była przyzwyczajona, że w ogóle do niej dzwoniła.
– Nie, moja droga – odparła częściowo po szwedzku i z teatralną dykcją. – To ty mi powiedz, jak się masz? To chyba ważniejsze.
– Idę dziś na badanie. Zbliża się przecież termin – odparła Ida Marie nerwowo i poczuła, że nie może zapytać bezpośrednio. Okazało się to jednak niepotrzebne.
– No tak, powinnam zadzwonić i ci powiedzieć – usprawiedliwiała się jej matka. – Ale właściwie dowiedziałam się o tym dopiero wczoraj…
– Tak?
– La Boheme w Metropolitan. Z Domingo… dostaliśmy bilety.
– Na kiedy? – zapytała odruchowo Ida Marie, choć i tak znała już odpowiedź.
– Pomyśleliśmy, że zrobimy sobie przy okazji krótki urlop. Wiesz, kilka tygodni. Pojedziemy na wycieczkę do New Hampshire i odwiedzimy wuja Oswalda…
Czyżby zawahała się przez chwilę? – pomyślała Ida Marie.
– Mam nadzieję, że zdążę wrócić przed twoim wielkim dniem, kochanie. Ale gdyby nie…
Przerwa. Ida Marie się zlitowała.
– Mam przecież Theisa – wyręczyła matkę.
– Tak, tak, właśnie. Wspaniale – powiedziała mama, siląc się na entuzjazm. – Theis.
Matka Idy Marie nigdy nie mogła przyzwyczaić się do myśli, że jej jedyne dziecko nie zostało śpiewaczką operową i nie wyszło za mąż za sławnego dyrygenta. Mężczyźni z branży IT w ogóle jej nie interesowali. Już prędzej zatyczki na nietrzymanie moczu – pomyślała Ida Marie złośliwie, po czym wróciła do rozmowy.
– Kiedy wyjeżdżasz?
– Właściwie to jutro. Na pewno bym zadzwoniła.
Już tyle razy słyszała te słowa. Czy nigdy się nie uodporni? Czy nie mogła przestać o tym myśleć i po prostu pozostać w przekonaniu, że mimo wszystko ma mamę, która kocha ją na swój sposób? Specyficzny sposób – pomyślała. I specyficzna matka, dla której podróże, opery i mężczyźni z plastikowymi korkami są na pierwszym miejscu.
Przez chwilę stanęła jej przed oczami własna nieudana kariera piosenkarki. Dwa lata w konserwatorium, a wcześniej jeszcze kilka z nauczycielem, którego napuściła na nią matka. Miał za wysokie wymagania, wobec czego załamanie się głosu Idy Marie było nieuniknione – to samo przydarzyło się przed laty jej matce, kiedy głos odmówił jej posłuszeństwa i została skazana na życie kury domowej. Zalecenie lekarza, żeby zmienić zawód, a śpiewanie potraktować jako hobby. Rozczarowanie. Rozczarowanie mamy.
Ida Marie grzecznie się pożegnała i odłożyła słuchawkę.
Od dawna była umówiona na badanie u położnej na czwartą. Gdy zamykała za sobą drzwi, słyszała rozmawiające koleżanki, których głosy zlewały się w cichy szum. Po południu zrobił się jednak mały ruch w interesie i tablica ze sprzedanymi wycieczkami zaczęła wyglądać lepiej.
W pewnym momencie, po tym, jak przeszła przez rynek i wstąpiła do ciepłego Magasinu, przypomniała sobie ten dzień sprzed siedmiu lat, gdy zapadła decyzja. Było ich cztery. Biuro podróży, w którym były zatrudnione, nadwyrężało ich siły, nie dając nic w zamian. Postanowiły wspólnie rzucić tamtą pracę i postawić wszystko na jedną kartę – oszczędności, dobre imię w banku i swoje nieruchomości. Razem miały doświadczenie, kontakty i odwagę. „Podróże Jutlandzkie” okazały się strzałem w dziesiątkę od pierwszego dnia, przezwyciężą więc i ten kryzys – pomyślała, idąc slalomem pomiędzy półkami działu perfumeryjnego i czując, jak mieszanka zapachów wywołuje w niej mdłości. Nagle ucieszyła się, że wkrótce znowu będzie sobą. Zrzuci nadwagę i wciśnie się w rozmiar 38, chociaż tego akurat nie mogła być do końca pewna.
Oczywiście odczuwała też radość, że niedługo zobaczy dziecko. Gdyby tylko to wszystko, to z Theisem i mamą, tak nagle jej nie uderzyło. Gdyby tylko miała kogoś, na kim mogłaby polegać i się oprzeć…
W Magasinie była akurat wyprzedaż, więc za kasami stały dodatkowe ekspedientki w czerwonych syntetycznych perukach. Właściwie wyprzedaż objęła całe miasto. Znów straszy 11 września – pomyślała, przebierając w pudle z koronkową bielizną, w którą w żadnym razie nie mogłaby się wcisnąć. Nie tylko branża turystyczna ucierpiała z powodu ludzkiej ostrożności.
Ida Marie musiała rozmienić pieniądze, żeby mieć bilon do parkometru, więc kupiła dwie tunezyjskie bułeczki do kawy. Może Anne będzie miała czas na filiżankę małej czarnej w kantynie. Kiedy już się znalazło te tunezyjskie rarytasy, należało szybko je kupić. Bardzo trudno było je dostać, a ich jedzenie należało do nowych nałogów Idy Marie. Potem skierowała się w stronę obrotowych drzwi, przeszła przez ulicę, znalazła samochód na parkingu i – może trochę za ostro – ruszyła z miejsca w kierunku Skejby.
Trudno zrozumieć tych architektów. Tak sobie pomyślała, gdy dotarła do najnowszego szpitala rozciągającego się na ogromnym terenie i przypominającego małe miasto z domkami z czerwonej cegły. Zamierzenie było pewnie takie, że budynki nie powinny mieć więcej niż dwa piętra, żeby nie szpecić krajobrazu, czyli płaskich pól, na których kiedyś położone było lotnisko. Efektem była skomplikowana topografia z labiryntem korytarzy, wystarczająco długich, żeby wywołać poród.
Przy wejściu Ida Marie została zatrzymana przez ochronę, co przypomniało jej o ostatnich wydarzeniach. Poczuła rosnące zdenerwowanie, miała spocone dłonie. Czy to się powtórzy? Czy może przytrafić się jej? Czy powinna rodzić gdzieś indziej, z dala od Anne, jej spokoju i wiarygodności połączonej z profesjonalizmem? Rodzić zupełnie sama w jakimś obcym miejscu?
– Cześć. Nad czym tak się zastanawiasz? – zapytała Anne. Nadchodziła korytarzem, a biały fartuch powiewał w rytm jej kroków. Wyglądała na zmęczoną.
Ida Marie wzruszyła ramionami.
– Trudno przestać o tym myśleć. Chodzi mi o to, co się stało ostatnio.
Anne przytaknęła. Objęła przyjaciółkę ramieniem i ruszyły z miejsca.
– To na pewno ktoś z rodziny chciał zrobić głupi kawał – uspokajała ją. – Wiesz, jacy zdarzają się idioci. Tak samo jak z tymi listami z białym proszkiem – mówiła, prowadząc ją do pustego gabinetu.
W trakcie badania zmęczenie Anne jakby trochę się zmniejszyło, a jej oczy odzyskały swój blask.
– Bardzo dobrze – powiedziała głosem, który zawsze brzmiał, jakby wszystko na całym świecie było w jak najlepszym porządku.
– Jak myślisz, kiedy to nastąpi? – Ida Marie usłyszała w swoim głosie niepokój.
Anne też to wyczuła.
– Coś się stało?
Opowiedziała jej o Theisie, matce, Domingu w operze Metropolitan i mężczyźnie od korków, a Anne słuchała, chociaż o większości wiedziała już wcześniej.
– To jest bezpieczne? Mam na myśli, czy tu jest bezpiecznie rodzić? Nie ma tu żadnego zagrożenia, tak?
Słowa popłynęły same, zanim Ida Marie zdążyła je poukładać. Anne wyglądała na lekko zszokowaną, ale było widać, że słyszała już wcześniej to pytanie.
– Oczywiście, że nie ma – powiedziała z przekonaniem. – Mamy teraz mnóstwo zabezpieczeń. Zapomnij o tym. Oczywiście, że będziesz rodzić u nas.