18

– Dzień dobry – powiedziała Dicte.

Światło wpadające przez zakurzone okna wyczarowało na podłodze kwadraty. W redakcji pachniało kawą, papierosami i ukrytymi ambicjami. Davidsen ledwie podniósł głowę, gdy ich przywitała. Burknął coś pod nosem zza swojego biurka. Dziennikarka sportowa Cecilie Toft pisała coś na komputerze. Spojrzała na Dicte i uśmiechnęła się trochę sztywno.

– Cześć – rzuciła od niechcenia.

Dicte zdjęła kurtkę, powiesiła ją na wieszaku i przygładziła dłonią włosy, które wiatr zdążył potargać w czasie krótkiej drogi z parkingu.

– Ale zawierucha.

– W dosłownym tego słowa znaczeniu czy w przenośni? – Pytanie dobiegło ją zza pleców. Davidsen cedził gorzkie słowa.

– Zatrzymali pielęgniarkę – powiedziała, ignorując zaczepkę.

– Za co? – zapytała Cecilie i posłała szeroki uśmiech Bo, który w swoich wielkich butach, z torbą na aparat przewieszoną przez ramię, wszedł do redakcji i osunął się na kanapę, pozdrawiając ich z roztargnieniem.

– Kto robi kawę? – Ziewnął tak nonszalancko, jakby się tego uczył.

– Za grożenie śmiercią. – Słowa Dicte trafiły w pustkę. – Popołudniu jest przesłuchanie.

Na stoliku przy kanapie leżały porozrzucane dzisiejsze gazety, jakby właśnie przeszła tamtędy trąba powietrzna. Obok nich poniewierały się resztki czyjegoś śniadania. W rozerwanej torebce leżało pół bułki, a dwie filiżanki z niedopitą kawą stały bez spodków. Niewielka niby-popielniczka ze zgniecionej folii aluminiowej była pełna niedopałków.

– Kawę? Może Dicte zrobi – powiedziała Cecilie usłużnie. – Kiedyś musi być ten pierwszy raz.

Dicte poczuła na sobie wzrok koleżanki i niemal usłyszała, jak trzasnął lód. Przez moment zastanawiała się, czym mogła narazić się tej dwudziestosiedmioletniej wysportowanej kobiecie bez śladu tłuszczu pod ramionami, za to z gruntowną znajomością piłki nożnej, którą mężczyźni najprawdopodobniej uważali za fascynującą. Niepewność pojawiła się razem z tym odwiecznym, denerwującym pragnieniem, żeby łagodzić wszystkie konflikty i ze wszystkimi żyć w zgodzie.

Włączyła swój komputer i spojrzała w neonowozielony ekran monitora.

– OK – powiedziała najłagodniejszym tonem, na jaki mogła się zdobyć. – To chyba nie jest wielka sztuka.

Gdy zbierała filiżanki, czuła na sobie spojrzenie Cecilie. Davidsen nic nie mówił.

– Pomożemy. – Bo zerwał się z miejsca. Jednym ruchem sprzątnął bułkę i popielniczkę. Dopiero wtedy zauważyła ślady na jego policzku. Pięć czerwonych kresek.

– A tobie co się stało?

Wskazała głową w kierunku jego twarzy. Automatycznie podniósł wolną rękę i potarł nią policzek. Pochylił się nad stołem i podniósł pusty termos.

– Nic takiego – powiedział i zniknął w kuchni.

– Wściekłe koty – odezwała się Cecilie. – Czy raczej jakaś kotka, jak mi się wydaje. Może domowa – dodała złośliwie.

Dicte z brzękającymi filiżankami i talerzami poszła za Bo do kuchni.

– O co jej chodzi? Co ja jej zrobiłam?

Bo popatrzył na nią zmęczonym wzrokiem. Jednocześnie pociągał ją i odpychał tymi podkrążonymi oczyma i czerwonymi kreskami układającymi się w piękny prosty wzór. Chciała mu pomóc. Zaczarować i uzdrowić dotykiem dłoni, ale na szczęście miała zajęte ręce.

– Nie zwracaj na nią uwagi – powiedział cicho.

– Na koleżankę z pracy, z którą dzielę pokój? To będzie raczej trudne.

Odstawiła filiżanki. Westchnął i usiadł przy jednym z okrągłych stolików, podczas gdy ona nalała wody do czajnika i włączyła go. Nagle naszła ją dziwna myśl. Wskazała na zadrapania.

– To ona? – zapytała niepewnie Dicte, a Bo się roześmiał.

– Chciałbym. Wtedy wszystko byłoby o wiele prostsze.

Kotka domowa. O cholera. Dicte odwróciła się i wyciągnęła czyste filiżanki z szafki. Pomyślała nagle, że przecież w ogóle go nie zna. Może w rzeczywistości był zupełnie inny, niż myślała, taki jak jego niespokojne oczy. Może był bardzo niecierpliwym mężczyzną.

Wzięła głęboki oddech. Wiedziała, że jej wewnętrzny psycholog uciekł gdzie pieprz rośnie i wstydził się za nią, że nie mogła wytrzymać. Obróciła się trochę za szybko.

– Chyba jej nie bijesz, co?

Słowa zostały wypowiedziane, zanim zdążyła je przemyśleć i ująć w bardziej odpowiedni sposób. Patrzył na nią z otwartymi ustami. Przyszło jej na myśl, że jest jak dzikie zwierzę. Jak lew, który stara się nie hałasować na moment przed atakiem. Cofnął się mimowolnie o krok i oparł o blat szafki.

– Bo? – spytała wystraszona.

Spojrzał jej prosto w oczy. Pokiwał powoli głową, nie odrywając od niej wzroku, tak że zrobiło jej się bardzo wstyd.

– Jesteś po prostu niemożliwa. Może powinnaś donieść na mnie na policję? – Wstał i poszedł do ciemni.

Chciała za nim pobiec, przeprosić go, wycofać swoje słowa i wszystko naprawić, żeby znowu było w porządku. Jednak właśnie wtedy przyszła długonoga Cecilie z jędrnym biustem, który prawie nie poruszał się pod bluzką ze skóry węgorza.

– Zaniosę filiżanki. – Spojrzała w stronę Bo. – Kryzys?

Dicte chciała posadzić Cecilie na krześle i zapytać, jak dobrze się znają. Dowiedzieć się, co o nim wie, o czym ona nie ma pojęcia. Potrząsnąć nią, żeby to przyznała. Co? Że mieli kiedyś romans. A może cały czas go mają? I tak bardzo dobrze o tym wiedziała. To wisiało w tym zadymionym powietrzu, tańczyło w kurzu i w promieniach słońca. Jednak jedyne, co zrobiła, to pokręciła głową. Przecież była tylko czterdziestoletnią rozwiedzioną kobietą, która miała dość własnych problemów, a poza tym musiała napisać artykuł.

– Pójdę po kawę – powiedziała.

On jednak nie przyszedł, nawet gdy przyniosła termos i udając kelnerkę, podała kawę na stole przy kanapie. Była przy tym taka słodka, że mogło zrobić się od tego niedobrze. W dalszym ciągu go nie było, kiedy usiadła za biurkiem i zaczęła pisać, nie widząc słów, które skakały jej przed oczyma. Zatrzymanie pielęgniarki. Przesłuchanie. Próbowała wzbudzić zainteresowanie. Teraz przynajmniej na porodówce mogli odetchnąć. Teraz Ida Marie może zaufać Anne i pozwolić jej zająć się wszystkim. Teraz zapanuje spokój i nie będzie żadnego zagrożenia, Kaiser przestanie ją nękać i będzie mogła wrócić do działu „Gospodarki”, przynajmniej chwilowo. Spokój i radość. Amen.

Ale w ogóle jej nie szło. Nie mogła się skoncentrować, a artykuł nie trzymał się kupy. Wstała. Poszła do toalety. Poczuła się jak wariatka, ale odegrała teatr z trzaskaniem drzwiami i głośnymi krokami na korytarzu. Kogo chciała przekonać? Nie miała ochoty o tym myśleć. Cichutko przekradła się korytarzem do ciemni. Bo leżał na kanapie. Cicho chrapał. Czerwone zadrapania błyszczały na tle bladego policzka. Może potrzebował słońca? W Somalii – pomyślała ze złością.

Ostrożnie usiadła na brzegu, tak żeby go nie obudzić. Zdjęła jego kurtkę z oparcia kanapy i przykryła go. Patrzyła z ciekawością na szczegóły jego twarzy, na to wszystko, czego nie da się zauważyć z odległości. Na piękną cerę i parę piegów od letniego słońca, brwi tak jasne, że ledwo było widać, iż prawie łączyły się nad nosem. Zastanawiała się, jak wyglądałby bez brody. Byłby całkowicie gładki i delikatny. Twarz dziecka i głębokie oczy oraz zmarszczki, które dodał czas i życie.

– Jak brzmi diagnoza? – zapytał, nie otworzywszy oczu.

Podskoczyła, aż zadrżały wszystkie sprężyny w kanapie. Spojrzał na nią. Uśmiechnął się i wziął jej dłoń, ale ona szybko ją wyrwała.

– I co, pani psycholog? Co ma pani dziś w zanadrzu?

– Przeprosiny – powiedziała, uginając się w środku.

– Przyjęte. – Powstrzymał ziewnięcie. – Chodź.

Chciała stawiać opór, być twarda i profesjonalna i odmówić, ale jego usta przemieniły słowa w szept, który ją przyciągał. Gdzieś daleko usłyszała dźwięk telefonu. A może to dzwoniło u niej w głowie – na alarm, żeby się zbyt mocno nie wychylać, żeby nie wplątać się w romans z mężczyzną, który ma żonę, dzieci i może wysportowaną kochankę na boku. Teraz jednak musiała ze wstydem przyznać, że te problemy stały się dla niej obojętne. Jego miękkie usta kusiły ją.

Cicho jęknął, zrobił się całkowicie poważny. Oplótł jej włosy wokół swojej dłoni i mocno je trzymał. Czuła, jak kładzie rękę na jej plecach i sięga do jej pośladków. To tylko seks, szumiało jej w głowie. Nigdy nie będzie znaczyć nic więcej. Nie może. Nie powinien.

– Mmm, smakujesz kawą. – Pocałował ją.

Czuła, jak jego dłoń wędruje z włosów na szyję, potem w dół, aż objęła jej pierś. Delikatnie wodził po niej kciukiem. Poczuła tęsknotę, która rwała i paliła. Kroki usłyszała z lekkim opóźnieniem.

– Dicte. Telefon do ciebie.

Obydwoje zastygli. Bo odchylił głowę do tyłu, na jego twarzy odmalowała się irytacja.

– Niech to szlag.

Cecilie stała oparta o framugę drzwi. Patrzyła na nich bez wyrazu.

– Idziesz? Czy mam powiedzieć, że jesteś zajęta?

Cisza dzwoniła Dicte w uszach. Przeklinając się w duchu, z największym spokojem, na jaki mogła się zdobyć, wygładziła ubranie. Dlaczego nie mogła po prostu powiedzieć tej gówniarze, żeby zniknęła? Z korytarza, z jej pola widzenia, nie wspominając już o jej życiu. Czuła się tak, jakby Cecilie ją zamroziła.

W końcu wstała i spojrzała na Bo, który postąpił najprościej, jak mógł – przykrył głowę kurtką i świat przestał dla niego istnieć.

– Już idę – rzuciła w stronę drzwi.

Gdy trzy godziny później włożyła płaszcz i poszła do miasta, wszystko wirowało jej w głowie. Wysłała artykuł i – Bóg wie, że jest na dobrej drodze do nagrody Cavlinga – napisała parę linijek na pierwszą stronę. Idąc przez bulwar nad rzeką i ulicą Immervad do Cross Café, wyłączyła telefon, żeby Kaiser nie mógł zadzwonić z pretensjami, że artykuł jest za krótki, za długi albo zły. Pomyślała o Cecilie, Bo i kanapie w ciemni, która pewnie była już świadkiem wielu wydarzeń. Czy nigdy się tego nie nauczy? Nie zrozumie, że musi uważać i nie nadaje się do miłości, która nie jest po galwanizacji i nie ma dołączonej gwarancji na rdzę?

– Już zamówiłam – powiedziała siedząca przy oknie Ida Marie. Piła wodę mineralną. – Dwie zupy z kurczakiem i curry.

– Jesteś boska. – Dicte przywitała się i usiadła. – Co u ciebie słychać?

– W porządku. – Ida Marie zwlekała z odpowiedzią. Rozmawiała z Anne i wiedziała o wszystkim. – Dobrze było usłyszeć o tym zatrzymaniu, ale w pewnym sensie to dość przerażające. Mam na myśli fakt, że był to ktoś z pracowników.

Brzmienie słów przypominało odgłos powietrza wypuszczanego z poduszek. Dzieliła wyrazy na pół, jakby miała trudności z oddychaniem.

– Wiem – powiedziała Dicte i spróbowała przybrać komiczny ton. – Co to się teraz dzieje, pani.

Ale Ida Marie najwyraźniej nie miała ochoty na kabarety. Poza tym była przecież Szwedką, jak z wyrozumiałą czułością powiedziałaby Anne. Dicte zwróciła uwagę na sygnalizującą zmartwienie zmarszczkę na czole przyjaciółki, a także na to, że uśmiech Idy Marie był trochę blady. W jej oczach zauważyła strach oczekiwania. Dostrzegła to zdenerwowanie już wtedy, gdy rozmawiały przez telefon, bo to właśnie ona zadzwoniła do redakcji, czym przyczyniła się do wpadki Dicte. Ida Marie chciała zapytać, czy nie zjadłyby razem obiadu.

– I jak? – zapytała Dicte ostrożnie i zdjęła kurtkę. – Co się stało?

Ida Marie podniosła szklankę z wodą mineralną.

– Chcę cię o coś zapytać – powiedziała. – O coś bardzo ważnego.

– Mów.

Dicte pochyliła się nad stołem. Ida Marie również się schyliła i wyciągnęła z torby parę książek.

– Byłam wczoraj w bibliotece – odezwała się nagle. – Chciałabym po prostu wszystko wiedzieć, rozumiesz? Przez cały czas brałam za pewnik to, że wszystko pójdzie według ustalonego planu. Że Theis ze mną będzie i …

– Ale przecież będzie, prawda? – Dicte przeglądała książki, wszystkie były o noworodkach i porodzie.

Ida Marie odwróciła wzrok. Patrzyła przez okno na ulicę, gdzie ludzie ukryci pod parasolami spieszyli przez Immervad, a sprzedawczyni kwiatów na rogu chowała dzbany z bukietami pod daszek Magasinu, żeby wiatr całkowicie ich nie zniszczył. To było przecież tu – pomyślała Dicte. Tak blisko miejsca, z którego usłyszała ten dźwięk i gdzie znalazła dziecko. To było tak niedawno. W tym czasie tyle się jednak wydarzyło, że wydawało się, jakby minęły miesiące. Miała już tego dość.

– Theis jest w Hamburgu i zostanie tam do końca następnego tygodnia – powiedziała Ida Marie bez wyrazu, spoglądając na matkę z niebieskim wózkiem.

To jeden z włoskich modeli – pomyślała automatycznie Dicte – z których dziecko wyrasta po pół roku.

Dostały swoją zupę i Ida Marie bezwiednie ją zamieszała. Wyłowiła kawałek kurczaka i dmuchała, żeby go ostudzić.

– Nie wiadomo, czy zdąży na czas – stwierdziła niejasno, a Dicte nie miała odwagi wypytywać o szczegóły. Ida Marie opuściła łyżkę i spojrzała na przyjaciółkę.

– Dicte, dlatego chciałam zapytać ciebie, czy mogłabyś przy mnie być podczas porodu.

W jej głosie słychać było taką desperację, że Dicte chwyciła jej dłoń, która leżała na stole.

– A co z twoją mamą? Cały czas jest w Stanach?

Ida Marie kiwnęła głową. Pociągnęła nosem – może przez parującą zupę, a może był jakiś konkretny powód. W czasie ciąży kobieta staje się strasznie wrażliwa – przypomniała sobie Dicte. Dobrze pamiętała swoje dołki, sprzeczki bez powodu i noce, kiedy tak bardzo pragnęła, żeby ktoś ją przytulił. To było zadanie mężczyzny. Powinien być do dyspozycji, niech diabli wezmą tego Theisa – pomyślała ze złością. Zwłaszcza teraz, gdy jego żona znalazła martwego noworodka w rzece i aresztowano pracowników szpitala. Powinna oglądać seriale, mieć pudełko chusteczek higienicznych i ramię, na którym mogłaby się wesprzeć.

– Nie mają pojęcia, z czego rezygnują. Oczywiście, że będę przy tobie – zapewniła. – Bardzo chcę. Być tam i ci pomagać, a Anne wszystkim się zajmie – dodała ze szczerym uśmiechem.

Ida Marie chyba poczuła ulgę.

– Nie chciałam prosić o to nikogo z biura. To w końcu koledzy z pracy i pracownicy – wyjaśniła.

Dicte zjadła trochę zupy i poczuła, jak w środku rozchodzi się ciepło.

– Nie ma sprawy. Po prostu zadzwoń, gdy się zacznie albo jeśli będziesz myślała, że się zaczęło. Od razu przyjadę. Teraz jesteś już bezpieczna – dodała. – Już nie ma złych ludzi.

Ida Marie przytaknęła. Siedziała przez chwilę cicho i patrzyła przez okno. Na moment oparła się o szybę, jak gdyby szukała chłodu.

– A tak w ogóle to wczoraj przy rzece było niezłe zamieszanie. Widziałam, jak byłam w bibliotece – powiedziała Ida Marie i oderwała sobie kawałek chleba. – Patrole z psami, latarki i tak dalej. Słyszałaś coś o tym?

Dicte pokręciła przecząco głową.

– Nie, ale mogę zadzwonić do mojego policjanta i zapytać.

– Twojego policjanta?

– McWagnera. Bardzo porządny facet.

– Może to nic ważnego – powiedziała Ida Marie tonem, jakby chciała się wytłumaczyć, wciskając książki z powrotem do torby.

Na pewno nigdy nie słyszała o McCloudzie – pomyślała Dicte, wciągając powietrze nosem i czując coś więcej niż zupę. Może po tym wszystkim rozwinął się u niej szósty zmysł wyczuwający sensację?

– Jestem pewna, że to coś ważnego – odparła. – W każdym razie na pewno się dowiem.

– Skąd o tym wiesz? – zapytał wzburzony Wagner, gdy zadzwoniła do niego dużo później.

– Mam swoje źródła – odparła profesjonalnie.

Wcale nie było tak trudno zostać dziennikarką „Wydarzeń”. Wystarczyło działać według utartych schematów i wszystko szło dobrze.

Na chwilę w słuchawce zapadła cisza. Potem wymruczał:

– Nie mogę tego skomentować.

– Dobrze, to napiszę tylko to – powiedziała lekko.

– Nie, nie, na Boga. To przecież śmieszne – tłumaczył szybko. – To brzmi tak… tak głupio.

Mogła tylko przyznać mu rację.

– Czyli coś znaleźliście – stwierdziła.

Znów mruczał coś pod nosem. Potem zaczął wyjaśniać, że było za wcześnie, żeby informować prasę, zanim nie poddadzą znaleziska analizie.

– Więc napiszę to – zdecydowała.

Westchnął tak głośno, że słychać było z komendy aż u niej, na Frederiksgade.

– Mógłbym ci ewentualnie powiedzieć, ale pod warunkiem że nie będziesz o tym pisać – zawahał się. – W końcu jestem ci to winny.

– Off the record – powiedziała po raz pierwszy w życiu do swojego informatora. Nie stosowało się tego raczej w zwykłych wywiadach.

 Off the record – powtórzył. – Możesz przyjechać i sama to zobaczyć, jeśli sobie tego życzysz. – Jego głos brzmiał niemal desperacko.

– O czym my tu, na miłość boską, rozmawiamy, Wagner? O zakrwawionym prześcieradle? Dymiącym rewolwerze?

Znowu westchnął.

– O chuście. Made in Pakistan – powiedział i prawie usłyszała, jaką przykrość sprawiły mu te słowa.