Ida Marie spojrzała na zegarek, a drugą ręką wepchnęła do ust resztę chleba. Pralka. Musiała jeszcze zdążyć wstawić pranie, żeby mieć ubranie na jutro do pracy. Nowe niebieskie bluzki uszyte specjalnie dla pracowników biura. Nie wypadało, żeby członek zarządu notorycznie przychodził ubrany w coś innego.
Przewracała rzeczy w koszu z brudną bielizną i wybrała trzy bluzki. Zdjęła z siebie czwartą, którą nosiła pod swetrem, bo nie mogła do końca jej dopiąć, i włożyła stary T-shirt Theisa w rozmiarze XL, o wiele lepiej pasujący do jej brzucha. Potem chciała wziąć ciepły prysznic, umyć włosy, które wydawały się ciężkie i tłuste, mimo że myła je poprzedniego dnia. Wybalsamować się i zrobić makijaż. Nie za mocny. Wystarczał taki, żeby nie było widać czerwonych plam i ciemnych krawędzi. Make-up był darem niebios dla kobiet w ciąży i tych zestresowanych, których mężowie wyjeżdżali do pracy do Niemiec i których matki siedziały w Stanach i słuchały Plácida Dominga.
Gdy już zaczęła, zebrała więcej rzeczy. Stos koszul Theisa, które pasowały kolorystycznie, i dwie pary granatowych płóciennych spodni. Dlaczego mężczyźni tak uwielbiają niebieski? Myślała o tym, przeżuwając resztki chleba. Oczywiście nie wszyscy mężczyźni, tylko określony typ. Typ Theisa. Typ komputerowca, który szybko i efektywnie rozwiązuje wszystkie problemy, ubrany we wzbudzający zaufanie, chłodny niebieski kolor. W każdym razie problemy, które mają coś wspólnego z megabajtami, oprogramowaniem, systemem operacyjnym i tego rodzaju sprawami. To nie był ten typ mężczyzn, który jej matka miała w poważaniu: noszący apaszkę w kropki i ciepłe włoskie barwy. Melomana, który doceniał Dorotheę Svensson i Plácida Dominga, koniecznie w takiej kolejności.
Nagle przed oczami ukazał jej się obraz. Wizerunek mężczyzny. Może właśnie dlatego, że przypominał Włocha, mimo że jego styl to bardziej tweed i łaty na rękawach. Może fajka w ustach? Coś w nim było. Patrzył na nią uważnie, jakby wiedział, że coś się z nią dzieje. Jakby czuł jej myśli, mimo że rozmawiali ze sobą tylko raz. Mówił z troską w głosie.
Uch. Przeglądała kieszenie spodni. Wyjęła parę monet i kartkę. Od tego bycia w ciąży można zdziwaczeć. Czasami nie jest się sobą, zaczynają nachodzić myśli, które wcale nie są własne. Może rodzenie jest groźne? Zadrżała na myśl o porodzie. A jeśli rodząc, rozpadnie się na kawałki? A jeśli dziecko nie będzie mogło wyjść i przekroją ją na pół? Słyszała różne straszne historie. A jeśli ból będzie nie do wytrzymania, a oni nie będą chcieli podać znieczulenia – i takie opowieści słyszała. Poczuła zimny pot i musiała na chwilę wstrzymać oddech, żeby się uspokoić. Przypomniała sobie wróżkę i to, co powiedziała. Wszystko pójdzie dobrze. To nie poród będzie problemem, jeśli w ogóle będzie jakiś kłopot. Nie poród. Nie dziecko. Będzie takie, jakie sobie wymarzyła.
Powtarzała to sobie w kółko. Formułowała słowa i wypowiadała je szeptem, żeby stały się rzeczywistością. Pamiętała też o czymś innym – o dziecku w rzece i o tym, że jeszcze się spotkają, ona i wróżka. Będzie potrzebowała oczu, które widzą więcej, niż ona potrafi pojąć. Chyba tak miała to rozumieć, bo raczej nie chodziło o jakąś imprezę koktajlową, na której wymienią uprzejmości.
Położyła monety i kwitek na pralce. Włożyła ubrania do środka, wsypała proszek, wlała płyn do płukania i wcisnęła start. Odwróciła się, żeby przygotować się do kąpieli, gdy jej wzrok padł na zgnieciony papierek wyłowiony z kieszeni Theisa. Zawahała się. Podniosła go i powoli wygładziła. Przeczytała trzy razy, zanim dotarło do niej, co jest na nim napisane. Hamburg, piąty września 2001. Bar w hotelu Sheraton. Dwa razy gin z tonikiem i dwa crème de menthe. Musiała oprzeć się o pralkę, która zaczęła obracać ubranie. Patrzyła na monety, a potem na automat, który kręcił się w kółko i w kółko. I czuła się, jakby wirował jej własny żołądek. Jakby przejechał po niej walec i wszystko przewrócił do góry nogami. Kiedy miał na sobie te spodnie? W ten weekend, gdy musiał zostać w Kopenhadze, bo miał strasznie dużo pracy? Czy w środę, kiedy musiał zostać tam do czwartku?
Poczuła, że robi jej się niedobrze. Doczłapała do ubikacji, zgięła się i zwymiotowała do umywalki, bo niżej nie mogła się schylić. Gdy już opróżniła żołądek, wyprostowała się, poczuła, jak wszystko wiruje, i zatrzymała wzrok na mydle.
Theis jest w Niemczech, a ona o niczym nie wie. Może tylko się domyślać, co tam robi. Może chodzi o pracę – zastanawiała się pełna nadziei, czyszcząc umywalkę i dokładnie myjąc zęby. Wiedziała, że to najbardziej optymistyczne wyjaśnienie sytuacji.
Zdarzało się, że wyjeżdżał na długo, a ona była pewna, że pracuje. Przecież tak mówił. Myślała o tym, stojąc pod prysznicem i nie mogąc się nadziwić swojej ślepocie. Nagle wszystko stało się jasne. Zbyt oczywiste. Wypad do przyjaciółki w Niemczech. Może jakiejś koleżanki z firmy. Kiedy ją poznał? Na imprezie latem? Może na imprezie świątecznej? Banalne. To wszystko jest tak trywialne, że mogłaby zwymiotować, gdyby miała czym. Zdziwiła się, że – choć jest w szoku – nadal myśli racjonalnie. Jak wtedy przy martwym dziecku, gdy na chwilę straciła poczucie rzeczywistości. Czy działo się tak, bo tego się właśnie po Theisie spodziewała? Wręcz miała na to nadzieję?
Przebiegł ją zimny dreszcz, gdy zakręciła wodę. Brednie. Chciała Theisa. Theisa i ich wspólnie stworzonego życia, które nie kryło żadnych zagadek. Wszystko było takie łatwe i przewidywalne jak spacer po otwartej zielonej łące. Tak różne od niebezpiecznej drogi – pełnej ostrych skał i niezdobytych gór, z których tak łatwo można było spaść – jaką kroczyła wcześniej.
Złapała ręcznik. Wytarła się. Była już tak wielka, że nie mogła obrócić się w łazience, nie zahaczając o umywalkę albo parapet. Tak denerwująco i nieporadnie wielka i niezgrabna. Pomyślała, że zdobyła Theisa, bo on nie zauważył, iż ona nic nie umie i w rzeczywistości jest brzydka i głupia. Teraz tajemnica została odkryta. Ciąża pomogła mu zrozumieć, że właśnie taka jest. Cała. Jak niezdarna krowa. Więc poszukał szczęścia gdzie indziej.
Owinęła się szlafrokiem, który wisiał na drzwiach. Wydawało jej się, że jej skóra składa się z samych nerwów, nieodpornych na podmuchy zimnego powietrza. Jakby wszystko nagle zostało odsłonięte, a ona pociągnięta w przeszłość. Wiele lat wstecz.
Miała osiem lat, a nauczycielka śpiewu przewracała oczami: „Intonuj, Ido Marie. Intonuj. Słuchaj. Nie trafiasz w dźwięki”. I jej matka, która siedziała w rogu i wykrzywiała twarz, jakby ktoś drapał paznokciami tablicę. A potem wiele godzin niekończących się ćwiczeń. Gamy, w górę i w dół, z mamą przy pianinie. „C D E F G A H CCCC… Dalej, Ido Marie. Przecież umiesz. Jeśli będziesz ćwiczyć naprawdę pilnie, mama kupi ci nową sukienkę na wiosenny koncert”.
Ćwiczyła. Ciągle ćwiczyła. Uszczęśliwianie innych i ukrywanie swoich słabości, żeby nie zauważyli, że w rzeczywistości nic nie umie. Taka była historia jej życia, pomyślała smutno. A Theis w końcu odkrył prawdę. Odsunął zasłonę.
Załkała. W zaparowanym lustrze spotkała swoją twarz. Pokazała sobie język za to użalanie się nad sobą i wyciąganie pochopnych wniosków. Boże! Przecież ten rachunek nie musi oznaczać niczego nadzwyczajnego. Na pewno da się to jakoś racjonalnie wytłumaczyć. Może hotelowy komputer wstawił złą datę, takie rzeczy się przecież zdarzają.
Ubrała się. Zrobiła makijaż, tak jak planowała. Poczuła, że wraca jej spokój. Taki musiał być powód. Innego wytłumaczenia by nie zniosła! Ta cała sprawa raniła ją zbyt mocno i całkowicie odkrywała. Komputer w hotelu, tak jak wszystkie komputery świata, narobił zamieszania. Na pewno tak było. Jest im razem nieźle. Mają dobry związek.
Wzięła rachunek, zgniotła go i już miała wyrzucić do śmietnika, ale coś ją jednak powstrzymało. Wygładziła go. Starannie zgięła, przyniosła torebkę i wrzuciła do swojego portfela.
Denn alles Fleisch es ist wie Gras
und alle Herrlichkeit des Menschen wie des Grases Blumen.
Das Gras ist verdorret
und die Blumen abgefallen.
Tego wieczoru, gdy śpiewała na próbie, zerkała w stronę basów. Nie było go. W sumie przecież w ogóle go nie znała. I nie powinna poznawać. Śpiewaj – myślała Ida Marie – zapomnij. Jej głos mieszał się z innymi sopranami. Dopasowywała jego siłę i ton. Prawie nie rozróżniała, który był jej. Czuła, jak się wznosi. Do góry, pod sklepienie katedry. Wiele lat zajęło jej odnalezienie na nowo swojego głosu, polubienie go, przywrócenie do życia.
Trawa uschła, a kwiat jej opadł – tak śpiewali. I tak właśnie się czuła. Któregoś dnia podjęła decyzję i – choć nie było to łatwe – pożegnała się ze swoim głosem. Bo to właśnie on stał się źródłem presji i oczekiwań. Ciągłych koncertów, na których musiała występować w znienawidzonych eleganckich sukienkach. Pewnego dnia obudziła się i wprowadziła swoją decyzję w życie. Od tego dnia przez dwa lata nie wypowiedziała ani słowa.
Przypominała to sobie, podczas gdy kościół wypełniał się śpiewem. Wróciły tęsknota i rwący żal. Powtarzające się obietnice, które kusiły i zapewniały, że znowu wszystko będzie dobrze, że wszyscy będą ją kochać, jeśli znów przemówi. Ale ona była wtedy niezłomna. Wyprowadziła w pole wszystkich psychologów i lekarzy. Wszystkich, jednego po drugim. Przekonywali jej matkę, że nie istnieje żaden logiczny powód jej milczenia, a z jej głosem nie stało się nic złego. Wykluczyli chorobę. Trzeba było po prostu czekać, aż to ośmioletnie dziecko znów zdecyduje się mówić.
Seid nun geduldig, lieben Brüder, bis auf die Zukunft des Herrn.
Trwajcie więc cierpliwie – intonował chór. Czy można być zbyt cierpliwym? Czy można schować siebie tak głęboko, że w końcu przestawało się istnieć? Może trzeba było od czasu do czasu spojrzeć w czyjeś oczy, żeby zobaczyć w nich samego siebie?
Denn alles Gras es ist wie Fleisch
und alle Herrlichkeit des Menschen
wie des Grases Blumen.
Każde bowiem ciało jak trawa, a cała jego chwała jak kwiat trawy – może o tym właśnie zapomniała, żeby być kwiatem trawy?
Uniosła głos i poczuła, że coś z niej wypływa. Coś ciepłego. Wydawało jej się, że czuje, jak wypuszcza korzenie. Potem zdała sobie sprawę z tego, że to już, i opuściła swój głos miękko, na trawę. Słuchała, jak chór kontynuuje:
Das Gras ist verdorret
und die Blumen abgefallen.
Trawa uschła, a kwiat jej opadł.