20

Było piękne i ciepłe. Pachniało dojrzałymi jagodami i miało kolor rubinu. No i kosztowało czterdzieści pięć koron w Netto. Dostało pięć gwiazdek w przewodniku po winach „Politiken”. Jak zwykle widniał napis „Seria limitowana”. Kupiła sześć butelek. Więcej nie było.

Dicte nalała sobie drugi kieliszek i pomyślała z wdzięcznością hipokryty, jakie zdrowe to jest dla serca i mózgu. No dobrze, może ten argument to lekka przesada, ale ostatnio lepiej myślało jej się przy kieliszku dobrego wina i porcji makaronu z tym-co-masz-w-lo-dówce. Tym razem zrobiony był z dużą ilością warzyw, porządną posypką z parmezanu i świeżo zmielonego pieprzu. Może powinnam mieć swój program kulinarny w telewizji, żonglować garnkami i patelniami przed kamerą? – pomyślała, wykładając jedzenie na talerz. Lepsze to niż bycie hieną, która żeruje na nieszczęściu innych, posiłkując się na przykład słynnymi ręcznikami czy brudnymi chustami, i pokazuje je w gazecie, żeby nakład bił rekordy.

Usiadła za stołem i poczuła zmęczenie w ramionach i nogach. Konferencja prasowa, przesłuchanie, dwa – ku uciesze Kaisera – wypocone artykuły, żonaty facet na kanapie i dziennikarka sportowa z nożem w rękawie zostawiły po sobie ślad. Plus, oczywiście, obiad z kobietą w zaawansowanej ciąży i spotkanie w sprawie chusty na komendzie. Co będzie następne?

– Przemyśl, co chcesz powiedzieć. – Głos Rose rozległ się akurat wtedy, gdy Dicte brała swój niezbędny do życia łyk wina.

Córka stała przed nią. Ze świeżo umytymi włosami, ładnie układającymi się na ramionach, w odróżnieniu od jej własnych, które widziały lepsze czasy i jeszcze lepszego fryzjera. Rose miała na sobie sprane dżinsy i krótki, prawie przezroczysty top z nadrukiem amerykańskiej flagi. Pod bluzką, na ledwie istniejące piersi nałożone było coś, co miało pewnie być stanikiem. Pępek, widoczny na małym odcinku golizny, wyglądał jak pączek róży i przez ułamek sekundy Dicte pomyślała o przynależności. O pępowinie, która łączy matkę i dziecko. I o tym długim rozstaniu, które zaczyna się w momencie jej przecięcia.

– Ślicznie – powiedziała pod nosem i znów napiła się wina. Poczuła ciepło, które aksamitnie spłynęło w dół przełyku.

– Mamo! Tak się nie mówi.

– A jak? Zajebiście? Cool. Zmieniacie wyrazy w waszym słowniku jak rękawiczki.

Rose wzruszyła ramionami. Paradowała po pokoju. Rzuciła krytyczne spojrzenie na butelkę wina, która stała na środku stołu jak antena.

– Trzy kieliszki – zarządziła – według służby zdrowia.

– Amen. Amen. Aaaa-AAA-men – zaintonowała Dicte głosem księdza, ale mimo to odsunęła kieliszek od siebie.

– Obiecujesz? – Rose ruchem eksperta odrzuciła włosy z twarzy.

Dobry Boże! Świat stanął na głowie. Poczuła się jak mała dziewczynka, którą trzeba przywołać do porządku. Co się stało z jej autorytetem? Znikł razem z rozwodem, gdy dziecko odkryło, że rodzice też popełniają błędy? Rozwód był naprawdę kiepską reklamą.

– A tak w ogóle, to z kim idziesz do tego kina?

Rose usiadła naprzeciw niej. Wyglądała, jakby przygotowała się na dłuższą rozmowę.

– Chcesz kieliszek? – zaproponowała Dicte.

Jej córka zmarszczyła lekko nos, tak, że błysnął jej kolczyk. Pochyliła się i powąchała butelkę.

– Nie, dzięki.

– To leć po colę do lodówki. Posiedź tu trochę. Talk to me – powiedziała Dicte głosem Roberta De Niro. Ściągnęła to od Torstena, który z kolei spapugował go po komiku Aminie Jensenie.

Rose spojrzała na zegarek. Usiadła na brzegu krzesła.

– Zaraz ktoś po mnie przyjedzie, mamo.

Kiedy rodzice uświadamiają sobie, że coś się dzieje z ich dziećmi? Że one nagle, i to bez pytania, stają się dorosłe i zaczynają wiązać się z innymi ludźmi? Że budzą się ze swojej dziecięcej drzemki i potrzebują być przytulane i całowane nie tylko przez mamę i tatę, ale na przykład przez chłopców.

– Ile ma lat? – Dicte dobrze zdawała sobie sprawę z nieufności i zazdrości czających się w jej słowach. Głowę miała wypełnioną kotłującymi się emocjami. Czuła się jak matka wszystkich nadopiekuńczych matek.

– Osiemnaście.

Powiedziała to z dumą. Dicte próbowała zapanować nad sobą. O Boże, teorię miały już za sobą. Odbyły obowiązkową rozmowę o tabletkach antykoncepcyjnych.

Jednak teoria to jedno, a praktyka, jak wyraźnie czuła, wkrótce okaże się pewnie czymś innym.

– Imię?

– Jan.

– Klasa?

– Trzecia. Czy to przesłuchanie? – Rose powstrzymała chichot.

– Tak.

Rose przewróciła oczami, ale nie mogła ukryć uśmiechu.

– Czyim samochodem jeździ?

– Swoim.

O Boże. Było coraz gorzej. Młody chłopak z kasą. Na pewno zarobioną dzięki sprzedawaniu narkotyków niewinnym pierwszoklasistkom.

– Pracuje w firmie swojego ojca – przyszła z pomocą Rose.

Kapitalista, na pewno Torsten od razu by go tak podsumował. Własna firma. Własny samochód. Własna pierwszoklasistka. Ten facet nie spocznie, dopóki nie będzie miał wszystkiego.

– To jest firma audytorska.

Hieny. Ludzie, którzy żyją z potknięć nieszczęśników przejawiających ochotę na wydawanie większej ilości pieniędzy, niż zarabiają. Ale przynajmniej legalnie. Bezcelowo mieszała w makaronie.

Jakiś samochód wjechał na podjazd. Miękko i bez gwałtownego hamowania. Zawsze to coś. Cicho i dyskretnie dał sygnał klaksonem. Svendsen, który dopiero wrócił ze spaceru, podniósł głowę i szczeknął.

– Mądry pies. Pilnuje domu.

Rose wstała z miejsca. Przykucnęła i podrapała psa za uszami.

– Pilnuj mamy – rozkazała.

Zabrzmiało, jakby mówiła poważnie. Jakby to naprawdę było potrzebne – pomyślała Dicte i odstawiła kieliszek.

– Książę się nie przedstawi?

Rose zostawiła psa i wstała. Podeszła do niej z wyrazem twarzy dorosłej córki. Nachyliła się nad stołem. Dicte wyczuła zapach swoich perfum, które Rose najwidoczniej pożyczyła na tę okazję, a na policzku miękkie włosy i pocałunek.

– Innym razem, mamo. Chyba jeszcze za wcześnie.

– Och, jaka roztropna – powiedziała cicho Dicte i też ją pocałowała. – To pewnie po listonoszu.

– Na pewno nie po tobie ani po tacie. Poczekaj chwilę. – Rose roześmiała się.

Zniknęła na moment. Dicte słyszała, jak szafa w jej pokoju otwiera się i zamyka. Potem Rose wróciła z artystycznie owiniętym wokół szyi różowym szalem z kaszmiru za tysiąc koron.

– Nic z tego.

– A za dodatkowy kieliszek wina?

Zabrzmiało to jak akt desperacji. Dicte próbowała przypomnieć sobie czas, kiedy ona była nastolatką, ale nie mogła porównać go z życiem Rose.

– Dwa – negocjowała.

Na wskroś purytańska dusza Rose przeżywała katusze. To na pewno po mojej mamie – stwierdziła Dicte. W ich domu panował reżim w kwestii długich spódnic, a temu, kto próbował się przeciwstawić, grożono Sądem Ostatecznym. Rose nie wiedziała o tym zbyt wiele. Dicte specjalnie jej tego oszczędziła. Może jednak coś pozostało w genach? Dicte struchlała. A w niej? Nawet jeśli tak długo z tym walczyła?

– OK – powiedziała Rose głosem słodkim jak miód i już była za drzwiami.

Dicte patrzyła na butelkę z wrogością. Jakby to była jej wina, że siedzi tu sama, bez męża i dziecka, ma dom, który wymaga męskiej ręki, i za szefa redaktora, który potrzebuje kogoś, kim może pomiatać. Do tego dochodzi jeszcze parę poleceń służbowych, które dotknęły ją bardziej niż dotychczas. Czuła, że to wszystko wysysa z niej życie i siły. Przesłuchanie bladej, ale opanowanej położnej, która zbyt wiele nie powiedziała. Nastrój linczu wśród dziennikarzy i fotografów, głośno przeklinających fakt, że nie mogą zrobić takich zdjęć, jakie najbardziej by chcieli. Ochrona danych osobowych, kaptur na głowie i tak dalej. Jak zwierzę w rzeźni. No i Bo, który zniknął, gdy po obiedzie z Idą Marie wróciła do redakcji. Pojechał odebrać dziecko ze szkoły, wyjaśniła Cecilie, tak jakby wiedziała również, gdzie, kiedy, dlaczego i z kim zdradzał swoją żonę.

Dicte dłubała widelcem w makaronie. Słyszała ruszający samochód jeszcze długo po tym, jak Rose znikła ze swoim Janem. Warkot silnika dzwonił jej w uszach. Może to pierwsza poważna miłość? Trzeba postępować ostrożnie – upomniała samą siebie. Osłaniać, zamiast chować się w okopach. Użyć spokojnych argumentów, zamiast wywoływać zderzenie czołowe, które i tak wydawało się nieuniknione.

Przed oczami miała swoją córkę owiniętą różową chustą – prezentem od Torstena na zeszłoroczne święta. Podarunek przywoływał jej na myśl dręczące męża wyrzuty sumienia, bo już wtedy wiedziała, co się święci.

Chusta. Ta druga. Ta, która zajmowała jej myśli przez resztę dnia. Była szara. Mysioszara. Strasznie wybrudzona, bo od kilku dni leżała na brzegu rzeki, gdzie padał na nią deszcz, a wiatr rzucał nią jak pustą torebką z Bilki.

Gdy Dicte przyszła na komendę, John Wagner wyglądał na zrezygnowanego. Niemal zdesperowanego. Nie mówiąc zbyt wiele, zabrał ją na górę, do laboratorium, gdzie jeden z pracowników przyniósł na tacy chustę.

– Jesteście pewni, że to ma związek ze sprawą? – spytała, siadając i przyglądając się. Była to po prostu zwyczajna chusta. Ile można wyczytać z kawałka materiału? Istniały przecież jakieś granice, a ona nie była żadnym Sherlockiem Holmesem. Nie mogła gołym okiem zanalizować włókna i struktury.

– Możemy zdać się jedynie na trop psów – powiedział, zmęczony, i usiadł. – A one zazwyczaj się nie mylą.

– Nawet po takim czasie?

– Zareagowały tak, że nie było mowy o pomyłce.

– A co to za chusta?

Chciała już powiedzieć „turecka chusta”, ale się powstrzymała. Czy one miały jakąś nazwę? Tak jak jarmułka, kepi, turban czy fez? O tylu rzeczach nie miała pojęcia…

Westchnął.

– Nie wiemy, czy należała do muzułmanki. Oczywiście, są na niej włosy, ale to jeszcze niczego nie dowodzi.

– Kolor włosów?

– Ciemny – przyznał, wziął do ręki jeden z rogów i odwrócił metkę tak, żeby zobaczyła napis: „Made in Pakistan. 100% wool”.

– Wełna – powiedziała. – Z czego?

– Dowiemy się.

– Co z DNA?

Uśmiechnął się. Jego surowa twarz złagodniała.

– Szybko się uczysz. Analiza DNA zajmuje trochę czasu.

– Ale sprawdzacie to?

– Tak, tylko że nie mamy z czym porównać, nie licząc włosów znalezionych na ręczniku w koszu, a one najprawdopodobniej pasują do siebie. Nie mamy innych próbek DNA. Poza tym nie znaleziono żadnych odcisków palców na balii, skoro już mówimy o dowodach. Albo raczej ich braku – dodał.

– A co z DNA dziecka?

– Oczywiście, możemy ustalić, czy są więzi rodzinne, ale nie możemy zidentyfikować dziecka ani osoby, która nosiła tę chustę. Na razie.

Dicte znowu spojrzała na szal, który wyglądał raczej jak zafarbowana szmata. Trudno było sobie wyobrazić, że kiedyś był ładny i nowy.

– Czego potrzebujecie?

Spojrzał jej prosto w oczy, które wyrażały pełen profesjonalizm.

– Podejrzanego. Stoimy w martwym punkcie, więc przyda się każda poważna pomoc.

Odniosła wrażenie, że chciał powiedzieć coś więcej, ale się powstrzymał. Jakby brakowało mu kogoś, z kim mógłby porozmawiać, by zebrać pomysły. Przyszło jej na myśl, że kierował się tym samym co Kaiser. Wagner chciał poznać kobiecy punkt widzenia na tę sprawę. Zobaczyć to wszystko oczami matki i spróbować wejść w jej myśli i uczucia. Słyszeć, widzieć i czuć jak ona.

Dicte odwzajemniła jego spojrzenie i zobaczyła, że jego oczy ożywiły się. Poczuła własny strach i wiedziała, że on go widzi. Ale i tak nie zdawał sobie sprawy, jak był blisko. I jak dobrą miał intuicję, skoro zaprowadziła go do niej.

– Zawsze jest jakaś tajemnica – powiedział Wagner z wahaniem, a ona poczuła, jak przenika ją zimno. – Wydarzenie z przeszłości, które powraca i zmienia się w przestępstwo albo coś podobnego. To zdarza się bardzo często i mam przeczucie, że to właśnie tam powinniśmy szukać. Coś, co stało się lata temu, mogło być przyczyną tego zdarzenia.

Dicte siedziała całkiem cicho, jakby się obawiała, że jej ochronna zewnętrzna powłoka może pęknąć, jeśli tylko się poruszy. Jak szkło, które bardzo łatwo rozbić.

– Nie popierałem za bardzo tej teorii o młodej muzułmance – dodał – ale przez tę chustę nie mamy wyboru. To ogranicza nam swobodę działania.

Rozumiała. Nie mogli marnować swoich sił. Nie mogli rezygnować z ani jednego człowieka i szukać na chybił trafił.

– Ta chusta – odezwała się – może równie dobrze należeć do kogoś innego. Na przykład do mnie.

– Ale kartka z Koranu raczej nie.

– Chyba że chciałabym odwrócić od siebie uwagę policji i skierować ją na imigrantów, co nie jest takie trudne w dzisiejszych czasach. Wtedy mogłaby być moja.

Spojrzał na nią niemal z wdzięcznością.

– Jeśli chodzi o chustę, przez jakiś czas nie będziemy ujawniać tej informacji. Dla dobra śledztwa, jak to się mówi.

Kiwnęła głową. To było zrozumiałe.

– Ale jeśli będziecie mieli przełom…

– Wtedy dostaniesz cynk.

Telefon zadzwonił akurat, gdy kończyła ostatni kieliszek wina i makaron. Anne mówiła całkowicie opanowanym głosem. W tle słychać było jakieś rozmowy i kroki na długim korytarzu.

– Jeśli chcesz być przy porodzie, to przyjeżdżaj.

– Ida Marie?

– Może urodzić w każdej chwili.

– Zaraz tam będę.

Odłożyła słuchawkę. Ze zdenerwowania momentalnie wytrzeźwiała. Już chciała szukać kluczyków do samochodu, gdy w jej głowie pojawiła się postać Rose. Pokiwała na Dicte palcem i przemówiła: „Cztery kieliszki! Co ty wyprawiasz, mamo?”.

Dicte zadzwoniła po taksówkę.