21

– Wszystko w porządku, tak? Powiedz, że wszystko w porządku – pytała zdezorientowana Ida Marie.

Anne czuła dłoń, która ją mocno trzymała. Zaciskała się, gdy nadchodził skurcz.

– Oczywiście, że tak – uspokajała. – Przyj.

Ida Marie słuchała. Anne widziała, jak stojąca obok Dicte kładzie przyjaciółce na czoło zimny ręcznik. Ida Marie miała duże rozwarcie i poród przebiegał podręcznikowo. Ale panowało takie napięcie… Jakby całe pomieszczenie trzeszczało. Może powinna była polecić jej jakiś inny szpital? Dla spokoju ducha.

Odrzuciła tę myśl. Absurd. Są przecież na największym bloku porodowym w kraju i nie ma się czym niepokoić. Tutaj wszystko jest pod kontrolą.

– Świetnie – chwaliła. – Wszystko na pewno będzie dobrze. Nawet nie myśl inaczej.

Jednak w głębi ducha Anne wiedziała, że tu nie tyle chodzi o myśli, co raczej o uczucia Idy Marie. Niepokój to naturalna rzecz, gdy ma się przeświadczenie, że zostało się pozostawionym samemu sobie w ten być może najważniejszy dzień w życiu.

Anne przeklęła w duchu Theisa i matkę Idy Marie i posłała swoje myśli daleko, aż do Stanów Zjednoczonych i tej głupiej Metropolitan Opera, niech ją wszyscy diabli!

Na szczęście Anne była akurat na dyżurze, kiedy Ida Marie zadzwoniła z katedry. Panika w jej głosie postawiła położną w stan gotowości. Nie chodziło o to, co powiedziała, a raczej o jej ton. Wysoki i płaczliwy jak u dziecka. „Chyba odeszły mi wody” – wydusiła do słuchawki przyjaciółka. Tylko tyle. Anne wytłumaczyła spokojnie Idzie Marie, co ma robić. Porozmawiała z jej kolegą z chóru, który miał odwieźć rodzącą do szpitala. Uspokoiła go i objaśniła, co się stało, co się może dziać, co powinien zrobić, oraz poinformowała o tym, co najprawdopodobniej się nie wydarzy.

– Spokojnie – powiedziała. – Na pewno zdążycie. Dzieci z reguły nie rodzą się w ciągu sekundy.

Ale oczywiście niczego nie można było przewidzieć. Dziecko mogło przyjść na świat na środku podłogi albo w samochodzie w drodze do szpitala. Takie rzeczy się zdarzały, czasami jednak lepiej było po prostu zaufać swojemu doświadczeniu.

– Niech pan pomoże jej wsiąść do samochodu, jedzie powoli i mierzy czas pomiędzy skurczami. Bez paniki.

W końcu dotarli. Ida Marie była zgięta wpół jak starsza kobieta z chorym kręgosłupem. Gdy Anne ją zobaczyła, wiedziała, że to nie potrwa długo.

Ida Marie pociła się, siedząc w łóżku. Jej nieruchome spojrzenie sprawiało, że wyglądała, jakby ktoś przyłożył jej do głowy pistolet.

– Powinnaś się cieszyć, kochanie – powiedziała Anne spokojnie. – Zaraz tu będzie. Zaraz zobaczysz swojego synka.

Na USG widziały już płeć dziecka.

– Jak będzie miał na imię? – zapytała Dicte, która przyjechała taksówką i przyniosła z sobą zapach wina. Ten rozwód był winny wielu rzeczy.

– Jeszcze za wcześnie. – Ida Marie z trudem łapała powietrze. Zrobiła się przesądna, co było dość typowe wśród rodzących. Przestały rozmawiać.

Zanim zobaczyły włosy dziecka, a zaraz po nich całą główkę, minęły dwie godziny. Coś chlupnęło i Anne wyciągnęła niemowlę – leżało na porodówce w świetle neonówek, usmarowane śluzem i krwią. Szybka kontrola, odśluzowanie buzi i wielki krzyk. Pierwszy dźwięk, wołanie o mamę i bezpieczeństwo.

– Podaj mi go – powiedziała szeptem Ida Marie, której włosy kleiły się od potu, a twarz była czerwona i opuchnięta. Ledwo można było ją poznać. – Chcę zobaczyć mojego synka.

– Chłopak jak malowany – oceniła Anne. – Na piątkę. Dobrze się z Theisem spisaliście.

Pochyliła się razem z dzieckiem, a Ida Marie wyciągnęła ręce. W spojrzeniu młodej mamy widać było jeszcze panikę i Anne pomyślała o depresjach poporodowych i podobnych sprawach. Zdarzało się, że poród przebiegał podręcznikowo, ale to, co się działo po nim, już nie. Zwłaszcza gdy wcześniej coś było nie w porządku, a kobieta znajdowała się pod presją. Jeżeli w małżeństwie lub w całej rodzinie był jakiś problem.

W momencie gdy Ida Marie przejmowała chłopca, pomyślała o dziecku w rzece i poczuła, jak gdzieś w brzuchu zawiązuje się jej wielki supeł. Wpatrywała się w dziecko. Trzymała je w pewnej odległości od siebie, jakby się bała, że może je czymś zarazić. Obserwowała każdy najmniejszy ruch, każdą zmarszczkę i fałdkę na jego małym ciałku.

Maluch zakwilił. Poruszył rękami. I wtedy uczucie szczęścia przeważyło, a strach i panika gdzieś przepadły. Zmęczona Ida Marie uśmiechnęła się i przytuliła chłopca. Po policzkach popłynęły jej błyszczące łzy. Pocałowała go kilka razy.

– Jest taki śliczny. Taki cudowny – powiedziała ochrypłym głosem. Śmiała się i płakała naraz.

Anne poczuła napływające łzy i ulgę, która jak łopoczący skrzydłami ptak ściągnęła z niej wielki ciężar. Sytuacja przypominała zupełnie zwyczajny mały cud, którego wielokrotnie już miała szczęście być świadkiem.

– Martin – wyszeptała Ida Marie uroczyście. – Martin Roger Svensson Henriksen.

Dicte się roześmiała, a Anne odetchnęła z ulgą. Słyszała już gorsze pomysły, kiedy pary bez ślubu zostawały rodzicami.

Nastrój euforii panował aż do następnego dnia. Anne dziwiła się, że ogarnął także i ją, bo przeżyła już trochę jako położna. Mały Martin był ślicznym zdrowym chłopcem, ważącym 3500 gramów. Patrzenie na matkę z dzieckiem naprawdę sprawiało Anne ogromną radość. Można było zapomnieć o wszystkim co złe. Jakby narodziny przyćmiły ostatnie wydarzenia. Szczęście Idy Marie było tego warte. Theis zjawił się później tego samego dnia, a jej mama zadzwoniła i płakała ze szczęścia z okazji narodzin pierwszego wnuka. Wszystko idzie tak, jak powinno – rozmyślała Anne, popijając kawę w pokoju Idy Marie, kiedy wbiegła Maria.

– Anne, telefon.

– Kto dzwoni?

– Szpital okręgowy – powiedziała Maria ze zdziwieniem, a Anne poczuła serce w gardle i rosnące ciśnienie, ale zapanowała nad tym. Muszę zrównoważyć doznane szczęście – pomyślała, podnosząc słuchawkę. Dowiedziała się, że ktoś wycofał się z kolejki i może przyjść jutro. Godzina jedenasta, mammografia.

Przeciwstawić się. Napełnić się szczęściem, żeby nie było miejsca na nieszczęście. Niedola nie będzie miała gdzie się rozplenić, jeśli nadejdzie. Pochłoną ją wszystkie dobre rzeczy.

Obudziła się gotowa do walki. Przygotowywała się wiele godzin. Te same słowa kołatały jej w głowie, kiedy asystentka układała jej piersi, żeby zrobić zdjęcie rentgenowskie.

Cofnęła się myślami w przeszłość. O wiele lat, do momentu kiedy urodziła Jacoba. I jeszcze wcześniej. Próbowała przywoływać tylko dobre wspomnienia, ale on i tak się pojawiał. Mężczyzna w sutannie. Jej ojciec. Z krzaczastymi brwiami i spojrzeniem utkwionym w niej, małej dziewczynce, która siedziała zmarznięta na ławce w kościele i machała nogami w powietrzu. „Siedź spokojnie, Anne”. Więc siedziała. Cichutko jak myszka. Mama była u dentysty, a tata ćwiczył wygłaszanie słów, które miał powiedzieć ludziom w niedzielę. Słów, takich jak potępienie, przebaczenie i miłość Ojca, która jest taka wielka, taka wielka… Nieskończona.

„Zimno mi” – chciało powiedzieć dziecko, ale nie miało odwagi. Bo mężczyzna, który był jej ojcem, wyglądał na złego i niebezpiecznego. Jeśli nie uważała, mogła usłyszeć rzeczy, o których wcale nie chciała wiedzieć: że w rzeczywistości nie jest jego dzieckiem i że żałuje, że się zgodził, gdy jego żona błagała, żebrała i prosiła o to, by adoptowali dziecko z obcego kraju.

„Nie jesteś krwią z mojej krwi – mówił z ambony, a ona nadal machała nóżkami, żeby trochę się ogrzać. – Boże, wybacz mi, że nie kocham cię tak, jakbyś była moim własnym dzieckiem”. Potem odchodził od kazalnicy i kończył ćwiczenia. Wracali razem w ciszy na plebanię i czekali na mamę, której na szczęście było wszystko jedno, czyim Anne jest dzieckiem.

– Będzie lepiej, jak zrobimy biopsję – powiedział lekarz i pokazał jej guz na zdjęciu.

Oto i on. Niezbyt duży. Zły duch jej ostatnich dni.

– Oczywiście – powiedziała suchym głosem. – Kiedy?

– Najszybciej jak to możliwe. Postaramy się znaleźć jakiś termin w następnym tygodniu.

– Myśli pan, że to rak?

Pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć, że to może być rak, ale nie musi, o czym zresztą dobrze wiedziała.

– Wygląda trochę podejrzanie, ale bądźmy dobrej myśli. Ma pani statystykę po swojej stronie – odparł i wstał.

Mechanicznie przytaknęła i zatęskniła za szczęściem. Nie uważała statystyki za dobrego obrońcę.

Ale nic nie było pewne. To mógł być tylko tłuszczak. Coś niegroźnego. Musiała o tym pamiętać, żeby bez powodu nie wpadać w panikę. To byłoby naprawdę głupie. Zmarnowane siły – pocieszała się, parkując samochód przy klinice w Skejby i idąc w kierunku wejścia.

Kiwnęła głową w stronę ochrony i zwróciła uwagę na oddziałowe dziecięce łóżeczko na kółkach, które stało w rogu. Zawróciła i wzięła je ze sobą. Co za bałagan – pomyślała. Jakby ludzie nie mogli trochę pomyśleć i odwozić łóżeczek na oddział, gdzie były pilnie potrzebne. Odnotowała sobie, że muszą poruszyć ten problem na kolejnym zebraniu i uczulić na to młode mamy. Zdziwiła się, że w ogóle może myśleć, że po rozmowie z lekarzem normalnie funkcjonuje. Podejrzane.

Pchnęła drzwi na oddział. Przeszła parę kroków i zatrzymała się skołowana. Analizowała. Zastanawiała się. I nagle zrozumiała dlaczego. To przez to, do czego nie była tu przyzwyczajona. Absolutną ciszę.