Ten sen był biały. Jakby szalała zamieć śnieżna, która przewróciła drzewa i wiała prosto w twarz i oczy, aż leciały łzy. A potem burza zniknęła i zostawiła ten skrzący dywan.
W tym śnie był jakiś mężczyzna. Jego brązowe oczy kontrastowały z bielą. Były przyjazne, jakby chciały się nią zająć. Powiedzieć jej, że wszystko będzie dobrze, że może spać spokojnie. Zatopić się w ten śnieg i ciszę.
Ale ona nie mogła. Musiała wstać. Musiała unieść się w powietrze, lecieć nad białą krainą, która znikała gdzieś w dole. Była ptakiem frunącym nisko nad ziemią, sunęła nad rozciągniętymi polami i pod białymi mostami. Patrzyła na to wszystko i czuła się taka lekka. Ale potem pojawiło się coś ciemnego, niebezpiecznego, jak w kalejdoskopie zmieniającego biel w czerń. Odgłos, który przypominał dźwięk miechu. Kroki, które się od niej oddalały. Ciche kwilenie. A później znów zapanowała cisza. Jak wtedy, gdy po skończonym przyjęciu patrzy się na resztki. Na opróżnione do połowy butelki, wypełnione popielniczki i okno, otwarte, żeby w domu się wywietrzyło. Właśnie tak jej to utkwiło w pamięci. Jak wrażenia po imprezie.
Ida Marie otworzyła oczy. Zobaczyła biały sufit. To on był jej zimową krainą. Otwarte okno. Poczuła chłód, poczuła swoje ciało – mniejsze, ale mimo to ciężkie i zmęczone po porodzie. Wyciągnęła rękę po łóżeczko, ale natrafiła na pustkę.
– Moje dziecko! – zawołała. – Martin!
Zdezorientowana rozejrzała się po sali. Kobieta na drugim łóżku poruszyła się niespokojnie, ale spała dalej. Wysokie łóżeczko z dzieckiem, dziewczynką, stało obok niej. Drzwi na korytarz były otwarte, ale nie dochodził żaden dźwięk, jakby wszyscy wyszli na przerwę.
Ida Marie odsunęła kołdrę i postawiła bose stopy na zakurzonej podłodze. Poczuła ciężar w dole podbrzusza, tak jakby chciało jej się sikać. No, czyli tak to jest po porodzie – uświadomiła sobie. Jakby wszystko miało wypaść.
Na korytarzu spotkała położną. Niecierpliwie pociągnęła ją za rękaw, za co została obrzucona surowym spojrzeniem.
– Gdzie on jest? Moje dziecko. Leżał w łóżeczku obok mnie, a teraz go nie ma – słowa przychodziły z trudnością. Musiała szeptać.
Położna wyglądała na kompetentną.
– Na pewno jest jakieś wytłumaczenie – powiedziała. – Sprawdzę to.
– Teraz?
– Tak, od razu.
Położna skręciła. Szła korytarzem szybkim krokiem. Coś w jej postawie mówiło, że nie wszystko jest w porządku. Nie zdarzało się, żeby ktoś zasypiał z dzieckiem i budził się bez niego. Jeśli czyjeś niemowlę musiało jechać na badanie, chyba informowało się wcześniej matkę, prawda?
Badanie? Ale na co? Czy coś jest nie w porządku? Czyżby włożyli go do inkubatora bez jej wiedzy? Skuliła się na krześle na korytarzu. Siedziała tak i się bujała, a obok przechodzili jacyś ludzie. Tęskniła za tym małym ciałkiem przytulonym do niej. Za zapachem noworodka i za tym, jak ssał jej pierś. Bolało ją w środku. W takim stanie znalazła ją Anne.
– Czemu tu siedzisz? Gdzie jest Martin? Ida Marie, co się stało?
– Nie ma go – gdy wypowiadała te słowa, dotarł do niej ich sens. Czy najgorszy koszmar stał się rzeczywistością?
Z trudem łapała powietrze. Przyciskała do piersi zaciśnięte pięści, żeby nie wyskoczyło jej serce. Prawie nie słyszała własnej paniki i nie widziała łez, które spadały na białą szpitalną koszulę.
– Gdzie on jest? Gdzie jest moje dziecko? – Patrzyła na Anne, ale w ogóle nie widziała jej twarzy.
Wszystko było jak w migającym ekranie telewizora. To, co działo się potem, widziała jak na zwolnionym filmie. Wróciła położna i rozmawiała z Anne. Coś o tym drugim dziecku, że ktoś napisał mu na czole słowo śmierć. To nie mogło się znowu stać – pomyślała Anne i być może powiedziała to na głos: nie wszystkie dzieci.
Z ich stłumionych nerwowych głosów Ida Marie wywnioskowała, że to prawda. Chodziło o kobietę, z którą dzieliła salę. To jej córeczce, która miała zaledwie dziesięć godzin, ktoś napisał to na czole… Ale dziecko zostało. Jej sąsiadka miała swoje dziecko, które mogła przytulić.
Ida Marie nie wiedziała, skąd przyszło to uczucie. Nie mogła nic zrobić, gdy nagle nią zawładnęło. Wściekłość. Rozpacz. Bezsilność. Dlaczego akurat ona? Dlaczego jej dziecko? Dlaczego nie tamtej? Nie jej córeczka? Tamta miała już dwóch synów, a ona tylko Martina. Buzowały w niej uczucia, próbowały wydostać się na powierzchnię.
Pojawili się inni ludzie, ktoś uciszał podniesione głosy. Biały sufit wirował, a tęsknota szarpała całym ciałem Idy Marie. Na koniec rozległ się krzyk. Całkowicie pogrążona w rozpaczy Ida Marie poczuła, jak paraliżuje ją strach. Z całą pewnością wiedziała jedno. Płakała, szlochała i krzyczała, że bez Martina nie chce żyć.