23

Może to przez poród, a może z innego powodu. Przez to, co dręczyło ją w środku. Rozpierało jak fermentujące owoce pod wiekiem słoika.

Nie udało jej się zbyt dużo zrobić. Dicte zadzwoniła do kilku miejsc, ale to jej za bardzo nie pomogło. Poszła na spacer z psem, bo pogoda była jeszcze w miarę znośna. Przemyślała parę rzeczy i postanowiła unikać kontaktu z Kaiserem. Dyżur w domu. Jak należało to w ogóle traktować?

Za oknem zimny jak lód deszcz smagał gałęzie drzew, a w kominku było słychać szum wiatru. Musiała położyć się na chwilę na kanapie, bo zaczęło się jej kręcić w głowie. Krew. Obrazy. Cieknący pot i poskręcane od wilgoci włosy. Może to był początek choroby? Grypy. Na pewno dlatego tak się czuła.

Dicte owinęła się w koc i patrzyła w sufit. Narodziny dziecka. Były jednocześnie piękne i okrutne. Niezapomniane. Jak wtedy, gdy to ona rodziła. Leżała i czuła, jak coś ją rozrywa od środka. I strach, taki jak u Idy Marie, w decydującym momencie. Była obezwładniona uczuciami, z których istnienia nie zdawała sobie wcześniej sprawy. W połączeniu z lekką gorączką przywołało to dobrze jej znany film. Czuła ucisk w gardle. Wszędzie widziała płynącą ludzką krew. Po schodach w dół, do szkoły. Po tych trzynastu stopniach, które tak często liczyła. Na ulicy, gdzie w kompletnej ciszy stała ona. I zapach tej czerwonej, lepkiej, śmierdzącej cieczy. W niektórych miejscach, tam, gdzie jeszcze wypływała z otwartych ran, była trochę jaśniejsza. W rogach i zakamarkach, gdzie zbierała się i zastygała, miała niemal czarny kolor. Krzyk, który później zamierał na suchych ustach. Jej nauczyciele. Jej koledzy. Dzień Sądu Ostatecznego oddzielił potępionych od wybranych.

Podniosła się na łokciu i wypiła wodę ze stojącej na stole obok szklanki. Musi przestać. Zapomnieć to, co w nią wrosło. Wykasować z twardego dysku, jak powiedziałaby Rose. Po tylu latach musiało to przecież trochę wyblaknąć i stracić na sile.

I straciło. Otrzymała w zamian normalne życie. Ale nie całkiem. Nigdy w stu procentach. Sto procent może zresztą w ogóle nie istniało. W każdym razie nie dla niej. Nie było takie, jak ona to pojmowała – może zupełnie błędnie.

Dicte zamknęła oczy i opadła z powrotem na kanapę, oparła głowę o poduszkę, którą przyniosła z sypialni. Myśli wirowały. Wysoko w górze, a potem blisko jak ptaki w prądzie powietrznym.

Jej taktyka zawiodła. Może nadszedł czas na inną. Na to, żeby spojrzeć demonom prosto w oczy, zamiast odwracać się do nich plecami. Przeszedł ją dreszcz, więc owinęła się kocem jeszcze ciaśniej. W jej głowie dudniło. Miała wrażenie, że bębnienie deszczu o szybę przeniosło się pod jej czaszkę. Na pewno była chora.

Ledwo usłyszała ten dźwięk w szumiącym deszczu. Najpierw ciche pukanie w szybę, które łaskotało ucho. Potem odgłos narastał, stał się bardziej uporczywy, wręcz agresywny. Odsunęła koc. Obróciła się na kanapie. Rozważała, czy nie przynieść zatyczek do uszu, które miała w sypialni, bo od początku nie mogła się przyzwyczaić do hałasujących w nocy sów i domu, który trzeszczał, jakby na strychu osiedlił się jakiś bezdomny. Chciała, żeby ten dźwięk zniknął.

Później jednak zauważyła jego. Stał po drugiej stronie drzwi do ogrodu z nosem przyciśniętym do szyby jak dziecko, ale nie był nawet w połowie tak radosny. Właściwie wyglądał na zrozpaczonego. Dał jej znać ręką, żeby go wpuściła. Powoli stanęła.

– Nie mogłeś zadzwonić?

Wniósł wodę na dywan. Położył ręce na jej ramionach i opowiedział wszystko, podczas gdy ona odruchowo zatykała uszy dłońmi.

– Nie! Powiedz, że to nieprawda! To nie może być prawda! – Jej słowa były niezgrabne. Niemelodyjne, jakby nie pasowały do sytuacji.

– Chodź tu, usiądź. – Bo zaprowadził ją na kanapę.

Osunęła się na jej brzeg. Cała się trzęsła.

– To jakieś kłamstwo. Kto ci to powiedział?

– Anne, twoja przyjaciółka.

Wziął koc, przykrył ją i przytrzymywał go ramieniem.

– Dlaczego tobie?

Patrzyła na niego i wiedziała, że widział jej nieufność.

– Twój telefon nie odpowiadał, nie mogła się do ciebie dodzwonić.

– A komórka? – pytała teraz jak na przesłuchaniu.

– Nie odbierałaś. – Wzruszył ramionami. Zabrał ramię, więc koc od razu spadł.

– Nie słyszałam. To niemożliwe, żeby dwa naraz się zepsuły.

Skoczyła z miejsca. W głowie migało jej słowo „zamach”. Na straży. Trzeba mieć się na baczności. Zwłaszcza teraz. Podniosła słuchawkę telefaksu stojącego w przedpokoju.

– Nie ma sygnału!

Rzuciła się w pogoń za komórką, żeby czymś się zająć. Czuła nierówny puls, gdy przeszukiwała pomieszczenie po pomieszczeniu i nie mogła jej znaleźć. Popatrzyła z ukosa na Svendsena, który jako jedyny porządnie przywitał Bo. Rozłożył się u stóp fotografa i łagodnie gryzł jego palce.

Bo cały czas siedział. Mówił do psa przytłumionym głosem.

– Pomóż mi. Zaraz oszaleję! – Dicte przeszukiwała torebkę, półki i kieszenie płaszcza. – A przecież jestem dziennikarką.

W innej sytuacji, innego dnia na pewno powiedziałby coś złośliwego. Teraz wziął swój telefon i wystukał jej numer. Rozległ się cichy dzwonek. Poszła w kierunku tego dźwięku. Nachyliła się nad koszem psa i szukała między starymi kocami. Wyciągnęła aparat.

– W dodatku zżarł antenę.

Płakała. Czuła się głupio i nie na miejscu, myśląc o tej beznadziejnej komórce i zaginionym dziecku Idy Marie. Zaczęła się trząść.

– Co teraz? Co, do diabła, robimy?

Płacz przeszedł w szloch. Stała na środku pokoju. Chciała ochraniać siebie i najbliższych. Pojechać po Rose do szkoły. Zapakować ją w pudełko wypełnione watą i zapieczętować. Zamknąć Svendsena w środku, żeby nie ukradł go jakiś szaleniec. Osiodłać konia, wyruszyć w świat, żeby ratować dziecko Idy Marie.

– Ono nie może zniknąć. Po prostu nie może. Przecież jest Idy Marie, do cholery! Co w końcu z tą położną? Złapali nie tę co trzeba?

Znów był przy niej, przyciągnął ją do siebie, spokojnie głaskał.

– Chodź. Musimy jechać do szpitala.

Spojrzała na niego z wyrzutem.

– Myślisz tylko o artykule, o gazecie, o deadlinie.

Pokręcił głową na ten kolejny dowód braku zaufania. Przeszło jej przez myśl, że mógłby je zbierać.

– Myślę o tobie – powiedział.

Jechali w ciszy. Komórka ogłosiła brak zasięgu, a Dicte oczyma wyobraźni od razu zobaczyła za oknem cień z sekatorem, który przecinał kabel. Błąd sieci. Błąd szpitala. Zaniedbanie środków ostrożności. Czy to się nigdy nie kończy?

– Jak to się mogło stać?

Westchnął. Zwolnił przy Ny Mølle i zakręcił tak ostrożnie, jakby wiózł w samochodzie dynamit.

– Takie rzeczy się zdarzają – spróbował. – Dzieci są czasami porywane.

– No, ale co z tymi napisami na czole? Przecież to jakieś szaleństwo. – Spojrzała na niego z powątpiewaniem. Zanim to powiedziała, patrzyła chwilę przez okno na drogę. – Czyli na wolności jest szaleniec? To nie był tylko głupi kawał?

Już samo słowo „szaleniec” przyprawiało ją o dreszcze. Takich wyrazów używało się chyba tylko na filmach.

– Na to wygląda. – Bo kiwnął głową.

Znowu cisza. Jechali przez starą część Skejby. Gdy skręcili w stronę szpitala, pomyślała, że przypomina to scenę z amerykańskiego serialu. Pełno było tam policyjnych wozów z włączonymi kogutami, psów i ludzi w mundurach, którzy chodzili w deszczu i wyglądali, jakby zgubili coś bardzo ważnego.

Musieli zadzwonić po Anne, żeby wpuszczono ich do środka. Przyszła. Dicte jeszcze nigdy nie widziała jej w takim stanie. Nigdy nie widziała, żeby jej twarz była tak zapadnięta, a oczy bez wyrazu. Piękne skośne oczy, w których teraz nie było śladu nadziei.

– Dzwoniłam i dzwoniłam – zaczęła smutno Anne.

Dicte poczuła jej ciepły oddech, gdy się do siebie przytuliły. Wcześniej Anne unikała takich czułości.

– Potrzebowałam cię – dodała cicho. – Powinnam ją odesłać, żeby rodziła gdzie indziej.

– Bzdura – odparła Dicte. – Zrobiłaś, co mogłaś.

– To by się nie wydarzyło, gdyby urodziła w Order Sygehus albo w innym miejscu. – W głosie Anne była złość. – Ale przecież wszystko było już wyjaśnione. Jak mogliśmy coś takiego przewidzieć? Dziecko Idy Marie. Dlaczego akurat jej? Dlaczego w ogóle czyjeś dziecko? – Gdzieś zniknął spokój Anne, był bardzo daleko.

Dicte odzyskała kontrolę nad swoim głosem.

– Opowiedz teraz, co się stało. Jak?

Szły korytarzem, trzymając się za ręce, Bo zaraz za nimi. Dicte zauważyła, że nie zabrał swoich aparatów.

Anne opowiadała. O dziwnym przeczuciu, gdy przyjechała do szpitala. I ciszy. O siedzącej na krześle bosej Idzie Marie. O dziecku, które zniknęło bez śladu. O drugim dziecku z napisem na czole, jakby ktoś nie chciał pozostawić żadnych wątpliwości. Jakby przestępca pragnął przekazać za pomocą swojego chorego kodu, że Martin też ma umrzeć. O policji, która przyjechała i zadawała wiele razy te same pytania. O zachowaniu Idy Marie, która nagle rzuciła się ze szlochem w ramiona jakiegoś policjanta i nie chciała go puścić.

– Teraz dostała coś na uspokojenie – powiedziała Anne beznamiętnym głosem.

Dicte pomyślała, że to było coś, czego z pewnością wszystkie potrzebowały. Czegoś na uspokojenie, nieważne, czy w formie tabletek, czy innego człowieka, któremu można rzucić się na szyję i wypłakać w jego ramionach.

Ida Marie leżała w łóżku i wpatrywała się w sufit. Najwyraźniej tylko częściowo przytomna. Cichy, trochę zwierzęcy jęk wydobywał się z jej popękanych ust. Komisarz John Wagner siedział obok i nieco niezgrabnie trzymał ją za rękę. Widział, że weszli, ale jej nie puścił.

Dicte skinęła głową. Anne wyjaśniła.

– To przyjaciółka moja i Idy Marie, Dicte Svendsen. Była wczoraj przy porodzie. A to jej kolega, Bo.

– Dziękuję, my się już znamy. – Wagner skinął głową w ich stronę. – Jesteście w pracy?

Dicte nie była przygotowana na to pytanie. Przez moment się wahała. Kim była? Przyjaciółką czy dziennikarką? Nie mogła tak po prostu o tym zapomnieć.

– Jesteśmy tu, żeby pomóc – powiedział Bo. – Anne zadzwoniła do naszej redakcji.

Dicte przemknęła przez głowę myśl, że Anne nie zadzwoniła do niego. Sam przyszedł, nie pytając nikogo o zdanie. Jakby było oczywiste, że jego to też dotyczyło. Może miał rację.

– Czyli nic o tym nie napiszesz? – kontynuował John Wagner.

Co by powiedział na to Kaiser? Myśli wirowały. Ta historia powinna przecież zostać opublikowana. Ktoś powinien ją opisać. Delikatnie. Z uczuciem. Szlag by trafił taką pracę.

– Tylko wtedy, jeśli się zgodzicie – odparła. – I tylko tyle, ile pozwolicie ujawnić.

Patrzył na nią niezdecydowany. Z tym samym wyrazem twarzy co wcześniej. Jakby nie mógł jej rozgryźć, zrozumieć, dlaczego cały czas na nią trafia. Dlaczego niekiedy ona wie więcej niż on. Gdyby znalazł odpowiedzi na te pytania, ona chętnie by je usłyszała.

– Wczoraj wieczorem… – Wagner westchnął w końcu. Podszedł do okna i stał odwrócony do nich plecami. – Czy zwróciliście na coś uwagę? Na coś podejrzanego? Albo może wcześniej?

Dicte wróciła myślami do przeszłości. Szukała. Przypomniała sobie, jak przyjechała taksówką do szpitala i zaprowadzono ją na salę, gdzie Ida Marie leżała w łóżku, jęcząc z bólu. Jak wszystko całkiem naturalnie kręciło się wokół niej. Wszystkie myśli i czyny.

– Nic – powiedziała i pokręciła głową.

Zwrócił się do Anne z pytaniem w spojrzeniu. Ona też próbowała sobie przypomnieć. Wyliczyła wszystko, co robiła. Wszystko przebiegało podręcznikowo i profesjonalnie.

– Ida Marie się bała – dodała mimo wszystko.

– Porodu?

Przytaknęła.

– Bała się od dawna. Po tym wszystkim, co się stało. Tak jakby myślała, że to jakiś rodzaj klątwy. Bała się o dziecko i że coś się wydarzy.

Wagner stał cicho przy oknie. Dicte pomyślała, że na jego twarzy widać zmęczenie. Tego mogło być za wiele nawet dla doświadczonego policjanta. Potarł twarz dłońmi.

– Coś poza tym? Jakieś szczegóły? Cokolwiek.

Cisza. Wagner pochylił głowę w stronę szyby i deszczu padającego na podwórku. Bo westchnął prawie bezdźwięcznie i opadł na krzesło. Wtedy Anne wydała z siebie cichy jęk.

– Łóżeczko.

– Jakie łóżeczko? – Wagner uniósł brwi.

– Dziecięce.

– Można prosić o wyjaśnienie?

– Jak najłatwiej uprowadzić stąd dziecko? Nikt przecież nie nosi tu swoich dzieci na rękach. Wozi się je w takich wysokich łóżeczkach z przezroczystego plastiku.

– I? – ponaglił Wagner, który w dalszym ciągu wyglądał na zdezorientowanego.

Anne wstała. Przycisnęła do ust dłonie, a potem przeczesała nimi włosy.

– O wpół do pierwszej, kiedy przyjechałam do pracy, przy wejściu do szpitala stało łóżeczko. To było dziwne. Ktoś zawiózł swoje dziecko do drzwi, a potem pojechał do domu. Nie odstawił łóżeczka na miejsce. Niechlujnie.

Wagner podszedł do niej i mocno ją chwycił.

– Gdzie jest to łóżko?

– Odstawiłam je na miejsce.

Westchnął, nie wydając z siebie żadnego dźwięku.

– Dokąd? Możesz je odnaleźć?

– Tak sądzę.

Anne zniknęła za drzwiami. Mijały minuty. Ida Marie marszczyła czoło w swoim półśnie. Patrzyli na siebie, ale nikt nic nie mówił. W końcu Wagner odchrząknął i już miał rozpocząć rozmowę, gdy drzwi się otworzyły i Anne wepchnęła do środka wysokie łóżeczko. Miała czerwone plamy na policzkach, a jej oczy były jeszcze bardziej opuchnięte.

– Oto ono – powiedziała krótko. – Jest na nim numer.