Villavejen w Viby była pogrążona w głębokim śnie. Jego dom nie stanowił wyjątku. Znajdował się na końcu szeregu i był dokładnie tak ciemny jak pozostałe, zajmowane przez starsze małżeństwa albo samotnych ludzi. Takich jak na przykład ta zabawna wdowa Elisabeth Vinter, która mieszka obok niego i która czasem przychodzi i skarży się, gdy wyłącza muzykę: „Panie Wagner. Niech pan pamięta, że ma pan nazwisko, które zobowiązuje. W innym przypadku będę zmuszona złożyć na pana skargę w gminie”. Zwłaszcza po śmierci Niny zaczęła częściej zachodzić ze świeżo upieczonym ciastem albo bułeczkami w ramach pocieszenia.
Ale nie wszyscy byli tacy mili. Na przykład Jespersenowie, którzy mieszkają na końcu ulicy, twierdzą, że jego kot poluje na ptaki w ich ogrodzie. Właśnie, Robin. Właściwie to już dawno przeniósł się pięć numerów dalej, do Hanne. Wagner rzadko go widywał.
Sierżant wjechał samochodem do garażu i wyłowił klucze. Zanim wysiadł, siedział przez chwilę w ciemności, wdychając zapach oleju i torfu ogrodowego. Musiał w końcu nawieźć ogród, ale nie udało mu się zbyt wiele zrobić. Worek stał oparty o ścianę. Wagner spojrzał na niego, gdy otwierał drzwi od garażu. Prawie nigdy nie używał głównego wejścia. Właściwie to niemal nie korzystał ze swojego domu. Wolał pracować albo siedzieć u swojej siostry.
W domu wiało pustką. Wydawało mu się, że gdyby krzyknął, odpowiedziałoby mu echo. Nie próbował. Zdjął kurtkę i powiesił ją na wieszaku w przedpokoju. Przechodząc obok pokoju dziecięcego, celowo odwrócił wzrok. Alexander był u Hanne. Zadzwoniła i zameldowała mu to. Bez cienia wyrzutu w głosie, ale mimo to gryzło go sumienie. Nie wolno ot tak podrzucać komuś swojego dziecka, nawet jeśli tym kimś jest rodzona siostra, która w dodatku mieszka przy tej samej ulicy. Każdy sam powinien ponosić konsekwencje. Był odpowiedzialny nie tylko za łapanie przestępców, ale również za własne dziecko. Choroba i śmierć Niny były przecież dla chłopca piekłem. W dodatku miał ojca, który od czasu do czasu znikał z jego życia. Dawał się wciągnąć w pogoń. Właśnie to robił. To weszło mu w krew. Rozwinęło w nim instynkt.
Zrobił sobie kanapkę z kiełbasą i odnotował w pamięci, że skończyła się margaryna. A jeśli już o tym mowa, to brakowało też chleba. Poza tym kuchence i zlewozmywakowi przydałoby się porządne szorowanie. Jak i zresztą całemu domowi, ale nie miał siły nawet o tym myśleć. Ogólnie rzecz biorąc, nie był to najlepszy moment na myślenie. Było grubo po północy, a w głowie wciąż słyszał odgłosy z pracy. Myśleli, szukali, analizowali, poruszyli niebo i ziemię, żeby odnaleźć odciski palców i inne dowody, przesłuchali każdego napotkanego na swojej drodze człowieka w szpitalu i okolicy, aż padali na twarz ze zmęczenia i wtedy w końcu odesłali siebie nawzajem do domów spać. Wagner odbył rozmowę z aresztowaną położną, ale to do niczego nie zaprowadziło. Odpowiadała wymijająco i nie był przekonany ani co do jej winy, ani jej braku. W końcu musieli puścić ją wolno, ale z zakazem zbliżania się do szpitala.
Gdy usiadł na kanapie z piwem w jednej ręce i Wariacjami Goldbergowskimi Bacha na CD w drugiej, myślał o swoim instynkcie. Była to praca, ale jednocześnie coś więcej. Może po śmierci Niny bardziej przywiązał się do obowiązków służbowych. Jakby bał się nawet myśli, że może sobie odpuścić jakąś sprawę i zmierzyć się z tą pustką. Wziął łyk piwa z butelki. Wiedział, że Nina by go za to skrytykowała. Wstał i przyniósł szklankę.
Czy tylko to mu zostało? Okruchy wspomnień? Pokręcił głową, myśląc o własnej głupocie. Znów napił się z butelki, z przekory, jak uparte dziecko. Rozpiął koszulę pod szyją, oparł się wygodnie, słuchając muzyki. Nie do wiary, jak to życie mogło czaić się na kogoś i wymierzać kopniaki raz z prawej i raz z lewej strony. Powalić nawet najlepszych. Czyli tych, którzy szukali sensu. On już dawno przestał. Choćby dziś. Wiedział już, że skrzywdzona matka nazywała się Ida Marie Svensson. Czy miało sens dać jej dziecko, żeby je później zabrać? Nie. To obrzydliwe zapalać radość i nadzieję, żeby sekundę później ją zgasić.
On już od dawna podejrzewał Boga o sadystyczne skłonności.
Bach kontynuował. Dźwięki przywołały w głowie Wagnera obraz. Znów poczuł ciężar ciała Idy Marie, jak wtedy, gdy do niego przywarła i wtuliła swoją twarz w jego kurtkę. Później na wełnie w kolorze wielbłąda widać było ciemne plamy po jej łzach. W laboratorium na pewno znaleźliby na ubraniu resztki tuszu do rzęs.
Przytulił ją do siebie. Mógł w ten sposób ukryć swoje zmieszanie przynajmniej na kilka sekund. Szok. Gdy ją zobaczył, coś nim wstrząsnęło. Zapłakana, brudna twarz i włosy, które zaplątały się w jego palce. Oczy, błyszczące kryształki, które przypominały mu te ze zdjęcia, jakie widział kiedyś na okładce „Time Magazine”. O ile dobrze pamiętał, była to dziewczyna, która uciekła z Pakistanu. To samo poczucie krzywdy. Oczy, które nie rozumiały zła, może dlatego, że same nie potrafiły go czynić i nigdy wcześniej się z nim nie spotkały. Dlaczego? Pytały bez słów: dlaczego ja?
Spojrzał na migającą automatyczną sekretarkę, która dawała znać, że ma dwie nieodsłuchane wiadomości. Wstał i nacisnął przycisk. Pierwsza była od Hanne, która zawiadamiała go, że zarówno Alexander, jak i kot są u niej. Druga od Ivara K., jak zawsze oszczędnego w słowach: „Dzwonił Haraldsen z Wydziału Daktyloskopii. Oddzwoń do niego”.
W końcu! Jakiś cień nadziei. Może coś się ruszy w tych trzech sprawach, z których przynajmniej dwie ostatnie były najprawdopodobniej ze sobą powiązane. Mojżesz w rzece, napisy na czołach, a teraz zaginięcie dziecka Idy Marie. Co tu się dzieje? Przemoc, szykany, nawet zabójstwa nie były już takie rzadkie, ale kiedy zaczęło to wszystko dotyczyć noworodków? Kiedy przestępczość rozwinęła się tak, że nie omijała nawet najbardziej niewinnych istot na tym świecie? Czy on czegoś nie zauważył? Czy zanosiło się na to od dawna?
Położył się na kanapie i przykrył kocem. Poczuł nadchodzący sen jak wielki przytłaczający ciężar.
Obudziło go stuknięcie klapki w wejściu dla kota. Robin skradał się na miękkich łapach. Prosto do miski z jedzeniem w kuchni – odgadł Wagner i usiadł na kanapie. Minęło trochę czasu, zanim zwrócił uwagę na to uczucie. Może dlatego, że nie był przyzwyczajony do wyłączania myślenia, oprócz chwil, gdy śpiewał. Czuł się tak, jakby coś go szarpało. Wołało z rozpaczy. Nakarmił kota, zrobił sobie filiżankę kawy Nescafé i wziął bułeczkę z cynamonem od Elisabeth Vinter. Była ostatnia w torebce i stawała się już czerstwa. Dopiero gdy wypił kawę, wpadł na to, co powinien zrobić. Wziął szybką kąpiel i wyszedł z domu.
– Brahms – powiedziała z łóżka i spróbowała się uśmiechnąć. – Requiem, oczywiście.
Kiwnął głową, jakby dopiero teraz to do niego dotarło. Nie rozmawiali o tym, ale to istniało między nimi, ukryte, ich wspólna tajemnica. Może coś, co ich łączyło.
Na krześle siedział jakiś mężczyzna. Młody Frank Sinatra, pomyślał w pierwszym momencie Wagner, ale szybko zmienił zdanie. W jego oczach brakowało tej iskry. Nie było widać żadnego śladu ani życia, ani nawet bólu.
– Mój mąż, Theis. Był w Niemczech. Mówiłam już o tym wczoraj?
Wyglądała na zamroczoną. To przez leki – domyślił się. Podał mężczyźnie dłoń. Próbował nie czuć niechęci. Biedny. Nie zdążył na poród, a teraz to.
– Coś nowego? Gdzie jest nasze dziecko? – Słowa Theisa brzmiały jak szczekanie psa i Wagnerowi przeleciała przez głowę myśl, że ten świeżo upieczony ojciec na pewno zajmował jakieś kierownicze stanowisko w firmie, w której priorytetem raczej nie jest człowiek.
Sierżant potrząsnął głową.
– Niestety. Jeszcze nic dla państwa nie mam. Wiem, że to musi być dla was trudne.
– Trudne?!
Razem ze słowami wyleciała z ust Theisa ślina. Wagner wyraźnie usłyszał kpinę, ale zmieszaną z rozpaczą. Zdążył już do tego przywyknąć. Reakcją kobiet było zamknięcie się w sobie. Mężczyźni musieli wyładować swoją agresję. Bazując na własnych spostrzeżeniach, mógłby napisać na ten temat pracę doktorską z psychologii.
– Jak to się w ogóle mogło stać? Nie potrafię tego pojąć – powiedział partner Idy Marie i zaczął chodzić w tę i z powrotem po izolatce, do której młoda matka została przeniesiona.
Potarł ręką twarz pokrytą zarostem, śladem nieprzespanej nocy, który mocno odcinał się od bladej skóry. Rysopis Theisa ograniczyłby się do zmiętej jasnoniebieskiej koszuli i granatowych spodni. Strój biurowy – pomyślał Wagner. Czy ona rzeczywiście należy do kobiet, które zakochują się w takich chłopcach, czy może wybrał za nią przypadek?
– Wydawało mi się, że bezpieczeństwo w miejscu takim jak to jest zapewnione. I co z tą wariatką, o której wszyscy mówią? Wypuściliście ją?
Wagner odpowiedział, zgodnie z prawdą, że nie mogli dłużej trzymać położnej. Mieli słabe podstawy już nawet do jej aresztowania.
– Czyli jest całkiem niewinna?
Wagner wzruszył ramionami i poczuł niesmak. Nie tyle do pytania, ile do mężczyzny, który je zadał. Ojciec dziecka kręcił głową i pocierał ręką szyję i podbródek. Jest bezsilny – pomyślał Wagner.
– Dajcie spokój, to jakiś dom wariatów. Jak można ukraść ludziom dziecko?
– Theis. – Jej bardzo słaby głos tylko na chwilę zatrzymał Theisa w połowie zdania.
Potem młody ojciec śmiało dokończył:
– Powinniście ochraniać ten budynek, niech sam pan to przyzna. Nie byliście na to przygotowani. Ktoś popełnił błąd i teraz my musimy za niego zapłacić. Naszym dzieckiem.
– Theis, przestań już!
Znów się zatrzymał. Wagner widział, jak nabrał powietrza i chciał coś powiedzieć, ale ona go uprzedziła:
– Przecież nawet cię tu nie było.
Patrzyli na siebie.
– A co to ma, do diabła, z tym wspólnego?
Mrugnęła przerażona, ale mimo to kontynuowała:
– Uspokój się. Przecież to niczyja wina. Powinnam była rodzić gdzieś indziej.
– Niby dlaczego?
Przez chwilę rozglądała się po sali. Na koniec spojrzała przez okno na najdalszy punkt, jaki mogła znaleźć.
– Miałam przeczucie, ale rodziłam tu, bo znam Anne, więc nie byłam taka samotna. – Przerwała.
Theis usiadł na brzegu jej łóżka.
– Czyli uważasz, że to moja wina?
Unikała jego wzroku.
– Oczywiście, że nie.
Westchnął. Może chciał powiedzieć coś niemiłego, ale zdusił to w sobie.
– Nie mogę cofnąć czasu, kochanie. Nie przyszło mi do głowy, że nasze dziecko może zostać porwane.
Odwrócił się w stronę Wagnera, który miał teraz ochotę zapaść się pod ziemię. Nigdy sobie nie radził, gdy w grę wchodziły silne emocje.
– Z tym się właśnie liczycie? Z porwaniem? Zakładacie, że on żyje, tak? Czyli to jest tylko czcza groźba, że jakieś dziecko umrze? – W głosie Theisa brzmiała straszna rozpacz.
Wagner popatrzył na niego.
– Oczywiście, mamy wielką nadzieję, że tak jest – powiedział ostrożnie.
Ida Marie położyła dłoń na ręce swojego ukochanego trzymającego róg kołdry. Jest taka blada – pomyślał Wagner. Jak waza z alabastru, którą jego siostra przywiozła kiedyś z Egiptu.
– Nie przyniósłbyś dla nas śniadania? Kawy, herbaty i czegoś do tego? – poprosiła Ida Marie.
Theis siedział przez moment bez ruchu i przyglądał się jej. Pokręcił głową i wstał. Ida Marie patrzyła, jak odchodzi.
– To dla niego trudne – tłumaczyła. – Przecież nawet nie zdążył zobaczyć Martina. Nie zdążył go poznać.
Wagner przytaknął. Ostrożnie podchodził coraz bliżej. Miał ochotę usiąść przy niej, tak jak wcześniej tamten. Potrzymać ją za rękę, uspokajać, skłamać i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze.
– Ale ty zdążyłaś – powiedział zamiast tego. – Spędziłaś z nim dziewięć miesięcy.
Skinęła głową. Widział, że dużo płakała. Może nie miała już więcej łez. W każdym razie od tej pory będzie potrzebowała czegoś, co pomoże jej przez to przejść. Wiedział, że środki uspokajające nie sprawdzają się na dłuższą metę, ale wierzył w siłę wewnętrznego spokoju. Wciąż nie potrafił odgadnąć, kto ją posiadał, a kto nie. Jeśli chodziło o Idę Marie, to nie miał najmniejszego pojęcia, czy dysponuje tą mocą, ale nie odważył się zgadywać.
– Tak bardzo za nim tęsknię – powiedziała i zauważył, że ma ochotę mówić dalej. – Nie mogę się tym podzielić z Theisem. Jakby było za późno.
Wagner skinął tylko głową. Pozwolił jej kontynuować, widział, że ona chce o tym opowiedzieć, a on pragnął jej słuchać.
– Nie mówiłam o tym wczoraj, bo myślałam, że to był sen.
– Co takiego?
– Słyszałam jakiś dźwięk. Jakby czyjś oddech. – Wyglądała na niezdecydowaną. Widział, że szuka czegoś w pamięci. – Może zabrzmi to głupio – powiedziała i spojrzała na niego niepewnie – ale to był mniej więcej taki dźwięk, jak w filmach kręconych pod wodą, gdy ludzie oddychają przez maski tlenowe.
Nagle mocno złapała go za rękaw marynarki. Przyciągnęła jego ramię i odnalazła dłoń, którą przycisnęła tak mocno, że w końcu musiał usiąść.
– Odnajdziesz go dla mnie, prawda?
Nigdy wcześniej czegoś takiego nie zrobił. Nigdy nawet nie przypuszczał, że może mu to przyjść do głowy. Uważał, że jest zbyt profesjonalny na taką lekkomyślność. Może stało się tak, bo spojrzał jej w oczy, zrobił to, mimo że to była droga do zguby.
– Obiecuję. Choćbym miał zajrzeć pod każdy kamień w tym kraju, odnajdę go.
Pochyliła się w jego stronę. Poczuł muśnięcie jej warg, gdy odcisnęła na jego policzku pocałunek anioła.
– Dziękuję.
Dopiero później, po spotkaniu w sali obrad i codziennym rozdzieleniu zadań, Wagner przypomniał sobie o Haraldsenie z Wydziału Daktyloskopii. Ruszył na górę do swojego gabinetu z filiżanką kawy i kanapką ze stołówki. Przeszedł obok pomieszczenia, gdzie Ivar K. zdejmował odciski palców jakiemuś młodemu mężczyźnie. Pewnie przed chwilą podejrzany został sfotografowany. Zwykłe policyjne ujęcia – jedno z przodu, jedno z profilu, z numerem sprawy na szyi, gotowe. Policyjne atelier nie przypominało pracowni artysty.
Wagner spotkał Haraldsena parę razy na różnych kursach. Obydwaj uwielbiali szachy, więc któregoś wieczoru zagrali razem i rozmawiali o tym i owym. Kontakt z kolegami z Kopenhagi nie mógł zaszkodzić, a młody Haraldsen zrobił na nim bardzo dobre wrażenie. Był jednym z tych, którzy szukali informacji także własnymi niekonwencjonalnymi sposobami, a nie tylko zgodnie z przepisami. Poza tym obydwaj pochodzili z południowej Jutlandii. Obydwaj też kierowali się dewizą, że w miłości, na wojnie i w sprawach kryminalnych wszystkie chwyty są dozwolone.
Przeżuwając kanapkę, Wagner wybrał bezpośredni numer.
– Haraldsen – odpowiedział głos w słuchawce.
– Witam! Tu Wagner. Policja Kryminalna, Århus.
– Wagner! Słyszałem, że prowadzisz niezłą sprawę. Masz czas na spanie i jedzenie?
– Dzięki, jakoś leci. To ty prowadzisz sprawę małego Mojżesza?
– Tak, Koran. To było trudne. Niestety, nic dla ciebie nie mam.
To po co ja do ciebie dzwonię, baranie? – pomyślał Wagner, ale oczywiście nie powiedział tego głośno. Trzeba było postępować jak gracz.
– Potrzebujemy jakiegoś tropu. Właściwie to nie mamy nic. – Wziął łyk kawy i skrzywił się. Musiał ugryźć kanapkę, żeby nie czuć smaku napoju. – Naprawdę nic nie wyszło z tej waszej maszyny?
Jakiś kobiecy głos przeszkodził Haraldsenowi. Wagner słyszał, jak rozmówca zakrył ręką słuchawkę.
– Przepraszam. Jestem rozrywany – odchrząknął, jakby coś drapało go w gardle.
Wagner czekał.
– Dobra wiadomość jest taka, że znaleźliśmy dodatkowe odciski palców, ale jak już mówiłem, nie wyszło nic, co byłoby zgodne z tymi dziesięcioma punktami, wiesz.
Dodatkowe. Lepsze to niż nic. Szkoda, że nic nie pasuje – martwił się Wagner, myśląc o dziesięciu punktach, w których musi występować zgodność pomiędzy dwoma odciskami. Dopiero wtedy ujęcie sprawcy jest zgodne z prawem. Osoby, która zostawiła Mojżesza na rzece, nie było w policyjnych kartotekach. Wagner i tak na to nie liczył.
– Ale znaleźliśmy coś zabawnego – powiedział Haraldsen.
– Zabawnego?
– Z mojego punktu widzenia w każdym razie – dodał Haraldsen. – Dość dziwną zbieżność.
– Jaką zbieżność?
Wagner wysłuchał długiego wykładu o tym, że abstrahując od dziesięciu punktów, znaleźli pewne podobieństwa we wzorze odcisków. Dokończył swoją kanapkę i wrzucił papier do kosza.
– Czy kiedykolwiek słyszałeś o Rolfie E. Jensenie? – zapytał znienacka Haraldsen.
Nawet jeśli tak, to Wagner nie pamiętał.
– Przed wielu laty napisał pracę doktorską o odciskach palców. W swoim czasie był uważany za największego międzynarodowego eksperta w tej dziedzinie.
No tak, nie można wiedzieć wszystkiego, skoro trzeba jeszcze wyjaśniać zbrodnie. Wagner wyrzucił do kosza kubek z kawą.
– Używał odcisków palców w sprawach o ojcostwo, bo w odciskach ludzi blisko ze sobą spokrewnionych można odnaleźć pewną zbieżność we wzorze linii papilarnych.
Wagner nadstawił uszu.
– Do czego zmierzasz?
Haraldsen głośno westchnął.
– Mówię tylko, że nie znaleźliśmy odcisków, które zgadzałyby się w dziesięciu punktach. Czyli niczego, co miałoby moc prawną. Ale maszyna wylosowała dziwnego kandydata.
– Tak?
– Zestaw, w którym wzór linii jest w pewnym stopniu zgodny ze wzorem linii z kartki Koranu. Mamy tylko to. Bardzo duża rozbieżność. Na pewno i tak do niczego ci się nie przyda.
Teraz z kolei Wagner głośno westchnął. Zwyczajne odciski palców mogły tak skomplikować życie, że miało się ochotę rzucić odznakę na dobre. Lepsze to niż nic – pomyślał, chociaż nie miał pewności co do tego. Jeśli nie będzie uważał, może go to kosztować dużo czasu i środków.
– Zakładam, że masz jakieś nazwisko – powiedział i wziął do ręki długopis.