26

– Chcę do domu – wyszeptała błagalnym tonem Ida Marie.

– Jesteś pewna? Nie sądzisz, że powinnaś tu jeszcze trochę zostać?

Theis spanikował. Nie dziwiła mu się. Jej umysł nie mógł pojąć czegokolwiek innego niż to, że Martina nie było. Rozumiała, że Theisowi i tak nie jest lekko. A teraz jeszcze będzie siedziała w domu, otumaniona lekami. Najwyraźniej nie wiedział, co powinien dalej robić i czym się zająć, a ona nie mogła mu pomóc. Zastanawiała się, czy można umrzeć z tęsknoty i rozpaczy? Czy można rozpaść się na kawałki i nadal żyć?

Rozejrzała się. Patrzyła na białe szpitalne ściany, które zamykały się wokół niej jak więzienna cela, na trawę i drzewa za oknem. Przed chwilą padał deszcz. Poczuła tęsknotę za powietrzem i zapachem mokrej ziemi. Doszła do wniosku, że jeśli nie chce zwariować, musi skupić się na tym, co jest na zewnątrz, nie dać się pochłonąć myślom. Trzymać się nadziei. Odwróciła się i zaczęła wrzucać swoje rzeczy do różnych torebek. Wcisnęła mu do rąk dziecięcy kocyk i położyła na nim misia.

– Ida Marie – powiedział to tak, jakby nie był pewny jej imienia i tożsamości. Podszedł. Położył rękę na jej ramieniu, jakby chciał ją zatrzymać. – Powinnaś chociaż porozmawiać z lekarzem albo położną.

Popatrzyła na niego. Poczuła gniew, że on niczego nie rozumie. Jednocześnie zdawała sobie sprawę, że jest niesprawiedliwa.

– Ani lekarz, ani położna nie mogą zwrócić mi mojego dziecka – powiedziała oschle.

Przez chwilę stał cicho, jakby go uderzyła. Ściskał w rękach rzeczy, które trzymał.

– Naszego dziecka – poprawił ją cicho. – Martin jest też mój, nie zapominaj o tym, kochanie.

O Boże. Jak długo będzie go karać za to, że go przy niej nie było? Za to, że nie nosił go przez dziewięć miesięcy? I za to, że znalazła ten cholerny rachunek, o którym i tak nie ma odwagi powiedzieć, żeby się wszystko nie rozpadło? W końcu mają tylko siebie.

– Oczywiście, przepraszam – powiedziała cicho, bez cienia skruchy.

Pakowała się dalej. Przebrała się w swoje ciuchy. Dość dziwne, ale zatęskniła za brzuchem. Nieobecność Martina piekła ją głęboko w środku.

– Czy nie powinnaś przynajmniej komuś o tym powiedzieć? – zapytał, próbując dotrzymać jej kroku, gdy ruszyła długim korytarzem.

Dwie świeżo upieczone mamy spacerowały ze swoimi wysokimi łóżeczkami, rozmawiając wesoło. Gdy ich zobaczyły, ucichły konspiracyjnie. Sprawiały wrażenie, jakby czuły się winne. Tak właśnie teraz będą mnie traktować – pomyślała Ida Marie. – Jakbym była trędowata.

– Sami się domyślą – odparła.

– A Anne?

Właśnie, Anne. Co z nią? Zatrzymała się. Nie mylił się, ale czy na pewno miała wobec niej jakieś zobowiązania? Czy przypadkiem nie było na odwrót? Czy to nie Anne jest jej coś winna? Na przykład przeprosiny za to, że zapewniała, iż oddział jest bezpieczny. Za to, że ją uspokajała, mimo iż nie mogła mieć pewności, że wszystko będzie dobrze. Anne, która sama miała Jacoba. Syna, którego mogła ochraniać i prowadzić przez życie. Nagły i niegodziwy atak zazdrości chwycił Idę Marie za gardło. Poczuła, że oblewa się potem. Że musi wyjść.

– Anne może poczekać. Zadzwonię do niej.

Wyszli na zewnątrz. Powietrze poranka było słodkie i ostre. Jesienne. Ida Marie stała przez moment. Oddychała głęboko. Wydawało jej się takie dziwne, że świat wciąż istnieje, że liście spadają z drzew jakby nigdy nic, a trawa jest mokra od deszczu. Szare ciężkie chmury znikały, a na horyzoncie pojawiło się błękitne niebo. I pomyśleć, że na zewnątrz nic się nie zmieniło, podczas gdy ona w środku była martwa. Nigdy w życiu nie przeżyła czegoś dziwniejszego. Podniosła torbę.

– Przyprowadzisz samochód?

Theis popatrzył na żonę tak, jakby chciał coś powiedzieć. Namówić ją, żeby została jeszcze na trochę. W końcu kiwnął jednak głową i poszedł w stronę parkingu. Człapiący w deszczu mężczyzna w granatowym pomiętym garniturze z jasnoniebieskim kocykiem i misiem w ramionach.

Późnym popołudniem zadzwonili ze szpitala. Anne była zrozpaczona, ale Ida Marie nie potrafiła się zmusić, żeby z nią porozmawiać. Nie umiała przestać jej obwiniać. I wcale nie chciała. Ktoś, komu uprowadzono dziecko, musi mieć kogoś, na kogo może być zły. Kogoś, kogo może chociaż trochę obciążyć odpowiedzialnością.

– A co z policją? – zapytał Theis, który zrzucił winę na funkcjonariuszy. – Za co, do cholery, płacimy w końcu te podatki? Mogą wystawiać miliony mandatów za przekroczenie prędkości i złe parkowanie, ale czy ktoś tam choć kiwnie palcem, kiedy zginie dziecko?

Chodził w tę i z powrotem po wybejcowanej podłodze w swoich drogich butach firmy Bally, z rozwiązanym krawatem, potarganymi włosami i bez przerwy nawijał na palec kosmyk grzywki, co robił zawsze, gdy był zdenerwowany. Dopiero teraz do niej dotarło, że robił to od wielu godzin. Jego spojrzenie było twarde, ale z wewnątrz przebijała rozpacz. Chciała go pocieszyć i jednocześnie nie mogła.

W domu nie jest o wiele lepiej – pomyślała, wstawiając wodę na herbatę. W głębi duszy tego się spodziewała. Teraz będą chodzić po domu i denerwować siebie nawzajem albo płakać każdy w swoim kącie. Będą nienawidzić jedno drugiego, samych siebie i wszystkich innych. Emocje, które aż wibrowały, tu na Samsøgade, nigdy się nie skończą. Skrzywdzeni rodzice zabiorą swoje więzienie, dokądkolwiek pójdą.

Gdy woda zaczęła się gotować, Ida Marie stała i gapiła się na obłok pary. Nie mogła się ruszyć, ale umysł pracował na najwyższych obrotach.

– Gotuje się – powiedział Theis spod okna, gdzie w końcu znalazł spokój i stał z rękoma w kieszeniach.

Para nadal wznosiła się i kłębiła pod wyciągiem, który Ida Marie zapomniała włączyć. Obłok przybrał formę małej pierzyny… konturu… twarzy… I nagle zrozumiała, kogo może poprosić o radę. Kto być może będzie wiedział, jak jej pomóc. Podjęła decyzję, wlewając wodę do dzbanka z herbatą.

– Dokąd idziesz?

– Na zewnątrz.

Stała w swetrze w przedpokoju i zdejmowała kurtkę z wieszaka. Wypili herbatę w ciszy. Znalazła trochę ciasteczek i jedynym dźwiękiem w pokoju było chrupanie, gdy któreś z nich brało wypiek do ust.

Theis przejechał dłonią po włosach. Patrzył na nią.

– Dopiero urodziłaś – powiedział w końcu. – Nie sądzisz, że powinnaś na siebie uważać?

Chciała zapytać go, po co, do licha, miałaby to robić. Żeby móc się nim zajmować, prać jego ubrania i znajdować niemieckie rachunki w jego kieszeniach? Żeby wyglądali na idealną parę, mimo że ich świat rozpadł się na kawałki?

– Niedługo wrócę – obiecała.

Otworzyła drzwi i z trudem schodziła ze schodów, kiedy ją dogonił.

– Przecież nie pozwolę ci tak pójść. Pozwól mi pójść z tobą. Dokądkolwiek się wybierasz – prosił.

– To nie dla ciebie. – Pokręciła głową.

– Dam radę – nie ustępował Theis.

Teraz był w dodatku uparty. Znała go bardzo dobrze. Prawie na wylot. Nie robił tego, dlatego że to coś dla niego znaczyło. W rzeczywistości było mu wszystko jedno, dokąd szła, ale gdy do głosu dochodził jego upór, nie odpuszczał tak łatwo.

Westchnęła. Czuła ciężar w dole brzucha. Może jednak lepiej będzie, jak z nią pójdzie?

– No to weź kurtkę – zarządziła.

– I co? Powiesz mi w końcu, dokąd się wybieramy, czy mam zgadywać? – zapytywał, gdy dyrygowała nim, kiedy jechali przez Silkeborg i City Vest.

Pomału wyrastał przed nimi ciemnoszary beton Gjellerup. Grupa młodych imigrantów szła powoli przy ulicy, popychając się. Dwóch z nich zeskakiwało z chodnika i prawie wpadło pod samochód. Theis zahamował.

– Co za idioci! – powiedział pod nosem i zatrąbił.

Chłopacy roześmiali się i kontynuowali zabawę. Ida Marie widziała w bocznym lusterku, że dla porządku pokazali im jeszcze odpowiedni palec.

– Tu, w prawo.

Włączył kierunkowskaz i skręcił. Widziała pot na jego czole.

– Nigdy tu jeszcze nie byłem.

– W końcu musi być ten pierwszy raz. W lewo.

Pokręcił głową z wyraźnym niezadowoleniem, ale posłuchał.

– To jest coraz dziwniejsze. Co my tutaj robimy? Nie powiesz mi chyba, że masz tu rodzinę. Jakąś starą zapomnianą ciotkę czy coś w tym stylu.

– Możemy tu zaparkować. – Wskazała miejsce.

– Dobrze, że mamy alarm.

– Zamknij się w końcu, Theis.

Popatrzył na nią wzrokiem wyrażającym tysiące słów, ale nic nie powiedział. Wysiadł z samochodu i był tak uprzejmy, że również jej otworzył drzwi. Potem zamknął auto i włączył alarm.

– Przepraszam.

W dalszym ciągu nic nie mówił. Wzięła go za rękę i poprowadziła przez podwórze, aż do wejścia. W drodze popatrzyła na okna. Najwidoczniej w Turcji czy w kraju, skąd pochodziła większość tutejszych mieszkańców, nikt nie słyszał o firankach. Na wielu oknach prowizorycznie zaczepiono prześcieradła albo koce. Tylko w paru miejscach dostrzegła prawdziwe zasłonki – odgadła, że tam, gdzie mieszkali Duńczycy. Czy raczej ci, których w tym kraju tak nazywano. Poprawność polityczna. Chyba miała o niej jakieś pojęcie.

Przywołali windę. Na ścianie widniał czerwony napis po duńsku: „Allach jest wielki”. Pod spodem ktoś dopisał: „Rozmiar się nie liczy”. Czekali chwilę przed drzwiami na czwartym piętrze. Theis wyraźnie uspokoił się na widok duńskiego nazwiska na wizytówce.

Ida Marie zadzwoniła. Minęło pół minuty, zanim drzwi otworzyła kobieta, która kichając, podała Idzie Marie małą dziewczynkę.

– Mogłabyś ją potrzymać? – Znów kichnięcie. – Wejdźcie, proszę. – Wyjęła z kieszeni chustkę i głośno wydmuchała nos. – Nigdy się tego nie pozbędę. To pewnie alergia.

Theis stał sztywno w wejściu. Ida Marie skinęła w jego kierunku głową, więc wszedł do jasnego przedpokoju i dalej w głąb mieszkania.

Hanne Guldberg doszła do siebie i z powrotem wzięła dziecko na ręce.

– Właściwie to na was czekałam – powiedziała. – Herbata już gotowa.