– Co to, do jasnej cholery, ma być? – Dicte nie mogła opanować furii.
Telewizor stojący w rogu odbierał program „Larry King Live” na CNN. Davidsen siedział z telefonem wciśniętym między ramię a brodę. Przekręcił fotel i spojrzał na nią z udawanym zaskoczeniem. Położył palec na ustach, żeby ją uciszyć.
– Tak, jeszcze tu jestem – powiedział do słuchawki. – Chyba coś przerywa.
– Coś przerywa? Ty dupku!
Rzuciła na jego biurko gazetę. Na pierwszej stronie umieszczone było zdjęcie grupy rozwścieczonych imigrantów, którzy szli w stronę aparatu z zaciśniętymi pięściami. Na ekranie w rogu pokoju Larry King nachylał się, ubrany w swoje szelki, do jakiejś blond piękności i zadawał jej pytanie.
– Kto zatwierdził ten artykuł? – ciągnęła Dicte, nie zważając na nic.
Davidsen jeszcze raz przeprosił swojego telefonicznego rozmówcę i zakrył ręką słuchawkę.
– Możesz poczekać? Właśnie rozmawiam – zwrócił się do dziennikarki.
– To przycisz telewizor – powiedziała kwaśno.
Coś jednak sprawiło, że zmienił zdanie.
– Zadzwonię za dwie minuty – przeprosił rozmówcę.
Don’t go away – powiedział Larry King, bo właśnie zaczynał się blok reklamowy.
– Don’t go away – powiedział śmiało Davidsen do słuchawki, zanim ją odłożył.
Przewróciła oczami na tę jego pomysłowość. Przystawiła mu artykuł pod nos.
– Czy Kaiser to czytał?
Davidsen wyglądał na zirytowanego.
– Oczywiście, że tak. Nie mógł zresztą zrozumieć, dlaczego sama tego nie napisałaś, ale ty nagle zniknęłaś – dodał przebiegle.
Było coraz gorzej. Czy to jakaś zmowa? Spisek, bo podeszła do sprawy w inny sposób? Bo nie miała swoich kontaktów i informatorów w przestępczym światku ani nawet w policji? Albo po prostu dlatego, że była nowa, była kobietą i w dodatku dobrze się spisała? W to ostatnie nie chciało jej się wierzyć. Czy świat pomału nie wyrósł już z takiej drobiazgowości?
– Skąd to wytrzasnąłeś?
Patrzył na nią z odrazą.
– Tylko nie próbuj mi wmawiać, że to kłamstwo, Sherlocku. Mam swoje źródła i albo są lepiej poinformowane od twoich, albo zataiłaś prawdę.
Miała ochotę złapać go za fraki i potrząsnąć nim, a następnie roztrzaskać jego chude jak szczapa, aseksualne ciało.
– Zataiłaś prawdę – prychnęła. – Czy masz w ogóle pojęcie, co narobiłeś? Możesz wywołać rozruchy w całym mieście. Ale co tam, przynajmniej będziesz miał o czym pisać – dodała złośliwie. – Zamieszki w City Vest. Tysiące telefonów od Duńczyków, którzy uważają, że wszystkich muzułmanów trzeba wyrzucić z kraju. Groźby przemocy na tle rasowym i straszenie nadchodzącym nowym jedenastym września.
Davidsen popatrzył na nią i pokręcił głową.
– Jesteś niemożliwa. Pewnie, osłaniajmy ich, nawet poświęcając prawdę.
Musiała odwrócić się do niego plecami, żeby nie uderzyć go w twarz.
– Przecież to właśnie ty pracowałeś nad sprawami kryminalnymi – powiedziała, starając się zachować spokój, gdy znów się do niego odwróciła. – Więc chyba dobrze wiesz, że policja nie może czasem ujawniać niektórych informacji dla dobra śledztwa. To przecież, do cholery, całkiem normalne.
Wstał. Podszedł do stołu i nalał sobie filiżankę kawy. Byli sami. Cecilie udała się, jak wynikało z grafika, na mistrzostwa jakiegoś niezrozumiałego sportu walki. Co będzie następne? Zawody w robieniu zakupów?
Śledziła Davidsena wzrokiem, gdy wracał na swój fotel z filiżanką. Gdyby miała granat, wyjęłaby zawleczkę i wcisnęła pod jego biurko.
– Skoro policja nie chciała ujawniać tych informacji, to jak to się stało, że ty o tym wiesz? – zapytał. – Chyba nie umówiłaś się z nimi, że będziesz oszukiwać czytelników?
To było bez sensu. Do niczego w ten sposób nie dojdą. Poza tym była zła, bo musiała przyznać – oczywiście nie przed nim, ale przed sobą – że częściowo ma rację. Trudno było zataić przed czytelnikami posiadaną wiedzę, gdy się było dziennikarzem. Nawet jeśli robiło się to w dobrej wierze. To mogło szybko obrócić się przeciwko niej – wrócić i uderzyć jak bumerang. Dlaczego właściwie zgodziła się, żeby nie ujawniać tej historii? Zastanawiała się nad tym, przewracając jakieś papiery na swoim biurku.
– Po prostu denerwowało mnie to – powiedziała cicho, właściwie do siebie. – Benzyna, stos i cała reszta…
Nic nie odpowiedział. Przez moment patrzył na nią, po czym sięgnął po telefon i wybrał jakiś numer. Larry King wrócił po reklamach na ekran ze swoimi czerwonymi szelkami i blondynką. Zadzwonił jej telefon. Poczekała chwilę. Miała nadzieję, że może aparat się zepsuje, zanim spadnie na nią więcej nieszczęść. Ale sygnał nie ustępował, więc poddała się i wstrzymała oddech.
– Wydawało mi się, że mieliśmy umowę – powiedział John Wagner. Usłyszała w jego głosie, że ma już dość życia, a szczególnie jej.
Ten dzień nie należał do najszczęśliwszych. A miała na to taką nadzieję. Liczyła choć na odrobinę szczęścia, na tyle, ile można czuć, kiedy ktoś porwał dziecko przyjaciółki. Szczęście. Delektowała się tym słowem, kiedy już wróciła do domu o piątej. Może szczęście to trochę za dużo powiedziane, ale chociaż radość. Mogła przecież być radosna. Miała się z czego cieszyć, mimo tych wszystkich wydarzeń. Uczucie ciepła w dole brzucha – po spotkaniu z Bo – dawało jej radość. Szukała go.
Właściwie nie liczyła na nic więcej. Mały romans, to było jej potrzebne. Tylko seks. Może w końcu nabierze dystansu, tak koniecznego po rozwodzie. Nie musiała pakować się w nowe kłopoty.
Efektem rozmowy z Wagnerem była wizyta na komendzie. Osobiście go przeprosiła i wyjaśniła, co się stało. Face to face, jak to się teraz mówi.
– A więc, mówiąc pięknym językiem, zrobili cię w konia – zawyrokował Wagner.
– To nie ja jestem naczelnym – próbowała się bronić Dicte.
Przez moment przyglądał się jej badawczo. W końcu wzruszył ramionami, jakby miał już dość tego śledztwa.
– To po prostu wszystko trochę skomplikuje, ale jakoś sobie poradzimy. Zresztą najpilniejsza jest teraz sprawa Martina.
Siedzieli chwilę w ciszy.
– Coś nowego? – zapytała.
Pokręcił z rezygnacją głową.
– Oprócz kompletu niezidentyfikowanych odcisków palców na łóżeczku – nie. Możesz opowiedzieć mi trochę o swojej przyjaciółce?
– Idzie Marie? To raczej Anne jest teraz jej najbliższą przyjaciółką. Co chciałbyś wiedzieć?
Wydawało jej się, że formułował to zdanie wiele razy, zanim je w końcu powiedział na głos. Pochylił się w jej stronę i złapał jej spojrzenie. Zauważyła, że pojawiło się w nim coś nowego, co wyrastało ponad profesjonalizm. Chyba jakieś ciepło. Zastanawiała się przez chwilę, jakim człowiekiem jest prywatnie.
– Czy sądzisz, że jest szczęśliwa? Mam na myśli jej męża – zapytał.
Czy podejrzewał Theisa o uprowadzenie własnego dziecka i pozbycie się go? A może miał jakiś inny powód? Nie odpowiedziała od razu. I nie tak przekonywająco, jak zamierzała.
– Tak mi się wydaje. Ida Marie uznała, że będzie zadowolona, że będzie im razem dobrze.
– Więc nie jest – podsumował i pokiwał głową z namysłem.
Znowu się pojawiło – pomyślała Dicte, stojąc w godzinach szczytu w korku przy rondzie na Randersvej. Szczęście. Może to słowo było zbyt ambitne. Nie pasowało za bardzo do dzisiejszych czasów. Nie pasowało też do przeszłości, a przynajmniej nie jej. Każdy był sumą tego, co ze sobą niósł. Mieszaniny radości i żalu. Tego, co sprawiało, że robiło się to, co się robiło, że było się z facetem takim jak Theis lub romansowało z młodszym żonatym mężczyzną, wiedząc, że i tak nic z tego nie będzie. Że zostawiało się swoje dziecko w rzece czy porywało niemowlę innej kobiety. To wszystko było w środku, jak wypalony w mózgu kod kreskowy. I nie wszystko było równie piękne. Nie wszystko szczęśliwe.
Może właśnie dlatego nie ujawniłam informacji o chuście – pomyślała, dodając gazu, gdy samochody w korku zaczęły ruszać. To chyba trochę zbyt proste uważać, że należała do kogoś z nich. Obcych. Jakby mieli patent na barbarzyńskie zachowania, działanie w afekcie i rozpacz. Jakby jako jedyni mogli stać przed wyborem, czy stracić siebie i zadowolić innych, czy pozostać sobą i zostać wykluczonym. To była iluzja. Dicte była ostatnią osobą, która chciała bronić aranżowanych małżeństw i średniowiecznego wyobrażenia o tym, że ciąża bez ślubu jest śmiertelną hańbą. Ale one istniały. Także wśród ludzi, których nikt na pierwszy rzut oka nie nazwałby obcymi. A oni byli wszędzie. Ukrywali się w normalnych rodzinach, w domkach jednorodzinnych i zwyczajnej pracy. Ci, którzy czuli, że są wybrani.
Dzisiaj mogę być szczęśliwa – pomyślała, skręcając w Søftenvejen. Miała piękne wspomnienia. Ciało Bo, dźwięki, zapachy i świadomość, że czas nie istnieje. Zamiast tego nachodziła ją tęsknota i do głosu dochodziły tłumione uczucia wywołujące mętlik w głowie. Co ona robi? Czego właściwie chce?
Gdy weszła do domu, doszedł ją zapach pizzy i została przywitana przez Svendsena. Rose wyszła do przedpokoju w fartuszku i z wypiekami na twarzy.
– Cześć, mamo. Ściągaj buty, chodź i rozgość się.
Weszła do środka. Pociągnęła nosem.
– Mmm, skarbie, po prostu uratowałaś mi życie – powiedziała i poczuła, że wezbrało w niej szczęście.
– Co słychać w szkole?
Może powinna zapytać, co słychać u Jana, ale te słowa nie chciały przejść jej przez gardło.
– W porządku.
Rose odcięła od swojego kawałka pizzy brzeg i niemal automatycznie położyła go na talerzu Dicte. Tak było prawie od zawsze. Rose nie lubiła twardego brzegu pizzy i dołu bułki.
– Dobrze mieć matkę, w którą można wrzucać wszystko jak do śmietnika, co?
– Mogłam też dać to psu, ale ty masz pierwszeństwo.
Dicte zmiażdżyła brzeg pizzy zębami.
– Czuję się zaszczycona.
– Wszystko w porządku, mamo. Mam na myśli szkołę.
– No problems!
– Przynajmniej nie dla mnie. – Rose wzruszyła ramionami.
– A dla kogo? – Dicte uniosła brwi.
Rose wzięła ostatni łyk wody i odsunęła krzesło. Dicte miała prawo do dwóch kieliszków wina i sprytnie wyciągnęła z szafki ten najbardziej pojemny. Wypiłam już połowę swojej racji – zauważyła niezadowolona, jeszcze raz nalewając do pełna.
– Jest u mnie w klasie taka dziewczyna – powiedziała Rose, odwracając się plecami i opłukując swój talerz. – Chyba ma jakieś problemy w domu. Prawie nigdy jej nie ma, a kiedy w końcu przychodzi, wygląda jak rakieta gotowa do strzału.
– Rakieta gotowa do strzału? – powtórzyła Dicte i pomyślała o wibratorze.
Rose obróciła się.
– Jest taka zdenerwowana.
– Rozmawiałaś z nią? Może potrafisz jej pomóc.
Rose wytarła ręce w ręcznik, który wisiał na starym kaloryferze. Poprzedni właściciel domu widocznie miał problemy z kręgosłupem.
– Mogę spróbować. – Nagle jej twarz się rozpromieniła. – Nie widziałaś, co kupiłam wczoraj w Bilce, a właściwie to dostałam w prezencie od Jana – poprawiła się i zarumieniła.
Dicte słyszała w głowie głos Bo: „W Bilce. Jak romantycznie”, ale Rose wyglądała na taką szczęśliwą, że nie miała serca powiedzieć tego na głos.
– No to pokazuj!
Posprzątały wszystko i Rose znikła na górze w swoim pokoju, żeby za chwilę wrócić w podskokach, owinięta cienkim jasnoszarym szalem.
– Są teraz przecenione. To oczywiście nie jest prawdziwa wełna – powiedziała Rose i okręciła się. – Ale jest po prostu super!
– Śliczny. Mogę zobaczyć?
Dicte wzięła róg szala między palce. Znalazła metkę i obróciła ją, żeby się dokładnie przyjrzeć. Jak na wielu innych rzeczach w dzisiejszych czasach było tam napisane „Made in Pakistan. 100% wool”.
– Dwieście dziewięćdziesiąt dziewięć koron – powiedziała oszczędna Rose, która na pewno nie odziedziczyła tej cechy ani po mamie, ani po tacie. Znowu listonosz…
– Potrzebujesz go jutro?
Rose spojrzała na nią podejrzliwie.
– Masz przecież swój, w dodatku droższy.
Dicte nie mogła powstrzymać uśmiechu. Nie na myśl o Rose, tylko o minie Davidsena, kiedy zobaczy, że jego muzułmański czarczaf jest przecenionym szalem z Bilki.
– Wiem. Ale innego koloru.
Rose zastanawiała się przez chwilę. Potem kiwnęła łaskawie głową.
– Ale obiecaj, że będziesz go pilnować.
– Jak oka w głowie! – Dicte przejechała ręką po miękkim materiale.