30

Zlewozmywaki zwisały z taśmy zawieszonej pod sufitem jak oskubane kurczaki na niedzielę w drodze do porcjowania i ułożenia na tacki. Fabryka znajdowała się w Hasselager i według Bo była sposobem Davidsena na załagodzenie sytuacji. Fotograf szedł z aparatem za wicedyrektorem, który z dumą opowiadał o współpracy z gminą. Co prawda Bo nie usłyszał nic z jego wywodu – hałas maszyn zagłuszał prawie wszystko – ale był dobrze przygotowany. To jedna z tych pozytywnych opowieści o integracji. Historia o małej fabryce, która razem z sąsiednim przedsiębiorstwem i gminą opiekowała się nowymi pracującymi u nich imigrantami, wyznaczała pracownika zajmującego się ich problemami i organizowała na miejscu kurs językowy. Przede wszystkim była to jednak samopomoc. Oświecona samopomoc. Za kilka lat w przemyśle będzie brakowało siły roboczej.

Davidsen napisał już artykuł, na pewno przeprowadziwszy uprzednio kilka krótkich telefonicznych wywiadów. W rzeczywistości prawdopodobnie trzymał tekst w szufladzie od dłuższego czasu i tylko czekał na odpowiednią okazję, żeby go wykorzystać – pomyślał Bo. Usłyszał coś, co brzmiało jak arabska muzyka. Dochodziła z magnetofonu postawionego na półce w hali, gdzie pakowano towar. Młoda kobieta w chuście wkładała do tekturowych pudeł wypolerowane na wysoki połysk zlewozmywaki. Wydawało mu się, że nuciła jakąś melodię i łagodnie poruszała się w rytm muzyki. Spojrzała w jego stronę i posłała mu nieśmiały uśmiech, gdy przechodził obok.

– To jest Huma. 2G – krzyczał wicedyrektor.

– 2G?

– Druga generacja imigrantów. Strasznie długie określenie – stwierdził wicedyrektor. – Jej rodzice są z Pakistanu, więc lepiej trzymaj ręce z daleka – dodał.

Oprowadzał go dalej. Bo szedł za nim i słuchał jednym uchem, przyglądając się pracownikom. Mieszance różowych Duńczyków i ciemnych imigrantów. Gdy wyjaśnienia stały się zbyt techniczne, wrócił myślami do poranka i analizował godziny, które minęły od chwili, gdy zadzwonił budzik – to nie on był przecież dziennikarzem.

W skali od jednego do dziesięciu był to beznadziejny dzień. Na mniej niż trzy. Tobias obudził się z wysoką gorączką. Eva nalegała, żeby pojechał z nim do lekarza, bo ona musi pójść do pracy, ale gdy wrócił z chłopcem do domu, jeszcze nie wyszła. Zamiast tego przeszukała jego gabinet. Chociaż nigdy wcześniej nawet nie postawiła w nim swoich nóg modelki. Właściwie nóg byłej modelki – poprawił się. Teraz była pielęgniarką w szpitalu okręgowym i Bo ze współczuciem wysłuchiwał historii o przymusowym oddawaniu moczu, cewnikach, które muszą zostać wciśnięte do środka, albo o pewnej nieszczęśliwej starszej pani, która zamknęła się w toalecie i nikt nie mógł jej znaleźć przez cztery godziny.

Stała przygotowana w drzwiach, gdy wrócił do domu z bardzo osłabionym Tobiasem.

– Co to jest? Co to ma znaczyć? – Pomachała mu przed nosem czymś, czego nie udało mu się rozpoznać.

– Tobias ma zapalenie płuc – odpowiedział.

Na moment zbiło ją to z pantałyku.

– Ojej, skarbie.

Taka też potrafi być – pomyślał. Gdy wykończony i rozpalony Tobias przytulił się do niej, było jej wszystko jedno, czy rozmaże jej makijaż albo wybrudzi palcami naszyjnik z pereł. Perfekcjonizm na szczęście nie dotyczył dzieci.

– Byłeś w aptece? Dostał antybiotyki?

Było dla niego zagadką, w jaki sposób potrafiła tak szybko zmienić ton głosu z zimnego na ciepły. Dla niego miała zimny prysznic. Wyjął z kieszeni torebkę z lekarstwami.

– Są tutaj. Następny musi przyjąć dopiero wieczorem. Dlaczego nie jesteś w pracy?

Dotknęła czoła Tobiasa.

– Chodź, kotku. Teraz położysz się w łóżeczku pod ciepłą kołderką, dostaniesz colę i komiksy z Kaczorem Donaldem.

– Lekarz kazał pić wodę – zwrócił uwagę Bo.

Spojrzała na niego. Jej oczy zrobiły się wąskie.

– Gówno mnie to obchodzi.

Nie minęło wiele czasu, gdy zauważył, co ją tak rozwścieczyło. Zdjęcie Dicte z wibratorem, które teraz leżało na podłodze w przedpokoju. Ze wszystkich jego fotografii pięknych kobiet wiszących na tablicy – a było ich tam wiele – wybrała właśnie tę. Jeśli to nie świadczyło o istnieniu kobiecej intuicji, to niech go nazwą Chipem albo Dale’em, albo jak oni się tam nazywali. W dodatku to nawet nie on ją zrobił.

Cierpliwie czekał, gdy kładła Tobiasa do łóżka. Zastanawiał się, czy nadszedł właśnie ten moment, w którym powinien powiedzieć, że nic z tego nie będzie, że muszą podjąć pewne decyzje dotyczące dzieci i finansów, mimo że były bardzo trudne. Teraz jednak Tobias był chory, a Ninka znowu zaczęła robić siku do łóżka, więc biorąc to wszystko pod uwagę, nie był to chyba najlepszy moment.

Usiadł na schodach. W dalszym ciągu podniecał się na myśl o Dicte. Jej włosy między jego palcami. Jej ciało, którego można było dotknąć, a ono nie odsuwało się z oziębłością. Jej niekontrolowany śmiech, który brzmiał, jakby wylewał się niepohamowanym strumieniem. Właściwie nie słyszał go często, bo ostatnio nie było zbyt wielu powodów do radości. Wiedział, że któregoś dnia złapie ten śmiech. Dokładnie go wykadruje, wleje do butelek i będzie sprzedawał jako lekarstwo na depresję.

Wiercił się na schodach. Do takiej kobiety można się szybko przyzwyczaić. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Tylko czy to jest to, czego tak naprawdę chce? Czy nie marzy o wolności? O tym, żeby móc tak po prostu wziąć plecak, wyjechać i robić zdjęcia. Żyć tylko dla siebie i nie czuć się za nikogo odpowiedzialnym. Poza dziećmi, oczywiście, ale one tak szybko rosną. Ledwie zdąży pstryknąć palcami, a one już nie będą go potrzebowały. Wszystko tak szybko mija. Między jednym oddechem a drugim.

– To ona, tak? – Nagle pojawiła się przed nim Eva.

– Jaka ona?

– To z nią sypiasz?

Do diabła, ależ ona umiała czasem trafić w sedno. Nie miał pojęcia, jak jej się to udawało.

– Co za bzdury. Ledwo ją znam.

– Kim ona jest?

– To tylko znajoma.

Wstał. Schody były dość twarde, a poza tym czuł się strasznie mały, kiedy tak nad nim górowała. Może jednak nie powinien był tego robić, bo teraz podeszła do niego i stanęła z nim twarzą w twarz. Bardziej wyczuł, niż widział, jak porusza płatkami nosa.

– Jeszcze tu jest.

– Co takiego?

– Zapach – powiedziała przebiegle. – Wczoraj też go czułam. Myślisz, że jestem głupia?

Patrzył na nią. Nie, nigdy nie myślał, że jest głupia. Mógł powiedzieć o niej wszystko, ale nie to.

– Tym razem to nowy zapach – dodała i wyglądała prawie na rozmarzoną. – Wcześniej była jakaś inna. Teraz zamieniłeś ją na następną.

O kurde. Czytała z niego jak z otwartej książki.

– Chyba wiesz, że zdrada to nie jest zbyt dobry pomysł, kiedy w grę wchodzi rozwód. Zwłaszcza jeśli są dzieci. – Obróciła się na pięcie. – Poza tym zostaję w domu. Tobias potrzebuje dzisiaj mamy.

Podczas gdy zlewozmywaki przejeżdżały nad nim z turkotem, a wicedyrektor cicho wygłaszał pochwały na własną cześć, Bo zastanawiał się, czy Eva nie naoglądała się za dużo prawniczych seriali, czy może naprawdę ma rację. Może to był najwyższy czas, żeby skontaktować się z adwokatem. Najwyższy czas, żeby skończyć tę farsę.

Poczuł w środku ogromny smutek. Więc to było to. Jeszcze raz zawiódł, i to na całej linii. Jeszcze raz złamał obietnicę daną samemu sobie – jego dzieci miały przecież nigdy nie doświadczyć rozwodu. Miały nigdy nie czuć nienawiści do taty albo mamy, bo jedno z nich wyłączyło drugie z gry. Jego dzieci miały żyć radośnie, a ich największymi zmartwieniami miało być to, że lody spadły na ziemię albo że Tivoli zamknięto godzinę za wcześnie. Westchnął i poszedł za wicedyrektorem. Zastanawiał się, jak dużą część życia dostawało się w spadku po rodzicach.

– A tutaj jest Sinnan. Przyjechał do nas z Turcji w ramach łączenia rodzin. I właśnie o takich ludzi jak on tutaj chodzi – powiedział wicedyrektor i po przyjacielsku poklepał po ramieniu mężczyznę stojącego przy maszynie do czyszczenia. – Sinnan! – próbował przekrzyczeć hałas. – Jest tu fotograf. Może zrobić ci zdjęcie tu, przy maszynie?

Sinnan podniósł się i przywitał z Bo, podając mu rękę. Turek był muskularny i bardzo wysoki. Wyglądał, jakby trenował podnoszenie ciężarów. Charakterystyczne wąsy podniosły się w uśmiechu.

– Cześć.

Bo skinął głową.

– To zajmie tylko chwilę.

Młody Turek wyglądał na trochę zdenerwowanego. Bo próbował rozluźnić atmosferę, więc zagadywał go, robiąc zdjęcia.

– Patrz prosto w obiektyw. Jak długo jesteś w Danii?

– Dwa lata – powiedział Sinnan i mrugnął z przestrachem, kiedy błysnęła lampa.

– To trudne?

Sinnan skinął z namysłem głową.

– Duński jest trudny, ale mamy dobrego nauczyciela.

– Ożeniłeś się z Turczynką tu, w Danii?

Sinnan potwierdził, był teraz trochę przygaszony. Czy powinienem zadawać takie osobiste pytania? – pomyślał Bo i zrobił zdjęcie. Może było to przymusowe małżeństwo z dziewczyną myślącą bardziej po duńsku i teraz pojawił się między nimi zgrzyt kulturowy?

– Dzięki, Sinnan, to już wszystko.

Sinnan wyraźnie odetchnął z ulgą. Poszli dalej i wysłuchali kolejnej historii. Bo zrobił zdjęcia i gdy miał już wychodzić, wicedyrektor wręczył mu stos papierów.

– Może pan sobie poczytać o naszym projekcie – powiedział. – Jest tu coś o kursie i tak dalej.

Bo pomyślał, że wyrzuci wszystko do pierwszego śmietnika, na jaki się natknie, ale najpierw musi zniknąć z pola widzenia. Odłożył więc papiery na siedzenie i pojechał. Dopiero gdy stał w korku na Skanderborgvej w drodze do Århus, zaczął je z nudów przeglądać. W kursie uczestniczyło pięć osób: dwóch Turków, jeden Somalijczyk, jeden Lankijczyk i dziewczyna z Pakistanu. Szkolenie było tak opracowane, że na zajęciach wykorzystywano słownictwo związane z przepisami BHP i kartą pracy, zgodnie z ideą, że najlepiej jest uczyć się języka, gdy ma to jakiś związek z dniem powszednim. Pokiwał z uznaniem głową, to brzmiało dosyć rozsądnie. Przebiegł wzrokiem aż do dołu strony, gdzie umieszczone było nazwisko nauczyciela. Nie mógł sobie dokładnie przypomnieć, ale gdzieś już je słyszał.