– Świat stanął na głowie.
John Wagner pokręcił głową i odkroił sobie kawałek rostbefu. Usmażona cebula spadła mu na spodnie, ale on nawet tego nie zauważył.
– Logicznie byłoby, gdyby najpierw znikło dziecko, a potem zostało znalezione w rzece. Tu, w Århus, nic nie jest jednak logiczne. Tutaj najpierw wkłada się dziecko do rzeki, a potem, żeby był porządek, porywa się inne. I w dodatku grozi mu się śmiercią – dodał.
Wyciągnął rękę po szklankę z piwem bezalkoholowym. Wziął łyk. Nie wyglądał na zadowolonego ani z piwa, ani z tematu rozmowy.
– A co z położną? – zapytała Dicte. – Gdzie ona pasuje? Słyszałam, że ją wypuściliście.
– Niestety, nie mogliśmy jej dłużej trzymać. – Wzruszył ramionami, ale widziała, że ta sprawa go męczy.
– Nie macie na nią nic konkretnego?
– Mieliśmy, ale wycofała zeznania jeszcze przed sprawą z Martinem. A dzięki nowym okolicznościom ma niezłe alibi – westchnął. Pozbierał cebulę i schrupał ją. – Oczywiście to tylko wszystko komplikuje. Byłoby bardziej logiczne, gdyby ta sama osoba, która pisała po czołach dzieci, porwała też Martina. Zwłaszcza że na czole tej małej dziewczynki był podobny napis. Ale tak jak mówiłem, nie zawsze można liczyć na logikę.
– Masz na myśli to, że ktoś mógł się podszyć? Porwał Martina i żeby zmylić policję, popisał czoło innego dziecka? Że nadal najbardziej prawdopodobne jest to, iż to położna jest winna w pierwszej sprawie z graffiti?
Spochmurniał.
– Wszystko jest możliwe, a poza tym byłaby to bardzo zła wiadomość, gdyby okazało się, że ostatnia groźba nie służy tylko odwróceniu uwagi.
– Bo w tym wypadku Martin mógłby już nie żyć – przyszła mu z pomocą. Zdjęła z kanapki ser i zdrapywała masło.
Siedzieli w stołówce na komendzie. Chwilę wcześniej zaprezentowała Wagnerowi szal kupiony przez Rose. Policjant skwitował to niespodziewanym zaproszeniem na obiad. Wydawało się jej to dość niezwykłe, mimo że nie miała zbyt dużego doświadczenia jako reporter kryminalny. Ktoś kiedyś powiedział, że stosunki między policją a prasą przypominały związek, w którym miłość miesza się z nienawiścią i gdzie jedna strona chciałaby jak najbardziej wykorzystać tę drugą, dlatego zachowuje odpowiedni dystans. Muszę uważać – pomyślała – żebyśmy nie zostali zbyt dobrymi przyjaciółmi. Mimo że Wagner był serdeczny i od czasu do czasu rzucał jej okruchy informacji, Dicte musiała je dokładnie sortować i wychodzić z założenia, że on ma ku temu jakiś powód. Może to, że była niedoświadczona i dzięki temu może nią manipulować tak, by pisała to, co chce. Nigdy się nie dowiem, czy to właśnie tak działa – myślała, przyglądając mu się. Jak zwykle wyglądał na zmęczonego, ale tym razem zauważyła coś jeszcze. Może miał jakieś wielkie osobiste zmartwienie. Coś, co mu bardzo ciążyło.
– Najgorszy scenariusz jest więc taki, że ktoś porwał Martina, żeby spełnić groźbę napisaną na czole innego dziecka – podsumowała. – Ale do czego pasuje mały Mojżesz?
Wagner podniósł bezradnie ręce.
– Na razie do niczego. Jak dotąd mamy dwie, a może trzy różne sprawy, które nie mają ze sobą żadnego związku, nawet odległego. Oczywiście poza podszywaniem się. Teoretycznie możemy próbować je połączyć, ale to jest i będzie teoria. A jeśli chodzi o odciski palców, to musimy poczekać. Oddział w Kopenhadze ma grypę.
Wstał.
– Kawy? Nie żeby była godna polecenia, ale przynosi jako takie efekty.
Skinęła głową i patrzyła, jak podchodzi do lady. Miał około pięćdziesiątki i było w nim coś szczególnego. Jakby coś go napędzało, coś tak rzadkiego jak pasja. Nie potrafiła odgadnąć, czy była to pasja do pracy, czy może po prostu, ogólnie – do życia. Jego oczy miały ten szczególny błysk, mimo że dostrzegało się w nich zmęczenie. Może pasja do sprawiedliwości – pomyślała. Mogła chociaż pomarzyć.
Wrócił z kawą i dwoma ciastkami. Ciężko usiadł.
– Ida Marie… – powiedział w końcu. – Przyszła do mnie wczoraj w nocy. Opowiedziała o wizycie u wróżki. Słyszałaś coś o tym?
Pokręciła głową. Przyjrzała mu się badawczo. Jest w niej zakochany – pomyślała. To ona jest przyczyną tej pasji i żaru w spojrzeniu. To dlatego traci czas, żeby ze mną tu siedzieć i prowadzić rozmowę. Bo ją znam, bo może potrafię pomóc, dzięki gazecie. Dzięki przyjaźni z Anne i Idą Marie.
– Bardzo rzadko w niektórych sprawach policja prosiła o pomoc takie osoby – powiedział ostrożnie. – Ale mnie osobiście nigdy się to nie podobało. Nigdy nie miałem do tego zaufania, mimo że czasem dawało rezultaty.
– Ale…? – zapytała, bo czuła, że wkrótce nadejdzie jakieś „ale”.
Wzruszył ramionami.
– Mamy tak mało śladów, właściwie tylko odciski palców na łóżeczku dziecka. No i wspomnienie Idy Marie o dźwięku, który wydaje z siebie człowiek w masce tlenowej. Możliwe, że ta osoba miała zadyszkę.
– A co takiego powiedziała ta wróżka?
Machnął ręką, aż kawa wylała się na spodek.
– Po pierwsze, że dziecko żyje. Po drugie, że mamy szukać jakiegoś smrodu, możliwe, że zwierzęcego. No i jeszcze coś o lustrach.
Zamilkł. Może sam słyszał, że brzmiało to dosyć dziwnie – pomyślała.
– A co z odciskami palców? To jest właściwie jedyny konkret – powiedziała, próbując skierować jego uwagę na ten trop.
Skinął głową i ugryzł ciastko. Zrobiła to samo, zastanawiając się, czy on naprawdę wziął tę wróżkę na poważnie. Nic dziwnego – uświadomiła sobie. Widocznie łapie się tego jak tonący brzytwy, bo nic innego nie ma.
– Biedna Ida Marie – powiedziała cicho Dicte.
– Może mogłabyś napisać o tym w swoim artykule? – zaproponował. – Może warto spróbować, mimo że to pewnie sprowokuje wszystkich okolicznych świrów.
Oczyma wyobraźni już to widziała. Jeśli napiszą o tym, co powiedziała wróżka, zarówno gazeta, jak i policja zostaną zalane zgłoszeniami, z których większość nie będzie pewnie zbyt wiarygodna. Mimo to skinęła głową. Nie mieli zbyt wielu innych możliwości i przynajmniej było o czym napisać.
– Spróbować zawsze można – zgodziła się. – W każdym razie nikomu nie zaszkodzę – dodała potem, słysząc cynizm we własnym głosie. – Poza tym to supermateriał. Ludzie uwielbiają takie czary-mary.
Gdy pół godziny później Dicte szła przez miasto, czuła ciężar jego zmartwienia. Tak jakby opowiadając jej to wszystko, przerzucił na nią część odpowiedzialności. Większej niż ta, którą czuła wcześniej.
Kiedy zjawiła się u niego rano, Wagner nie ucieszył się za bardzo na jej widok. Jakby uważał, że to nie jest zdrowe, gdy prasa miesza się zbytnio w pracę policji. Poza tym był chyba w dalszym ciągu zły za ten artykuł Davidsena, ale kiedy stojąc przy ladzie, wyciągnęła z torebki Bilki słynny szal, poddał się.
– A niech to – powiedział, szukając metki. Widziała, że jego reakcja była taka sama jak jej.
Odwrócił się w jej stronę i posłał rzadki uśmiech w stylu Harrisona Forda, z uniesionym jednym kącikiem ust.
– To by było na tyle, jeśli chodzi o teorię z imigrantami – stwierdził, zapominając na moment o kartce z Koranu. – Co na to twój przyjaciel Davidsen?
Ruszył w stronę swojego gabinetu, a ona szła za nim, uśmiechając się na myśl o wyrazie twarzy Davidsena.
– To może być trudne dla dziennikarza, kiedy na swej drodze spotyka prawdę.
Skinął głową, gdy wchodzili po schodach, i odwrócił się w jej stronę.
– Uwierz mi, dla policjanta może to być jeszcze trudniejsze. Może powinienem się nawet zdenerwować.
– Ale…
Pokręcił głową, wskazując drogę do swojego gabinetu.
– Pierwszy wytoczyłbym ciężką artylerię, gdybym był przekonany do tej teorii – dodał i przytrzymał jej drzwi. – Gdyby to rzeczywiście młoda muzułmanka porzuciła swoje dziecko w wyniku konfliktu rodzinnego, należałoby oczywiście wyciągnąć to na światło dzienne. I tak, niezależnie od wyniku śledztwa, następnym razem, gdy ktoś znajdzie porzuconego noworodka, wszyscy będą myśleli tak samo. To jest konflikt kulturowy. – Zdjął stos papierów z krzesła, żeby mogła na nim usiąść, a sam zajął miejsce w fotelu za biurkiem. – Ale po prostu nie podoba mi się przeczucie, że sprawa jest zbyt jednoznaczna. – Gwałtownie wymachiwał rękoma jak typowy południowiec. Przez chwilę zastanawiała się, skąd on właściwie pochodzi. – Dlatego jestem w dalszym ciągu sceptycznie nastawiony do tej kartki z Koranu. To wszystko jest trochę zbyt oczywiste. – Odchylił się na krześle i przejechał dłonią po włosach. – Ale teraz to sprawa Martina ma najwyższy priorytet.
– Jak daleko się posunęliście? Co mogę napisać?
Powtórzył jej informacje o odciskach palców na łóżeczku. Tych, które nie należały ani do Anne, ani do Idy Marie, ani do pielęgniarki.
– Ale na tym koniec.
Wahał się, jakby chciał jej coś powiedzieć, ale się rozmyślił. Obrócił dłonie wewnętrzną stroną do góry.
– Możesz napisać, że oprócz tego nie mamy nic, i poprosić, żeby każdy, kto widział coś dziwnego, zgłosił się do nas.
– Co dokładnie masz na myśli?
Westchnął. Znów pomachał ręką.
– Płacz niemowlęcia tam, gdzie nie powinno być żadnych dzieci. Sąsiadkę, która nagle urodziła. Klientów w sklepie, którzy zachowują się dziwnie, kupują tony pieluch i jedzenia dla dzieci, mimo że nie wyglądają na przykładnych rodziców. No nie wiem, co jeszcze…
Popatrzył na nią i przyszło jej na myśl, że on rzeczywiście nic nie wiedział, i że to dręczyło go bardziej, niż chciałby przyznać.
– Nie mamy sprawcy, świadka, samochodu ani rysopisu. Potrzebujemy pomocy – powiedział i Dicte wiedziała, że był to apel również do niej.
Myślała o tym, błąkając się bez celu po mieście i zaglądając do różnych sklepów w drodze do centrum handlowego Salling. Przejrzała odzież w Victorii i zrobiła rundę po H&M. Ubrani w ciepłe płaszcze ludzie spieszyli Strøget, gdzie było słychać głośną sprzedawczynię kwiatów: „Dziesięć tulipanów za dwadzieścia koron!”. Dicte myślała o prośbie o pomoc. O wróżce, brzydkim zapachu i lustrach. Gdzieś w zakątku umysłu złościła się również, gdyż Bo się do niej nie odzywał. Czy to nie mężczyzna powinien zadzwonić? Czy to nie on powinien okazać zainteresowanie? Czy też może ona była beznadziejnie staroświecka? Przepędziła go ze swojej głowy. Znów pomyślała o Wagnerze i jego pracy, której mu nie zazdrościła.
Trapiący Dicte problem nie był już tylko zagadką dotyczącą martwego noworodka, którą należało rozwiązać. Chociaż brzmiało to strasznie, małego Mojżesza nie dało się już uratować. Teraz chodziło przede wszystkim o dziecko Idy Marie. O Martina. I jeśli mogła pomóc, czy nie miała obowiązku zrobić więcej, niż tylko pisać swoje artykuły? Jeśli mogła coś zaoferować, wskazać jakąś furtkę, wyszukać podobną historię… Czy nie robiąc tego, nie ponosi odpowiedzialności?
Zadrżała, gdy przypomniała sobie ostatnie słowa Johna Wagnera. Wypili już kawę, zjedli ciastka i wstali od stołu.
– Jest jeszcze inny, gorszy scenariusz, straszny, ale z którym trzeba się liczyć.
– Co takiego? – zapytała i dosunęła krzesło do stołu, jak inni policjanci.
– Jeżeli uznamy, że wszystkie te trzy przestępstwa – wyjaśnił Wagner – mają ze sobą związek, to możemy mieć do czynienia z doprowadzoną do szaleństwa, zrozpaczoną matką, która najpierw zostawiła swoje dziecko w rzece, abstrahując od tego, czy zrobiła to sama, czy zrobił to ktoś inny, a teraz czuje wielką nienawiść, nie tyle do noworodków, ile do szczęścia, które dają rodzicom. Być może widziała w mieście wesołe matki spacerujące z wózkami i jej coraz większa tęsknota przemieniła się w chęć zabijania innych dzieci. – Szli w stronę schodów, a on kontynuował swoją teorię o szalonej matce: – Najpierw napisała groźbę na czołach dzieci w szpitalu. Może był to podświadomy krzyk o pomoc? Prośba, żeby zostać złapaną. Następnym krokiem stało się porwanie Martina.
– Jaki będzie kolejny? – zapytała Dicte, wstrzymując oddech, a dźwięki ze stołówki zmieniły się w jej głowie w jednostajny hałas.
Spotkała jego spojrzenie i znów widziała policjanta, którego męczyło i zawodowe, i osobiste zmartwienie, co sprawiało, że jego głos był szorstki i napięty.
– Morderstwo dziecka. Dwójki dzieci. Wielu dzieci.