32

– Będziesz grzecznym chłopcem i pojedziesz po szkole do babci?

Anne zauważyła wahanie stojącego obok Jacoba. Może nie powinni jechać rowerem do szkoły Engdal? Strasznie wiało, miał czerwone i opuchnięte oczy. Może w ogóle powinni schować się przed całym światem? Zostawić całe zło na zewnątrz: śmiertelne choroby, porwane dzieci i wszystko to, co nigdy nie powinno się przytrafić. Jacob przytulił się do jej nogi tak, że przekrzywił mu się kask. Pochyliła się nad nim.

– Chodź tu. Daj mi go. Chyba już nie będzie ci potrzebny, co?

Próbowała nadać głosowi wesoły ton, żeby ukryć zdenerwowanie, ale już dawno zauważyła, że dzieci wyczuwają takie rzeczy, nieważne jak dobrze się je maskowało. Zupełnie jakby instynkt ostrzegał je, że dzieje się coś złego i że w konsekwencji mogą zostać same, bez żadnej opieki.

Poczuła jak głos więźnie jej w gardle. Zostać same. Zrobiłaby wszystko, żeby Jacob nigdy nie został sam. Przyciągnęła go do siebie i przytuliła, zerkając na zegarek. Za pięć ósma. Była umówiona w szpitalu okręgowym na dziewiątą, ale najpierw musiała się przygotować. Spędzić trochę czasu sama.

– Dobrze, uciekaj i pozdrów babcię, dobrze?

Rozstawali się powoli. Serce jej pękało, gdy spoglądał na nią przenikliwie. Taki szczery – pomyślała i przypomniała sobie o Idzie Marie i jej dziecku. Poczuła, jak od razu psuje jej się humor.

– Ale niedługo wrócę do domu, tak?

– Oczywiście – powiedziała łagodnie. – Przecież zawsze lubiłeś jeździć do babci, prawda?

Skinął głową, ale widziała, że był niezdecydowany. Robił to, bo musiał. Popchnęła go lekko w stronę szkolnego podwórka, które wypełniało się uczniami. Kim będzie, gdy znów go zobaczy? Wolną i zdrową mamą czy może mamą, która nagle stała się pacjentem. Mamą, która będzie miała operację, będzie chorowała i sprawi, że on zwątpi w bezpieczeństwo swojego świata.

Stała tam i patrzyła, jak idzie w stronę dzieci. Upewniła się, że przyjęły go do swojego kręgu i że szybko pochłonęły go ich sprawy. Dopiero wtedy się odwróciła i ruszyła do domu willową ulicą Brabrands.

Gdy lekarz w końcu jej to powiedział, zrozumiała, że grunt pali jej się pod nogami. Jakby już nie mogło być gorzej, chociaż wiedziała, że mogło. Mimo to osiągnęła kolejny stopień wtajemniczenia i poznania.

Rak. Miała raka. Najpierw zrobią operację bez amputacji piersi. „Jest pani przecież jeszcze młoda” – powiedział lekarz, który z kolei wyglądał na bardzo starego. Może widział już za dużo życia, a może za dużo śmierci…

Pojechała do szpitala samochodem. Anders miał próbę orkiestry w Musikhuset i koncert wieczorem. Jeździł zawsze autobusem, bo do Skejby, gdzie pracowała, było dalej. Gdy dotarła na parking, wszystko zaczęło wirować, więc została w samochodzie i otworzyła drzwi. Zapytano ją, czy ma kogoś, kto ją wesprze. Czy nie chciałaby, żeby był przy niej jej mąż. Ktoś z rodziny albo przyjaciółka. Ale ona pokręciła głową. Nadal nią kręciła, siedząc w volvo z folderami z fundacji „Wygraj z nowotworem”, które polecono jej zabrać z poczekalni. Poczuła, że ledwo może oddychać ze strachu. Coś tak mocno uciskało jej klatkę piersiową, że czuła ból. Wiedziała, że to łzy, które rozsadzały ją od środka. Wstrzymywane od wielu lat, ukryte łzy. Tak jakby oszczędzała je od dzieciństwa. Śmierć ojca. Brak jego miłości. Samotność i docinki w szkole, ponieważ wyglądała inaczej. W jej życiu było wiele takich wydarzeń, jak z pewnością w życiu większości ludzi. Czułe punkty. Otwarte rany, które nigdy całkowicie się nie zagoiły.

Proszę bardzo, niech przychodzą teraz te łzy – pomyślała, i choć starała się tak mocno, nie mogła się rozpłakać. Nie rozwiąże w ten sposób żadnych problemów, ale przynajmniej odkryje swoje ciało, poczuje życie i będzie mogła się tego trzymać. Takie samo uczucie zawładnęło nią poprzedniego wieczoru. Uczucie rozpaczliwego poszukiwania życia i jego radości. Tęsknota za czymś albo za kimś, na kim można by się oprzeć.

Było już późno, gdy je poczuła. Jacob dawno poszedł do łóżka i mocno spał. Anders ćwiczył w swoim specjalnym dźwiękoszczelnym pokoju, który urządził sobie na końcu długiego korytarza ich parterowego domu. Domu marzeń, jak go nazwali, kupując go przed pięcioma laty. Miał dwa pokoje dziecięce, więc był przygotowany na powiększenie się rodziny. Taki mieli plan. Nadal mamy taki plan – pomyślała, szybko przemierzając długi korytarz w stronę, z której dochodził dźwięk oboju Andersa. Chociaż może nie do końca, bo przecież była coraz starsza. Poza tym czy można urodzić dziecko, jeśli przeżyło się raka? Czy starcza na to odwagi? Czy człowiek może nadal żyć po tym, jak choć raz zawładnął nim strach?

O tym właśnie myślała. To czuła, pukając do drzwi Andersa. Właściwie nie wiedziała po co. Przecież ćwiczył właśnie przed ważnym koncertem i pewnie miał tremę, mimo że był już przyzwyczajony do występów.

Nie mogła się jednak powstrzymać. Musiała tam wejść i porozmawiać. Może go dotknąć. Poczuć.

– Tak?

Czy coś sobie wmawiała, czy usłyszała w jego głosie zniecierpliwienie? Mimo to, skoro już się na to zdecydowała, uchyliła drzwi.

– Mogę wejść? Chciałabym trochę posłuchać.

– Oczywiście – wyglądał na zdumionego. I miał do tego powód, ponieważ prawie nigdy nie wkraczała na jego teren.

Podeszła, stanęła za nim i objęła go za szyję. Przytuliła się, poczuła jego ciepło i bardzo chciała, aby swoją energią uleczył i ją.

Nie przeciwstawiał się ani nie odsuwał. Ale i tak poczuła, że nie życzył sobie, żeby mu przeszkadzano. Przez moment walczyła, żeby opanować złość, która szybko zmieniła się w rozczarowanie. Przecież o niczym nie wie. Niczego nie przeczuwa. I tak miało być. Miał siedzieć tutaj i grać swoją muzykę. Zapewne Mozarta. Orkiestra symfoniczna planowała wykonać koncert klarnetowy Mozarta w Musikhuset. Ten z Pożegnania z Afryką. Pamiętała, jak Robert Redford wyciągnął podróżny gramofon, nastawił starą płytę i puścił ten utwór dla Meryl Streep na środku sawanny. Tak to chyba było.

Sytuacja tutaj, w Århus, jest inna – pomyślała nieśmiało. Spojrzała na męża i poczuła strach przed następnym dniem. Anders grał tę samą melodię… ale nie dla niej.

Gdy w końcu uruchomiła samochód i wróciła ze szpitala do domu, tęskniła za Jacobem tak, że aż czuła w brzuchu pustkę. Ale i tak była zadowolona, że synek pojedzie dziś do babci. Już wcześniej zdarzało się, że zostawał u niej cały weekend, i zawsze się z tego cieszył. Zawsze. Tym razem chyba jednak coś wyczuł. Pod tym względem był bardziej wrażliwy od swojego ojca. Oczywiście obiecała Andersowi, że przyjdzie na jego koncert. Cieszył się, że w końcu może to zrobić.

– Zobaczysz, będzie bardzo dobry. Solista jest znakomity. Do tego szeroki program, no i usłyszysz moje solo.

Jest jak dziecko – pomyślała. Zdolne dziecko, bo trzeba przyznać, że ma talent. Może nie ma talentu do niej? W każdym razie nie zauważył, że ona znalazła się w takim punkcie, w którym wszystko może się rozpaść. Nawet zniknięcie dziecka Idy Marie przeszło jakby gdzieś obok niego.

– To straszne – powiedział tonem, którym kończy się rozmowę i nie zaprasza do dalszej dyskusji na ten temat. – Po prostu okropne.

Potem zniknął w swoim pokoju ćwiczeń, skąd chwilę później dobiegły ją dźwięki Mozarta. Jak mały wypolerowany sznur pereł. I chyba właśnie wtedy podjęła decyzję. Że o niczym nie powinien wiedzieć. Nie wcześniej i nie więcej, niż będzie to naprawdę konieczne. W jej życiu była tylko jedna osoba, której mogła przekazać tę wiadomość i jednocześnie być pewną, że ona to wytrzyma.

– Anne! Och, Anne! – Dicte objęła ją i gładziła po plecach, tak jak to robiły przy powitaniu. Poczuła mokry policzek Anne, gdy skóra dotknęła skóry. – Będzie dobrze. To minie. Zanim się obejrzysz, znów będziesz zdrowa jak ryba.

Zadzwoniła do Dicte. Nie mogła tak siedzieć w domu, sama ze swoimi myślami. Musiała to komuś powiedzieć. Wyrzucić z siebie, a Dicte potrafiła to znieść. Nie cechowała jej nadwrażliwość ani nie straciła dziecka. Mimo cieni z przeszłości była silna jak prawdziwa dziewczyna ze wschodniej Jutlandii. Inaczej niż Anne, przywieziona tu z zewnątrz. Na pewno mogła udźwignąć jeszcze jeden mały ciężar.

– Oczywiście, że będę – stwierdziła Anne i pozwoliła sobie na nadzieję. – Ale teraz sprawa Idy Marie jest ważniejsza i na tym musimy się skoncentrować.

Zawahała się. Spacerowały po lasku przy True. Był pusty. Widocznie ludzie nie wyprowadzali swoich psów, kiedy wiało. Svendsen ruszył z miejsca bez smyczy i miał całą przestrzeń dla siebie. Szalał między drzewami z pyskiem przy ziemi. Biegał szlaczkiem tam i z powrotem.

– Psom to dobrze – powiedziała cicho Anne. – Żadnych zmartwień.

Przez chwilę szły w ciszy. Dicte wzięła ją pod ramię.

– Musisz mu to powiedzieć.

Anne kopnęła jakąś gałąź na ścieżce. Suche liście zawirowały w powietrzu i wylądowały w kałuży. Pies nie omieszkał tam na nie zapolować.

– Nie mogę, on się kompletnie załamie.

– Wydaje mi się, że go nie doceniasz.

Poczuła na sobie wzrok Dicte. Mały wyrzut.

– Znam go – broniła się. – On nie zniesie czegoś takiego.

Dicte odwróciła się. Przez moment stała cicho.

– Czegoś takiego – powtórzyła za Anne. – Równie dobrze mogłabyś powiedzieć, że jest zbyt delikatny, żeby w ogóle żyć, Anne. A to przecież nieprawda. Każdy wytrzyma to, co chce i co powinien. A on powinien.

Kiedyś się zdecyduje – pomyślała Dicte. Ale nie teraz. Zeszły do małego sztucznego jeziora i Svendsen rzucił się do niego na łeb na szyję po jakiś patyk. Pływał, jakby przez całe życie nie robił nic innego.

– To instynkt. – Wskazała głową w kierunku psiaka Dicte. – Przetrwanie. – Odwróciła się twarzą do Anne. – Anders też tak zareaguje. Będzie walczył o swoje i twoje przetrwanie. Znajdzie siły, o jakich nawet nie ma pojęcia. Przepraszam za to porównanie… – dodała.

Stały w ciszy i patrzyły na psa, który teraz złapał swój patyk i wracał do brzegu.

– A co z Idą Marie? Myślisz, że ona też to przeżyje? – zapytała Anne.

Dicte zawahała się, ale skinęła głową.

– Tak. Człowiek walczy. Trzyma się pazurami, a kiedy nadchodzi najgorsze, staje do boju.

– Ale czy ona wygra? Czy dostanie Martina? Czy on żyje? To chyba jest teraz najważniejsze. Wszystko inne może poczekać.

Anne poczuła, że Dicte ją obejmuje. Jej ramiona wyciskały z niej powietrze. Stały tak przytulone, kiwając się w przód i w tył.

– W przeciwnym razie nic nie miałoby sensu – wyszeptała Dicte do jej ucha i dodała z naciskiem: – On żyje. Jestem tego pewna. Policja nie jest przekonana, ale ja to czuję. Nie porywa się noworodka, żeby go zabić, ale po to, żeby dać mu wszystko to, czego nie dało się komuś innemu.

– Skąd ta pewność?

Dicte puściła ją. Stała z podniesionym kołnierzem i przyglądała się psu. Wyglądała, jakby płynęła na wietrze.

– Bo wiem, jak ona myśli.

– Ona?

Dicte uciekła wzrokiem. Intensywnie wpatrywała się w czubek swojego buta, który z chrzęstem kreślił na żwirze wzór.

– Matka, która zostawiła swoje dziecko w rzece.