33

Oczywiście nie pojmowała tego w pełni świadomie, ale mimo wszystko to było jak nagłe oświecenie. Pojawiło się wieczorem po rozmowie z Wagnerem. Po tym, jak dopadł ją zły nastrój i jak w końcu zadzwonił Bo, by przeprosić i powiedzieć, że spotkają się następnego dnia. Będzie mógł się wyrwać na kilka godzin, bo przyjedzie mama Evy, więc wpadnie i zobaczy… Co to było? Rurę czy kaloryfer albo coś jeszcze innego. Jego głos nabrał niezobowiązującego tonu, jakby traktował to, co się między nimi wydarzyło, jak mało znaczący szczegół.

Była na to przygotowana. Mało znaczący szczegół. W końcu przecież nie było to nic więcej. Erotyczna przygoda dorosłych ludzi. Chwilowe wzajemne przyciąganie. Coś, co na pewno można przypisać jakiejś reakcji chemicznej w ich mózgach, która spowodowała to irracjonalne, zupełnie absurdalne zachowanie, do niczego nieprowadzące.

To drugie było gorsze do wytłumaczenia. Morderstwo dziecka. Dwójki dzieci. I więcej. To niemożliwe. To zbyt straszne, żeby mieściło się w głowie.

Myślała o tym, gdy wracała ze Svendsenem do domu po spacerze z Anne. O tym i o wiadomości od Anne. To było zbyt wiele do zniesienia, ale musiała dać radę. Trochę pomagał fakt, że doszła do jakiegoś logicznego wniosku w związku ze zniknięciem Martina. Właśnie tak czułaby się matka, która porzuciła własne dziecko, bo nie widziała innego wyjścia. Tęskniłaby. Tak mocno chciałaby przytulić do siebie niemowlę, dać mu jeść, pocieszać je i tulić. Czułaby pokusę na widok każdego dziecka – żeby je wziąć ze sobą. Tak po prostu. Traktować jak swoje.

Kiedy Bo w końcu zjawił się wieczorem, opowiedziała mu o spotkaniu z Wagnerem i o swojej teorii. Zmienił żarówki w lampach na podwórku i nasmarował zamek do drzwi wejściowych. Wypili razem prawie całą butelkę wina, zjedli lasagne. Pilnowali swoich spojrzeń i ruchów, bo żadne z nich nie chciało przyznać, że popełnili błąd i pozwolili ciału kierować mózgiem. Od tej pory będzie inaczej – pomyślała Dicte. Zostaną dobrymi przyjaciółmi. Czyż nie tak się mówi?

– Wiem, że policja jest innego zdania – powiedziała. – Wagner boi się, że po Århus grasuje seryjny morderca noworodków, ale przecież nie ma żadnych podstaw, żeby tak myśleć.

Bo odłożył nóż i widelec i odsunął od siebie pusty talerz. Widziała, że myśli. Badał ją spojrzeniem.

– Byłoby super, gdybyś miała rację – powiedział w końcu – ale trudno wierzyć w dobro, gdy wokoło dzieją się takie rzeczy.

Wzięła głęboki wdech.

– Wyobraź sobie zdesperowaną osobę. Młodą kobietę w wieku Rose. Jednocześnie dziecko i dorosła. Z jakiegoś powodu, czy wynika to z religii, czy z czegoś innego, wydaje jej się, że nie może zatrzymać swojego dziecka, więc zostawia je w rzece i ma nadzieję, że ktoś znajdzie je żywe. Potem jednak żałuje. Czyta w gazecie, że niemowlę umarło. Tęsknota za nim doprowadza ją do szaleństwa. Myśli równocześnie racjonalnie i nieracjonalnie.

– I kradnie komuś dziecko? – Nie wyglądał na przekonanego.

– Tak się właśnie myśli, Bo. Niektóre kobiety zareagowałyby w ten sposób – poprawiła się.

Ale on nie rozumiał. Widziała, że skłaniał się bardziej do teorii Wagnera. Jeśli w ogóle miał jakąś.

– A co z groźbą na czole drugiego dziecka? – zapytał. – Jeżeli to nie jest dowód, że mamy do czynienia z seryjnym mordercą, to ja już nic nie wiem.

Nagle poczuła, że jego oczy dokładnie badają jej twarz.

– Tylko dowody i dowody. – Wstała. Zaczęła sprzątać ze stołu. – Ktoś mógł się podszyć. Może to był fałszywy trop.

Jego głos dobiegł ją, gdy wynosiła talerze do kuchni.

– Dlaczego tak myślisz? – dziwił się. – Jak w ogóle doszłaś do takiego wniosku, Dicte? Może potrafisz czytać kobietom w myślach?

Przyniósł formę z lasagne, wyjął folię aluminiową i przykrył to, co zostało. Odwrócił się i bez skrępowania przyglądał się jej badawczo.

– Co się z tobą stało? Ty, zawsze taka racjonalna. – Podszedł do lodówki i chciał wstawić lasagne, ale nie było miejsca. Zaczął przestawiać plastikowe pudełka z resztkami jedzenia. – Musisz patrzeć na fakty – naciskał. – Ślady. Dowody. – W końcu udało mu się wcisnąć formę. Zamknął lodówkę i odwrócił się do Dicte.

– A fakty wskazują na szaleńca – powiedział z naciskiem. – Na kogoś, kto chce zabijać.

Wzięła gąbkę i zaczęła zmywać szkło, którego nie można myć w zmywarce. Machnął ręką. Wyglądał niemal na zrozpaczonego. Nagle dotarło do niej, że tutaj nie chodzi tylko o sprawę uprowadzonego dziecka. Tu chodzi również o nich. O jego niepewność, o to, że jej nie rozumie. Nie zna.

– Oświeć mnie – zmienił temat.

Patrzyła na niego. Wycierała kieliszek suchą ścierką, aż piszczało.

– Co ty takiego ukrywasz? Kim jesteś, Dicte Svendsen?

Zadał to pytanie z teatralną przesadą, jakby stał na scenie i recytował monolog Hamleta. Odpowiedziała mu w ten sam sposób. Trzymała kieliszek przed sobą, jakby był czaszką biednego Yoricka. Odśpiewała swoją odpowiedź.

– Jestem sobą. Dicte. Dziennikarką z bożej łaski i woli Kaisera. Właśnie się rozwiodłam. Mam nastoletnią córkę, która za chwilę wyruszy w świat, i romans z żonatym facetem, który umie wszystko naprawić i który zadaje mi dziwne pytania, chociaż sam powinien mi powiedzieć, co chce zrobić ze swoim życiem. Amen.

Śmiał się. Machnęła w jego kierunku ścierką i odwróciła się, żeby wylać wodę z miski i wytrzeć stół. Poczuła na swojej talii jego dłonie.

– Co jeszcze chcesz wiedzieć? – zapytała beztrosko. – A zresztą co moje osobiste życie ma wspólnego ze sprawą?

Powiedziała to odwrócona do niego plecami. Miała nadzieję, że zabrzmiało wesoło, ale on złapał ją mocniej i obrócił do siebie. Powstrzymywała go, ale nie poczuł tego. Pewnie nie chciał poczuć.

– Wydaje mi się, że całkiem sporo – stwierdził, przyciskając swoje usta do jej ucha. – Może nie bezpośrednio, ale pośrednio. Jest coś w sposobie, w jaki myślisz. Wyciągasz dość dziwne wnioski.

Cholera, ale ten facet ma wewnętrzny radar. Poczuła niepokój w żołądku. Zastanawiała się, czy da radę się wyrwać. Mimo to stała w miejscu ze ścierką w ręce. Gdy położył jej głowę na swoim ramieniu, poddała się. Jak by im było razem, gdyby nie istniała sprawa małego Mojżesza, grafficiarza i Martina? Przez moment pragnęła, żeby wszystkie problemy zniknęły, żeby zostali tylko oni.

– Nigdy nie wspominasz o swojej rodzinie – odezwał się. – Skąd właściwie jesteś?

Już dawno nauczyła się, że najlepszą obroną jest atak.

– I kto to mówi? – odparła i na chwilę udało jej się wyswobodzić. Położyła ścierkę na stole. Poczuła jego brzeg na swoim krzyżu. – Chyba nie jest to nam potrzebne. Wracanie do zamierzchłych czasów i wygrzebywanie spraw sprzed setek lat. – Spojrzała mu prosto w oczy.

Jego łagodność nagle gdzieś zniknęła i znów przyglądał jej się badawczo, bo czuł, że usilnie stara się odwrócić jego uwagę.

– Tak na poważnie – spróbowała. – Chyba wszyscy mamy jakąś historię. A czy ja wiem coś o twojej? Na dobrą sprawę mógłbyś być potomkiem Hotentotów albo synem seryjnego mordercy. Żyjemy w nowoczesnych czasach, prawda? Po co nam przeszłość, skoro mamy o wiele lepszą teraźniejszość?

Ale on nadal ją trzymał. Wzmocnił chwyt, aż kant stołu zaczął boleśnie wbijać się w jej krzyż. Atmosfera zrobiła się poważna i wiedziała, że tym razem nie uniknie odpowiedzi. Może uda jej się zdobyć chociaż chwilę na zebranie myśli, ale on nie odpuści. Namówi ją. Wykopie to wszystko łopatą, szuflą i widłami, a potem ucieknie daleko stąd, aż będzie się za nim kurzyło.

– Jesteś strasznie dziwna. – Pokręcił głową.

Puścił ją i pomógł sprzątać. Nieswojo się poczuła, gdy zabrakło go przy niej.

– Dobrowolnie opowiem pierwszy – zgłosił się Bo, z wprawą wycierając stół. – Jeśli dasz mi więcej wina, poznasz moją historię, bo masz rację – powiedział i przeszył ją wzrokiem – wszyscy mamy jakąś przeszłość.

Gdy mówił, zastanawiała się, kto o tym wie. Czy tak jak ona trzymał to w sobie i wtajemniczył tylko kilka osób. Może swoją żonę. Dokładnie tak jak ona zaufała tylko Torstenowi wtedy, kiedy poznali się na psychologii i miłość pomogła im to wytrzymać. I Anne, oczywiście tylko w pewnym stopniu, bo Anne też dawała coś od siebie.

Może nigdy o tym nikomu nie powiedział. Może pierwsza znalazła się w jego krainie. To właśnie to – pomyślała. Dla nich obojga. Kraina, która nie była ani przeszłością, ani teraźniejszością. Tworzył ją ciąg wydarzeń, jakich doświadczyła jedna osoba. Kraina, która istnieje tylko w wewnętrznym świecie snu i rzeczywistości. Jak duch, który nigdy nie zaznał spokoju.

– Moi rodzice rozwiedli się, kiedy miałem dziesięć lat – zaczął, gdy siedzieli w pokoju, zachowując bezpieczną odległość. On na kanapie. Ona na fotelu.

– Mam dwójkę rodzeństwa. Ja jestem najstarszy. – Podniósł kieliszek do ust, ale zauważyła, że wina nie ubyło. – Tego dnia zaczęło się piekło – powiedział trzeźwo. – Wtedy, kiedy mój ojciec zniknął z naszego życia. Nie żeby wcześniej było różowo, ale jednak był.

Słuchała. To była historia o niezrównoważonej emocjonalnie, dręczonej przez nałóg matce i najstarszym dziecku, które przejęło odpowiedzialność za rodzinę.

Historia, którą tak często się słyszało. Właściwie nic niezwykłego, ale może dlatego, że to on ją opowiadał, że był taki skoncentrowany i że poznała, co go ukształtowało, poczuła, jak ją dotknęła. Coś w niej poruszyła. Poprzestawiała jej uczucia. Manipulowała nią i sprawiła, że chciała mu powiedzieć rzeczy, które kiedyś postanowiła zachować tylko dla siebie.

– Czasami była całkiem normalna – wspominał. – Wydawało się wtedy, że nie dzieje się z nią nic złego. Robiła bułeczki i gorącą czekoladę, pachniała domem i wypiekami. Niekiedy wracała z pracy, rzucała torebkę i zabierała nas do kina, ale to się zdarzało bardzo rzadko – dodał. – Przez resztę czasu to ja o wszystko się martwiłem. – Wykonał bezradny gest. – Ktoś przecież musiał wyprawić maluchy do szkoły, zrobić kanapki, odrobić z nimi lekcje, wstawić pranie, posprzątać, żeby w domu nie było bałaganu – obniżył głos i odstawił kieliszek – wyrzucać do śmietnika puste butelki, pakować je dobrze w papier, żeby śmieciarze się nie czepiali. – Uśmiechnął się blado. – Pozbywać się dowodów.

Siedziała całkowicie cicho. Chciała podejść do niego, ale chyba nie potrzebował teraz pocieszenia. Pochylił się.

– Może myślisz sobie, że to historia jakich wiele – powiedział – że wcale nie jest taka nadzwyczajna. Rozumiem, ale nie wie się tego, kiedy się jest dzieckiem. Kiedy myśli się, że wszyscy inni mają normalne życie. Kiedy marzy się o tym, żeby mieć dom taki, jaki mają inni koledzy.

Normalne życie rodzinne. Z urodzinami. Ze świętami. Z prezentami, radością i rozpieszczaniem. Pamiętała to marzenie. Miała takie samo. Patrzyła na swoich kolegów ze szkoły i próbowała im nie zazdrościć. Przygotowywała się do każdych urodzin, do każdego święta, ale zawsze kończyły się rozczarowaniem.

– To właśnie mam na myśli – dodał cicho. – Przeszłość nas kształtuje i ma dla nas duże znaczenie.

Znowu podniósł kieliszek. Trzymał go w dłoni, ale nie pił. Kręcił nim, jakby był kryształową kulą, w której widział przyszłość.

– Mój ojciec był fotografem – powiedział. – Dużo czasu zajęło mi zaakceptowanie tego, że mam takie same zainteresowania. Nie chciałem być taki jak on.

– Jaki? – zapytała nieśmiało.

– Nieodpowiedzialny. Właściwie nigdy nie było go w domu – wyjaśnił. – Myśleliśmy, że to dlatego, że nas nie lubił. Dopiero później odkryliśmy, że to przez naszą matkę. I przez to, że nie potrafił nigdzie zagrzać miejsca.

Oczywiście. To było to.

– I odziedziczyłeś to – stwierdziła.

Przytaknął.

– Można próbować z tym walczyć – powiedział – albo to zaakceptować i tak ułożyć swoje życie, żeby za bardzo nie krzywdzić innych.

– Chodzi o twoją żonę?

Pokręcił przecząco głową.

– O dzieci. Dla mnie i dla Evy jest już za późno.

Poczuła bezwstydną ulgę. Opróżniła kieliszek. Nie uchował się długo. A niech to. Jeśli chodzi o nią, to na nic zdawało się uciekanie od tego, co ją męczy.

– Ale każdy dochodzi do takiego wniosku, że to, co ze sobą niesie, będzie miało na niego wpływ przez resztę życia – mówił to jakby do siebie. – Nie można tak po prostu od tego uciec, nic nie przestaje istnieć tylko dlatego, że się to ukryje. – Spojrzał na nią, jakby chciał zapytać, czy go rozumie. Przytaknęła. – Obiecałem sobie, że moje dzieci nigdy nie przeżyją rozwodu – powiedział po chwili. Popatrzył na nią. Ostrożnie. Jakby wysyłał przez szerokość stołu jakąś sondę. – Ale ostatnio pomyślałem, że to chyba nieuniknione. Mimo wszystkich pięknych obietnic, które sobie składałem.

Wstała. Usiadła obok niego. Zdała sobie sprawę, że to już, że nigdy nie nadejdzie lepszy moment.

– Mamy ze sobą wiele wspólnego – powiedziała po chwili. – Może nie na pierwszy rzut oka, ale w środku – zawahała się, bo nie wiedziała, w jaki sposób mówi się o takich rzeczach. – Marzenie o normalności – dodała.

Położył rękę na oparciu kanapy. Poczuła, jak bawi się kosmykiem jej włosów. Oparła głowę o jego dłoń. Nie wiedziała, jak ma zacząć. W końcu wzięła przykład z niego i zaczęła od przełomu.

– Kiedy miałam dziewięć lat, mój świat uległ całkowitej zmianie – odezwała się. – Nagle nie wolno było obchodzić urodzin i Bożego Narodzenia, dawać prezentów, bez powodu odwiedzać babci, bawić się z kuzynami, z kolegami z klasy… Ponieważ oni wszyscy byli potępieni. Wszyscy mieli zginąć w krwawej bitwie.

– Krwawa bitwa? – zapytał. – Ale jaka?

– Armagedon – wyszeptała. – Sąd Ostateczny.