– Na pewno wydaje ci się, że zwariowałam. Siedzisz i myślisz, że w końcu odbiło tej Szwedce.
Dicte nie mieściło się w głowie, jak można być tak chudym – prawie przezroczystym – skoro właśnie urodziło się dziecko. Ida Marie, człowiek zapałka, siedziała tam i przytulała do siebie bawełnianą pieluszkę Martina. Dicte słyszała wcześniej o ludziach, którzy osiwieli w ciągu jednego dnia, bo spotkało ich coś strasznego. Może da się też w ciągu paru sekund osiągnąć wagę modelki?
Chcąc zaprzeczyć słowom przyjaciółki, Dicte pokręciła głową. Siedziały nad filiżanką herbaty. Była niedziela i Ida Marie przyjechała bez zapowiedzi. Powiedziała, że musiała uciec z domu. Od Theisa – pomyślała Dicte. Od napięcia i oczekiwania na to, co się stanie. Wiedziała, że policja założyła podsłuch na Samsøgade. Ktoś mógł przecież zadzwonić. Wszyscy czekali, bali się i mieli nadzieję.
– Nie jesteś wariatką – uspokajała. – Biorąc pod uwagę to, przez co w ostatnim czasie przeszłaś, uważam wręcz, że jesteś całkiem normalna.
Ida Marie nie była zadowolona. Zamknięta w sobie, z podciągniętymi na krześle długimi nogami. Wcisnęła pieluszkę do torebki, która stała otwarta na podłodze, podniosła filiżankę do ust i ostrożnie się napiła.
– Jestem wariatką. Nigdy w życiu nie wierzyłam w żadnych uzdrowicieli i takich tam. To niepojęte – powiedziała to słowo, jakby zostało zakażone bakteriami i trzeba było trzymać się od niego z daleka.
Dicte odstawiła filiżankę.
– Nie chodzi mi teraz o reklamowanie mojego byłego męża, ale z tego co wiem, to w trakcie swojej współpracy z policją miał do czynienia z wróżką, jasnowidzem, czy jak to się nazywa, którzy okazali się bardzo pomocni.
– Kiedy?
Dicte próbowała sobie przypomnieć, ale nic nie przychodziło jej do głowy. Znowu bezradnie pokręciła głową.
– To były różne sprawy, ale mogę zadzwonić do Torstena. Je z Rose obiad w mieście.
Gdy dzwoniła, Ida Marie wstała i spacerowała w kółko po pokoju, zanim nie zwróciła uwagi na konewkę. Wtedy wyszła do kuchni, nalała do niej wody i zaczęła podlewać kwiatki. Chciała się czymś zająć, nie mogła siedzieć bezczynnie.
Głos Torstena był dziwnie zachrypnięty. Jakby imprezował całą poprzednią noc, możliwe zresztą, że właśnie to robił. W każdym razie był bardzo rozczarowany tym, że Rose nie czekała zwarta i gotowa na spotkanie z nim. Dicte też nie czuła się w obowiązku zapraszać go do siebie, gdy zadzwonił. Teraz mógł przynajmniej wyjaśnić parę spraw, aby ona przekazała je dalej Idzie Marie.
– Przed paroma laty zginęła w Kopenhadze dziewczynka – powiedziała później Idzie Marie. – Szukali jej w tym domu, gdzie mieszkała, ale nie mogli znaleźć. Zapytali jasnowidza, a ten stwierdził, że dziewczynka znajduje się w piwnicy, tylko że oni po prostu nie znaleźli pomieszczenia, w którym leży.
Ida Marie skinęła powoli głową. W jej głos wkradła się panika.
– Leżała w piwnicy. Pamiętam to. Została zgwałcona i uduszona.
Dicte westchnęła w myślach. To chyba nie był najlepszy przykład.
– Ale z Martinem to coś innego – powiedziała szybko. – To zupełnie inna sprawa.
Ida Marie znowu kiwnęła głową. Mechanicznie.
– Jak ci się wydaje, co Anne by na to powiedziała? Mam na myśli to z wróżką.
Po raz pierwszy w ich rozmowie padło imię Anne. Dicte czekała chwilę na dalszy ciąg, ale nie nadchodził.
– Możesz przecież sama ją zapytać – powiedziała po chwili.
Ida Marie wpatrywała się w filiżankę. Dicte zastanawiała się, czy nie powiedzieć jej o chorobie Anne, ale wtedy Ida Marie podniosła wzrok i Dicte zauważyła łzy spływające jej po policzkach. Pomyślała, że to nie jest najlepszy moment. W tej chwili nie powinno spadać na nią więcej nieszczęść.
– Chyba nie dzisiaj – powiedziała cicho Ida Marie. – Może później.
Dicte pochyliła się w jej stronę. Przyszło jej do głowy, że być może dlatego Ida Marie do niej przyszła. Z powodu Anne.
– Jest załamana, obwinia się. Czy to nie wystarcza?
Ida Marie obracała w dłoni filiżankę. Odstawiła ją na spodek, po chwili zmieniła zdanie, podniosła ją do ust i napiła się herbaty.
– Może – odparła. – A może to przede wszystkim moja wina.
Dicte westchnęła. Już miała powiedzieć, że to nie jest niczyja wina, że obwinianie siebie i innych nie doprowadzi do niczego dobrego. Wtedy jednak zauważyła, że Svendsen leży w swoim koszu, trzymając w zębach kawałek białej tkaniny, i wesoło nim potrząsa.
– Svendsen, ty niedobry psie! Chodź tu z tym.
Wstała. Próbowała wyrwać mu z pyska pieluszkę Martina, ale ten trzymał mocno, myśląc, że to zabawa. W końcu udało jej się zabrać mokrą pieluszkę szczeniakowi i podać ją Idzie Marie. Svendsen wyszarpał z niej jeden róg.
– Przepraszam.
– Nic się nie stało. Może to ja jestem winna przeprosiny. – Ida Marie uśmiechnęła się pierwszy raz.
Gdy Ida Marie już poszła, dom jakby opustoszał. Niedziela. Najgorszy dzień dla samotnych – pomyślała Dicte i zrobiło jej się żal samej siebie. Rose była z ojcem. Bo pewnie z rodziną. Anne miała mimo wszystko Andersa. Może powinnam trochę popracować? – zastanawiała się Dicte. Przepisać na czysto jakieś notatki? Pojechać do redakcji i posiedzieć trochę w tym biurze strachów?
Ale kiedy tak chodziła, nie wiedząc za bardzo, co ze sobą zrobić, Svendsen podjął decyzję za nią. Podbiegł wesoło, machając ogonem, z kawałkiem pieluszki w pysku i z miną wyraźnie zachęcającą do spaceru.
A więc las. Kiedy chodzili dookoła, a Svendsen gonił biegających i straszył ich na śmierć, jej myśli wróciły do Bo i poprzedniego wieczoru. Miała uczucie, jakby ją rozebrał. Obnażył niemal całkowicie, ostrożnie wyciągając z niej przeszłość. Właściwie to te minione chwile nie były aż tak głęboko pogrzebane. Wydarzenia ostatnich tygodni uchyliły nieco wieko tej trumny. Tak jakby historie wypełniające poprzednie dni – te, o których pisała w gazecie – ożywiły wspomnienia z dzieciństwa.
– Świadkowie Jehowy – powtarzał w kółko, gdy skończyli już rozmawiać o jej dzieciństwie. – Ale co to ma wspólnego z twoją teorią, że to ta sama osoba włożyła dziecko do rzeki i porwała Martina?
Szukała pasującej odpowiedzi. Takiej, która zilustrowałaby, co czuje człowiek, kiedy jego wewnętrzny głos nie zgadza się z tym, co dociera doń z zewnątrz. Kiedy znajduje się pod presją, bo otoczenie narzuca mu sposób myślenia i czucia. Kiedy jego myśli wywołują w nim wyrzuty sumienia, bo powiedziano mu, że istnieje tylko jeden słuszny sposób rozumowania – reprezentowany przez organizację – z którym jednak on nie potrafi się utożsamić.
– To jak podwójna księgowość – odpowiedziała. – To oczywiście jest tylko moje przypuszczenie. Może intuicja? Po prostu wiem, jak to jest być rozdwojonym w sobie.
– Brzmi trochę schizofrenicznie – powiedział z ciekawością.
– Bo trochę tak jest – potwierdziła.
Przypominała sobie to, spacerując ze Svendsenem, który biegał jak szalony pomiędzy drzewkami i krzakami z pyskiem przy ziemi wilgotnej po deszczu. Ten pies jest urodzonym myśliwym. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości.
Zmusiła się do wspomnień z dzieciństwa. Tak naprawdę wcale ich nie chciała. Walczyła z nimi tak długo, aż prawie udało się je usunąć. Co takiego powiedział Bo? Że można próbować z nimi walczyć, ale nigdy się od nich nie ucieknie.
I to jest prawda – pomyślała. Nie uciekła. Nigdy jej się to nie udało, mimo że tak głęboko je ukryła. Przecież nadal czuła strach przed krwawą bitwą. Niektóre reakcje były całkowicie automatyczne. To narzucony sposób myślenia. Wyrzuty sumienia, kiedy robi coś, co innym przychodzi naturalnie. Na przykład seks. Pomyślała, że przygoda z Bo była chyba pierwszą w jej życiu, po której zbyt wiele się nie zastanawiała. Wcześniej zawsze miała jakieś hamulce. „Ręce na kołdrę” – mawiała jej matka, sprawdzała to i ganiła za niestosowanie się do zasad. Kierowała ich rodziną, jakby żyli w średniowieczu, a nie w dwudziestym wieku. Przestrzegała jednego – nie wolno cieszyć się niczym innym niż to, na co pozwala Towarzystwo Strażnica.
Takie historie już się słyszało, podobnie jak to, co opowiedział Bo o swojej rodzinie. To była jedna z opowieści, jakie wypełniają kolorowe tygodniki: Moja mama była alkoholiczką. Uciekłam od świadków Jehowy. Miał rację, wiedziało się o tym dopiero z perspektywy czasu. Jednak dziecko, które nic o tym nie słyszało, nie może tego potraktować jak interesującego opowiadania z dreszczykiem. To jego rzeczywistość, nad którą przechodzi do porządku dziennego i pozwala się jej formować. Dopiero później rodzą się pytania.
Svendsen dobiegł do jeziora. Wskoczył do wody w pogoni za wyimaginowanym patykiem. Poszła za nim. Szukała w kieszeni wysuszonej ryby, którą uwielbiał. Rzuciła ją i przyglądała się, jak po nią płynął. Wyraźnie słyszała, jak węszył, bo nie mógł jej dostrzec. Przypomniała sobie słowa Anne: „Psom to dobrze. Żadnych zmartwień”.
Pomyślała, że nigdy taka nie była w dzieciństwie. Nie po dniu sprzed ponad trzydziestu lat, kiedy to mama i tata zawołali ją i jej siostrę na rozmowę do pokoju. Kiedy powiedzieli, że od tej pory wszystko się zmieni. Będzie bardziej poprawnie. Teraz będą służyć Jehowie i tylko Jemu. Musiały zrozumieć, że to wymaga od nich ofiar. Nie mogły nigdy więcej obchodzić urodzin, bo to zbyt egoistyczne, ani Bożego Narodzenia, to bowiem oznaka próżności. W zamian za to zostaną przyjęte do Królestwa Bożego. „Kiedy nadejdzie Armagedon, a nadejdzie wkrótce, pójdą tam tylko wybrani. Wszyscy pozostali – koledzy ze szkoły, nauczyciele, ci, którzy nie zdążą się nawrócić – zginą w krwawej rzezi Jehowy. I dlatego – opowiadali rodzice – niezmiernie ważne jest, żeby wyjść i obwieszczać ludziom tę wiadomość. Wyjść i głosić prawdę. Chodzi o to, żeby jak najwięcej ludzi mogło wejść do Królestwa Bożego i ocalało od mąk w dzień Armagedonu”.
Nie mogła sama dokonać wyboru. Jej rodzice wybrali za nią i jej siostrę. Dopiero po latach, gdy jej ciało zaczęło się budzić, uświadomiła sobie, że żyje w więzieniu. Było to pociągające, ponieważ dawało poczucie bezpieczeństwa, ale ona miała przecież też swoją drugą stronę. Chciała być taka jak inni. Chodzić na imprezy, nosić miniówki i mieć chłopaka. Przyznała, że nigdy nie miała własnego zdania. Jakby coś zostało w nią wszyte. Mały chip, który przez cały czas podpowiadał jej, co ma mówić, myśleć, na co uważać.
Pies wyszedł z jeziora i się otrzepał. Dała mu jeszcze jedną rybkę, ale nie był nią zainteresowany. Zaczął węszyć w pobliskich krzakach. Biegał w tę i z powrotem z podniesionym ogonem, aż w końcu rozległ się gwałtowny trzepot skrzydeł. Z krzewów niepewnie wyleciał bażant i uniósł się nad polem.
– Svendsen! – krzyknęła i pospieszyła za nim, ale pies jej nie słyszał. Pędził jak strzała w kierunku dużego gospodarstwa po drugiej stronie pola. – Cholera!
Nie miała innego wyjścia, jak ruszyć za nim. Biegła najszybciej jak mogła, po bruzdach na polu. Wołała i wołała, ale szybko straciła zwierzę z zasięgu wzroku.
– Głupi pies!
W końcu znalazła Svendsena za jednym z budynków, gdzie zapomniawszy o bażancie, rozkoszował się zapachem pobliskiej gnojowni. Założyła mu smycz i pociągnęła, chcąc odejść, zanim rolnik zdąży się zorientować, że ma gości.
– Teraz masz się zachowywać porządnie. Idź grzecznie!
Przez chwilę rzeczywiście szedł ładnie. Zanim nie dotarli do posiadłości po przeciwnej stronie. Było to trochę mniejsze gospodarstwo ze świeżo pobielonymi zabudowaniami o dachach krytych strzechą. O ściany domu mieszkalnego stały oparte okna. Dicte poczuła mocne szarpnięcie.
– Svendsen, no chodź!
Chciała pociągnąć go za sobą, ale pies skamlał i szarpał. W końcu postanowiła wyjąć z kieszeni jeszcze jedną wysuszoną rybkę, ale nawet to nie pomogło. Pies ciągnął ją z powrotem w kierunku posiadłości. Odwróciła jego uwagę, dopiero gdy zaczęła biec w stronę lasu. Gdy minęli jezioro i doszli do dużej łąki pośrodku lasku, spuściła go znowu ze smyczy. Rzucił się do zabawy z foksterierem i labradorem, zapominając o gnoju i bażantach.
Stojąc tak i przyglądając się zabawie psów, wróciła myślami do rozmowy z Bo.
– No dobra, ale jak udało ci się wyrwać od tych świadków? – zapytał.
Po raz kolejny szukała dobrej odpowiedzi. Czegoś, co by go zadowoliło, żeby już dalej nie drążył.
– Świadkowie Jehowy nie zachęcają młodzieży do długiej nauki. Patrząc z punktu widzenia organizacji, najlepiej byłoby, gdyby członkowie stowarzyszenia mieli później pracę, która nie będzie zbyt wymagająca. Wtedy będą mogli poświęcić więcej czasu na nawracanie.
– Nawracanie? Masz na myśli tych młodych facetów w marynarkach, którzy próbują wcisnąć nam „Strażnicę”?
Uśmiechnęła się. Dokładnie to. Przebranie – długie przyzwoite spódnice dla kobiet oraz marynarki i krawaty dla mężczyzn.
– No właśnie. A ja chciałam zdobyć wykształcenie, wyjechać i nauczyć się czegoś.
Patrzył na nią nieufnie.
– Naprawdę? Chciałaś opuścić swoją rodzinę i bezpieczne otoczenie, żeby się kształcić?
Widziała, że jej nie wychodzi. Musiała dać mu coś więcej. Coś, co zaakceptuje i co było bliskie prawdzie.
– Zakochałam się – powiedziała w końcu.
– Tak myślałem. A kto był tym szczęściarzem? – Pokiwał głową zadowolony.